Każdy blogowicz ulega z pewnością co jakiś czas frustracji, kiedy orientuje się, że jego wysiłki są utopijne i idą na marne.
Nie wiadomo, bowiem, czy – jak półwieku temu pisał Ivan Illch, cudowny wynalazek Internetu nie sprawdza się w komunikacji międzyludzkiej z powodu trawionego nas uszkolnienia – czy natura ludzka jest do niego absolutnie nieprzystosowana.
Duże fora literackie polskiej sieci już gonią resztkami, młodzież wykształcona i potrafiąca swobodnie posługiwać się słowem jest do pełnego jej wykorzystania absolutnie niezdolna.
Indywidualne blogi budzą niechęć, gdyż nigdy nie wiadomo, o co naprawdę właścicielom chodzi.
Nawet, jak pytam w prywatnym liście właściciela bloga, doskonale orientującego się np. w szalenie trudnych pismach Blaise Pascala (a nawet mistyczne teksty Świętej Teresy z Avili, zna niemal na pamięć i wie dokładnie o co w nich jej chodziło), na moje proste pytanie: dlaczego mnie nienawidzi, nie potrafił dać żadnej konkretnej odpowiedzi.
Myli się jednak ten, kto przypuszcza, że zagadka blogowicza – sieciowego wytwarzacza bezinteresownych tekstów pisanych – jest tajemnicza i bulwersująca. Nic podobnego. Są to tacy sami nudziarze, jak w życiu poza siecią, z tą tylko różnicą, że mają na podorędziu masę ściąg, których użycie nie byłoby w rozmowie możliwe.
Dlatego czytając dzisiaj bardzo modne w czasach mojej młodości teksty Ivana Illicha ulegam podobnej frustracji.
Nam, rozmarzonym uzmysławiał, że może istnieć nie tylko świat bez pochodów pierwszomajowych, ale nawet bez szkoły.
Czterdzieści lat temu roztoczył w książce „Społeczeństwo bez szkoły” taką oto wizję:
Niech mi będzie wolno dla zobrazowania tego, co mam na myśli, opisać, jak mógłby działać intelektualny zespół w Nowym Jorku. Każdy człowiek, w każdym dowolnie wybranym momencie i za minimalną opłatą, mógłby podać komputerowi swój adres i numer telefonu zaznaczając, o jakiej książce, artykule, filmie czy nagraniu chciałby podyskutować z odpowiednim partnerem. W ciągu paru dni mógłby otrzymać pocztą listę osób występujących w ostatnim czasie z tą samą inicjatywą. Spis pozwoliłby mu umówić się przez telefon na spotkanie z ludźmi, o których początkowo wiadomo byłoby tylko tyle, że chcą porozmawiać na ten sam temat.
Zaletą tego pomysłu jest jego ogromna prostota: pozostawia on partnerom inicjatywę, co do czasu, miejsca i przebiegu spotkania, pozwala na wzajemne poznanie na podstawie wspólnej chęci jakiegoś konkretnego odkrycia czy dyskusji nad czyjąś wypowiedzią. (…) Dajmy na to podczas pierwszego spotkania w kawiarni partnerzy mogliby dać się rozpoznać kładąc omawianą książkę obok filiżanki. Inicjatorzy takich zebrań szybko by się zorientowali, jakie punkty programu przyciągną pożądanych ludzi. Ryzyko, że dyskusja na dowolnie obrany temat, prowadzona z jednym czy kilkoma obcymi, może się okazać stratą czasu, sprawić zawód czy nawet przykrość, jest z pewnością mniejsze niż analogiczne ryzyko podjęte przez kandydata do college’u. Spotkanie połączone z dyskusją na temat artykułu, który ukazał się w jakimś krajowym czasopiśmie, zaaranżowane przez komputer i odbywające się w kawiarni w pobliżu Czwartej Alei, nie będzie zobowiązywało żadnego z uczestników do pozostania w towarzystwie nowych znajomych dłużej, niż tego potrzeba na wypicie filiżanki kawy, nigdy więcej nie będzie się też musiał z żadnym z nich spotykać. Istnieje duża szansa, że pomoże ono przeniknąć mroki życia we współczesnym mieście i kontynuować nową przyjaźń, dowolnie obraną pracę i krytyczną postawę podczas czytania.