Obrzydzenia jest aż nadto i jeśli ktoś może odczuwać jego niedosyt, to tylko od strony rzetelności historycznej i obyczajowej, ukazanej w filmie w Legnicy lat sześćdziesiątych, zwanej Małą Moskwą.
„Ostatni prom” Waldemara Krzystka oglądałam dwadzieścia lat temu z ulgą, że jest w Polsce ktoś, kto potrafił nakręcić coś prywatnego o zupełnie nieprywatnej sprawie, jakim było wprowadzenie stanu wojennego i związanego z tym obrzydliwym zachowaniem się rodaków. Obrzydliwości obywatelskiej doświadczałam ze strony pokoju nauczycielskiego we wrześniu 1981 roku, gdy rozpoczynałam pracę w szkole podstawowej, jako nauczyciel plastyki i te same osoby, które jesienią strajkowały z własnoręcznie uszytymi opaskami Solidarności, w grudniu witały stan wojenny z entuzjazmem. I Waldemar Krzystek w filmie moje obserwacje potwierdził.
Natomiast „Mała Moskwa” to przeddzień wejścia wojsk radzieckich do Czechosłowacji w 1968, a więc też wojna i moment historyczny najobrzydliwszy z możliwych, ponieważ czyniony polskimi rękami i wojskami stacjonującymi właśnie w Legnicy. Legnicę Krzystek opisuje w filmie niejednokrotnie z autopsji, której doświadczał oczami dziecka. Fascynacja chłopięca zamienionym na zonę militarną miasteczka zniewolonego obcą armią, gdzie twórca filmu dorasta, gdzie, jak mówi reżyser w wywiadzie – Ruscy bali się Polaków, a Polacy Ruskich nienawidząc się z jednakową pogardą – udziela się filmowi, co Tadeusz Sobolewski nazywa resentymentem. Jak zwał tak zwał, ale właśnie kicz i sentymentalizm tego filmu jest jedyną formą właściwą dla odmalowanie tych czasów, tak jak i każde militaria i każda wojna, każda scena batalistyczna w malarstwie.
Nie wierzę, by dało się o czymś podobnym opowiedzieć bez obrzydliwości szmiry i schematu związanego z takim tematem.
Mamy więc romans na tle historycznym tak obrzydliwym, że trudno o większy. Same koszary doprowadzają widza do mdłości jak i wodzenie kamerą po ozdóbkach propagandowych wykonanych przez wojskowych plastyków, portrecie Dzierżyńskiego, groteskowych mundurach radzieckich z charakterystycznymi, nieharmonijnymi czapkami, a przede wszystkim idealnie dobranymi aktorsko twarzami radzieckich oficerów.
I w tym wszystkim ufna Wiera, jakby wyskoczyła z poematu Puszkina, słowiańska dusza, delikatna, szlachetna i eteryczna, egzaltowanie śpiewająca pieśń Demarczyk i szlifująca ją z kochankiem na festiwal do Zielonej Góry. Ta kobieca postać jest dysonansem nie tyle obcym w tym zimnym piekle, co zdumiewającym, w jaki sposób tak czysta niewiasta przedostała się do tych kryminogennych środowisk, o których dokładnie opowiedział polskiemu czytelnikowi Michał Witkowski w „Lubiewie”.
Z drugiej strony, sądząc z zachwyconych komentarzy na forach internetowych, Krzystek trafił w samo sedno duszy słowiańskiej kobiety, nie tylko rosyjskiej, ale i polskiej. W jednym komentarzu przeczytałam, że Wiera ma wspaniałego, dobrego męża i internautka była na filmie osiem razy, płacząc za każdym razem dziękując twórcom filmu, że nareszcie nakręcono w Polsce zrozumiały film.
Obawiam się, jednak, że film nie jest rozumiany. Ja też go nie potrafię zrozumieć.
Dwudziestoletnia Wiera wychodzi za mąż za Jurę, kumpla Gagarina, niedoszłego kosmonautę, który w radzieckiej generalicji dosłużył się wysokiego stopnia i sprowadza żonę do Legnicy w charakterze takim, jakim od wieków sprowadzano kobiety tam, gdzie stacjonuje wojsko. Jeśli jego nudząca się kobieta zakochuje się w polskim kaowcu miłością nadprzyrodzoną nieziemską i tak wielką, że jej niepohamowana siła potrafi zniszczyć kochanków uśmiercając Wierę, to i ich nosiciele, kochankowie, są jej godni.
