Ty, czyli Taj, jest synem Chińczyka i czarnej Portorykanki.
To mieszanka szczególnie trafna. Jego twarz efeba wyjątkowej urody ma zdobić okładkę numeru poświęconego problemowi AIDS.
Po sesji zdjęciowej przyjechał na kawę. Padał deszcz i było pochmurno, a on wszedł lekko i radośnie po raz pierwszy do domu, jakby się w nim urodził.
Ma dwadzieścia lat, ale wygląda na piętnaście. Blada twarz usiana piegami, odwołuje się jednoznacznie do dziecięctwa i z radosnym, ciągle roześmianym nastrojem powoduje, że jest na zawsze uwikłany w nieruchomym czasie.
Jest jednym z najlepszych tancerzy. Mimo, że Teatr posiada własną szkołę i kształci adeptów, to ten samouk, który uciekł z rodzinnego domu od ojca i braci jako kilkunastoletni chłopiec, przedarł się szybko do czołówki tancerzy.
Ty tańczy jak stoi i tańczy jak idzie. Lekka, mała sylwetka pełna wdzięku w spodniach w panterkę i krzykliwy, haftowany podkoszulek, jest niedbała i wolna od wszelkiej konwencji. Czarne dredy wokół twarzy w kształcie serca jeszcze bardziej dystansują go od konwencji, a pełne usta wprowadzają nieznaczną nutę ordynarności, co powtarza się w wielkich brązowych oczach.
Rozgadał się, porozśmiewał, ponarzekał na swoją dziewczynę, która mieszka w Nowym Jorku. Wszystko go interesuje i bawi.
Odwieźliśmy go w deszcz na drugi koniec miasta, gdzie wynajmuje mieszkanie z dwoma tancerzami.