Zagniazdowanie się w tych krystalicznych osobowościach, obudzonych nagle dla wolności w hermetycznym zapuszkowaniu jednostki wojskowej, gdzie jest więcej politruków, tajniaków i donosicieli, niż mieszkańców Legnicy, zapowiada ich niezłomność, heroizm i bohaterstwo zakochanych.
I faktycznie. Potajemne akty płciowe owocujące córeczką nie podobają się całej koszarowej wspólnocie. Jura, który nie poleciał w kosmos z powodu bezpłodności, ponieważ Związek Radziecki nie mógł wysyłać w kosmos egzemplarzy uszkodzonych i zawstydzających jakość radzieckiego człowieka zostaje dzięki Polakowi ojcem. Zakazuje kategorycznie po rozpłodzie żony, jej kontaktów z kochankiem.
Jednak miłość nieśmiertelna i nadprzyrodzona nie opuszcza kochanków. Nie opuszcza ich greckie fatum i nie opuszczają ich czynne służby bezpieczeństwa, które demonicznie, nie mogąc zniszczyć miłości, zabijają, bądź okaleczają jej nosicieli.
Ominę silnie rozbudowany, bardziej zrozumiały wątek religijny, ponieważ niewiele wnosi do fabuły filmu oprócz zasygnalizowania potrzeby wolności bohaterów filmu.
Natomiast warto zwrócić uwagę na tezę, że prawdziwa miłość jest niemożliwa z powodu działających sił zewnętrznych. Samostanowienie zniewolonej jednostki, z kim ma się kochać jest więc z założenia niemożliwe u żon wojskowych i narodów poddanych. Ten pięknie zilustrowany w filmie przykaz funkcjonuje do dzisiaj i następne pokolenia zarówno Polaków, jak i Rusków, na wszelki wypadek nie powtarzają błędów swoich rodziców łącząc się ze sobą w pary jedynie z nienawiści. Ilustruje to w filmie wątek córki Wiery, dojrzałej już kobiety, permanentnie na planie filmu zirytowanej i wrednej.
Polskie kino ma tak bogate tradycje w ilustrowaniu powyższej tezy, począwszy od opowieści o Miłości Marusi do Janka poprzez Miłość Wiery do Michała, że wojna polsko ruska będzie służyła jako materiał dla eksponowania wszelkich obrzydliwości jeszcze długo i będzie zawsze wygodnym wytłumaczeniem na permanentne nieistnienie Miłości i Przyjaźni w naszym społeczeństwie, niezależne od naszej woli.
Szczególnie tej drugiej mamy już serdecznie dość.
Ewo, to świr. Odetchnij z ulgą.
No dobrze, a Iza? Przecież ja jej nigdy nie obraziłam, czytasz mnie tak długo, czy wyobrażasz sobie, bym obcej kobiecie w mailu napisała jakieś impertynencje? Myślałam, że może ktoś się pode mnie podszył, może to jakaś ubecka intryga. Ja nigdy nie ślę maili z innych skrzynek, wszystko, co wysłałam, to z naszej osiedlowej sieci. Sprawdzaj we właściwościach, tam musi być „siec 2000”. Inne maile to nie moje.
Dzięki za wsparcie, jesteś jedyną osobą, która mnie wsparła. A mam dziennie około 200 odwiedzin.
Ewuniu, nie muszę sprawdzać. Nie mam do nikogo o nic pretensji i nikt mnie jak dotąd nie atakuje. Raz tylko zdenerwowałam sie z powodu pana D. Dla ciebie lepiej, że nie będziesz wiązana z tamtym blogiem. To tabloid.
Odeszłam z bloga Marka Trojanowskiego 10 października 2009 roku, o czym poinformowałam Marka i Izę mailem rozwodowym. Wpisałam się tam potem dwa razy w komentarzach, ponieważ dotyczyło to spraw, które uważałam, że muszę wyjaśnić.
Ponieważ weszło tam już więcej dyskutantów, uważałam, że z racji mojego wieku, moja rola tam juz została zakończona i wyczerpana, że powinni sobie już tam pisać ludzie młodzi i rozwiązywać swoje problemy. Szczególnie, że wszedł niezrozumiały zupełnie dla mnie portal rynsztkok, z tysiącem multyplikowanych awatarów, rzecz zupełnie obca mi duchowo, ponieważ ja wyznaję teorię integracji osobowości, a nie jej rozszczepienia.
Nie uważam, że był to, jak piszesz, tabloid. W dziejach świata udawało się coś wygrać poprzez skandal, dowodem był film Milosa Formana, gdzie poprzez fikcyjne opisanie w brukowcu stosunku płciowego wielebnego Jerry’ego Falwella ze swoją matką w klozecie właściciel pisma pornograficznego zdołał zwrócić uwagę opinii publicznej, że obrzydliwość w państwie, chlubiącym się tak wspaniałą, wolnościową konstytucją, jest właśnie tej miary, co ten obrzydliwy opis hipokryzji, gdzie na zewnątrz wielebny jest wielebny, a prywatnie nie. Ta metafora skandalisty miała zilustrować, że źle się dzieje. I osiągnęła swój cel. Film kończy się happy endem, skandalista wygrywa, mowa końcowa adwokata w Sądzie Najwyższym jest prawdziwą mową jaka faktycznie została wtedy wygłoszona. W niej zawarte jest właśnie wsparcie dla oddolnych ruchów obywatelskich. Myślałam, że ten blog ma to na celu. Wskazać nieprawidłowość funkcjonowania ruchów artystycznych w dzisiejszej Polsce.
Chciałabym to wszystko napisać w osobnej notce zatytułowanej „Blog Marka Trojanowskiego II”, ale w stresie nie potrafię pisać.
Napisz. Wydaje mi się jednak, że czytając tamten blog doświadcza się dreszczyku emocji zwiazanego ze skandalem. Recenzje są na ogół (nie mowię o twoich) krzywdzace i niemerytoryczne. Ja ich nie traktowałam serio.
Sędzią w literaturze jest jedynie czas. (pfe – truizm)
nie, nie jest tym czas i nie jest to truizm, tylko banał. Takie jest moje zdanie.
Literatura ma podobną strukturę jak dziecko, które wzrasta. Jeśli dziecko nie dostanie w odpowiednim czasie tego, co jest mu do rozwoju potrzebne, wpada w nerwicę i udaje, że coś potrafi. Tę symulację literacką mamy ujawnioną na portalach. To wszystko, to tylko guganie opóźnionego w rozwoju dziecka. Spróbuję to ukazać w osobnej notce, w analizie filmu według scenariusza Wojciecha Kuczoka „Senność”.
Żałuję właściwie, że nie pisałam na blogu Marka Trojanowskiego ostrzej, bo widzisz, jak to całe zło podnosi głowę, jakie jest chamskie, ordynarne, zadufane i jak sobie pozwala. Nie wymiecie ich miotła historii, przekażą to swoim dzieciom i wnukom. Zauważ, że całkiem pomijana była tam moja rola, w tej dyskusji letniej na „niedoczytaniach” nie istnieję, nikt z kilkudziesięciu dyskutantów tam o mnie słowem nie wspomniał.
Dopiero wczoraj wypłynęło moje nazwisko i to tylko po to, by mi dokopać i się ode mnie odciąć.
Podobno z powodu wspólnotowych potrzeb gatunku ludzkiego, człowiek ciągle aspiruje do jakiś grup, nie chce być sam. A grupa przyjmuje na własnych zasadach, jej przyzwolenie w Polsce nie może być partnerskie, nie może wykorzystać potencjału człowieka przystępującego do grupy, bo działa tu zawsze w dalszym ciągu komunistyczny mechanizm urzędowy. Można nowo przybyłego tylko zniszczyć, przez więzienne podporządkowanie, można go tylko zcwelować. To jest blokada nie do przejścia. Marek Trojanowski powiela błąd Jacka Dehnela, który wytresował na swoim portalu ludzi i jednym pozwala mówić na ty, innym na pan. Popatrz, jakie przyzwolenie jest na blogu Marka, zauważ, że nie będzie o mnie pisał „ewa”, tylko Ewa Bieńczycka. To nie jest Wando pokrzywianie, to na poważnie.
Zauważ, jak głupota w Polsce jest zaraźliwa. A ja jestem wychowana przecież na Nemeczku Ferenca Molnara z „Chłopców z Placu Broni”. Tam napisanie małą literą imienia i nazwiska bohatera powieści powoduje taki dyshonor, że kończy się jego śmiercią.
Nie jestem z tego dumny, ale po remoncie mieszkania mijały tygodnie, a próg, który miałem zamontować między korytarzem a pokojem dziennym ciągle czekał na realizację. I pewnego weekendu włączyłem z dziewczyną film “Mała Moskwa”. Był tak straszny, nudny itd., że w trakcie jego trwania udało mi się przywiercić próg, co obiecałem sobie zrobić kilka tygodni wcześniej.
Aleale, w piątek byłem na “Domu złym” Smarzowskiego, który zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie – robota reżyserska i scenariusz są doskonałe, aktorzy, muzyka itd. – reżyser “Wesela” stworzył tak mroczny obraz nie tyle PRL-u, co pewnych wydarzeń z tamtego okresu (akcja główna to rok 1982). Nie chciałem iść na film, który reklamowano jako thriller, bo jeszcze nie widziałem dobrego polskiego thrillera – i zaskoczył mnie Smarzowski. Gęsta atmosfera, duchota, beznadzieja, brak happy end’u (jak mało dzisiaj takich filmów! Dobrze, że jest chociaż Haneke). Jeśli będziesz miała okazję zobaczyć, czekam z dużym zniecierpliwieniem na Twoją opinię.
> Patryk
Postaram się zobaczyć, bo „Wesele” było świetne, szczególnie rola Mariana Dziędziela, który w „Senności” Kuczoka jest też rewelacyjny. I jak widzę, gra też w „Domu złym”.
Muszę jednak najpierw napisać o „Senności”, czytałam książkę i jest mi łatwiej, bo film dopowiada powieść, a powieść film.
A Twoja dziewczyna? Nie zachwyciła się „Małą Moskwą”? Kobiety szaleją za tym filmem. Czysta perwersja: połączenie sadyzmu wojskowego z miłością romantyczną.
Ale dobrze, że film powstał, nawet taki. Trzeba mówić o tych czasach i ich nie zapominać.
Podzieliłabym polską kinematografię na trzy grupy według wieku ludzi polskiego filmu: Wajda i Morgenstern, w środku moje pokolenie – Anderman i Krzystek i najmłodsze Piekorz i Smarzowski. I to są odrębne światy.
To wracając do bloga Marka Trojanowskiego, uważa Pani, że został potraktowana tam po komunistycznemu? Że wymagano od Pani dyspozycyjności?
Nie mam pojęcia, czego tam ode mnie oczekiwano i już pewnie nigdy się nie dowiem. Ja wpisałam jeszcze trzy komentarze, których Marek nie ujawnił, gdzie pytałam, co to za cień.
To pamiętam w bolszewickiej pracy, na tzw. zakładzie, wzywano pracownika do kadr i mówiono mu: wy obywatelu macie taki cień, że ho ho, my wszystko o was wiemy, doczekaliście się, nie ma co.
I pracownik przerażony wracał na swoje stanowisko, nie mając pojęcia, o jaki cień kadrowej chodziło, wiedział już, że mają na niego kwity, że jakieś gumowe ucho zakablowało, ale co, gdzie, kiedy, tego nie mógł nigdy się dowiedzieć. Oczywiście mógł prosić o wyjaśnienie, pisać listy i słać od razu do Warszawy, do Centrali, ale to przecież trafiało od razu na biurko kadrowej.
Koledzy się natychmiast odsuwali od niego jak od trędowatego, bo przecież nie może być niewinny, skoro został wezwany i ma jakiś cień. Człowiek porządny, oddany Partii, nie ma cienia, jest krystaliczny.
Napiszę osobną notkę.
> ???
Rozmyśliłam się. Szkoda mi czasu na pisanie osobnej notki. Niech tak zostanie, jak jest, niech te światy się już nie spotykają.
Nie, Anię ten film też znudził. Ale znam pewnego geja, który trzy razu oglądał ten film i trzy razy płakał ze wzruszenia. A nam powiedział (nie jest Polakiem), że nie podoba nam się ten film, bo jesteśmy Polakami.
>Patryk
Fajnie masz Partyku, że znasz geja, mnie w Polsce nie udało się poznać ani jednego geja, a zawsze o tym marzyłam.
Ciekawe, jakiej narodowości jest ten gej, że pluje na naszą narodową wartość, czyli konotację, że Moskwa nie wierzy łzom.