Nie interpretowałabym, tak, jak chce Krzysztof Siwczyk i inni recenzenci i debiutanckich opowiadań Herty Müller kluczem wypędzonych. Być może jest to teraz modny temat dla Niemców i nadal aktualny dla dzisiejszych problemów polsko – niemieckich.
Natomiast warto te opowiadania czytać bez historycznych odniesień, oczami dziecka zaszczutego, nieświadomego przyczyn, chowanego w rodzinie normalnej i przeciętnej, a jednak patologicznej. Wczuć się w zimną falę dziecięcych żalów istoty zrezygnowanej i martwej. A więc człowieka wypędzonego przede wszystkim ze swojego ochronnego okresu dzieciństwa, należnego każdej rodzącej się istocie.
Pisarka krótko i celnie określa oszczędnym, poetyckim językiem w mikro-obrazkach z powojennej koloni niemieckiej w rumuńskiej wsi, sposób niszczenia dziecka. Degeneracja wzrastającego istnienia jest tak wielka, że delikatne, wrażliwe dziecko zaczyna się psuć od środka nieodwracalnie. Już nie zachodzi żadna zmiana, nastrojów, koloryt lat jest cały czas czarny, bez żadnej barwnej przeciwwagi. Nie doszukałam się w tej monotonnej relacji z opresji ani jednego wspomnienia, które mogłoby chociaż częściowo zrównoważyć krzywdę, której dziecko dzień w dzień doświadcza.
Dziecięcy problem jest w niezgodzie i nie tyle w buncie, co w ocenie doznań, zawsze krytycznych, trafnych, odważnych, bez sentymentu.
Dorastająca dziewczynka spotyka się z jawną wrogością otoczenia na pogrzebie ojca, gdzie sąsiedzi dają jej do zrozumienia, że jest córką mordercy i gwałciciela. Niestety opinia ta niewiele różni się od córczynych doświadczeń, więc też nic nie pomyśli na usprawiedliwienie w dniu jego ostatecznego odejścia. Odetchnie tylko z ulgą. Dwie babcie i matka też niestety nie dają jej wsparcia uczuciowego i je nie usprawiedliwia, tak jak ojca, byłego esesmana – wojna.
Rozwiązłość ojca, alkoholizm, bylejakość jego życia połączone z tępą zapobiegliwością kobiet – matki i babek, dają w sumie atmosferę dzieciństwa narratorki więzienną i mroczną.Dziecko doznaje wolności jedynie w absolutnej samotności. A ta jest możliwa tylko w wychodku, gdzie wciąga rodzinne zapachy identyfikując odchody swoich najbliższych, jako najbezpieczniejsze mentalne z nimi zbliżenia:
„(…)Podcierałam się papierem, zaglądałam w dziurę i patrzyłam na kupy, w których pełzały białe robaki. Widziałam małe, czarne kulki i wiedziałam, że babcia ma znowu zatwardzenie, widziałam świetliście żółtą kupę taty i czerwonawą kupę mamy. Szukałam kupy dziadka, a mama wołała mnie na podwórku, a kiedy w końcu stanęłam przed nią w pokoju, przestała naciągać na nogę pończochę i wymierzyła mi policzek, masz odpowiadać, kiedy cię wołam.(…)”
Agresja jest na porządku dziennym, bicie dzieci nie ma podłoża ani wychowawczego, ani sadystycznego, ani seksualnego. Jest wpisane w upiorną degradację codziennego życia, rozplenioną w powojennej Rumunii wskutek nie dawania sobie psychicznie rady z zastaną rzeczywistością. Uschłość najbliższych i ich kategoryczność wynika nie nawet z konieczności zewnętrznej, ale z wewnętrznego lęku i otamowania uczuć, by one nie zawładnęły i nie sparaliżowały rodziny. Trzeba być twardym, ponieważ życie dorosłe i tak będzie jeszcze gorsze. Babka więc konsekwentnie nie zapewnia wnuczce kapitału uczuciowego:„(…)Babcia woła mnie po raz trzeci. W końcu sama przychodzi. Uderzeniami w twarz zapędza mnie do popołudniowej drzemki, żebyś była duża i silna, mówi, kiedy przestaje się gniewać. Ale kogo będzie bić, kiedy ja będę duża i silna, czy znajdzie sobie kogoś, kto nie będzie mógł się bronić przed jej twardą ręką?(…)”
W opowiadaniach Müller oprócz zszarganych wewnątrzrodzinnych zachowań, udręką międzyludzką stają się biedne, zużyte przedmioty, rozpadające się drewniane domy, a w nich kartonowe pudła, pelargonie hodowane z jakąś jedynie determinacją. Nie dla ich radosnego kwitnienia, raczej z obyczajowego przymusu i bezwstydnej ich nieużyteczności.
Ale bardziej bohaterami są ludzkie i zwierzęce wydzieliny. To one zapachem potu, krwi, flegmy, moczu i fekaliów napełniają strony książki swoją obrzydliwością. Wałeczki brudnego naskórka w wodzie wanny, z której korzysta cała rodzina, czesane i wyczesywane włosy z tłuszczem, brudem, siwizną i starczym rozkładem sekundują opisom codzienności.
Ludzie się rozpadają fizycznie i psychiczne, choroby toczą ich dusze i ciała, zacofanie wsi jest zewnętrzne, nieubłagalne, determinujące powszedniość mieszkańców.
Rytuały religijne, zamiast koić, są jedynie kolejnym ciężarem.
I tak, jak zwierzęta tam idą pokornie i milcząco na ubój, tak ludzie się wylęgają tylko na zatracenie.Konieczność czynienia zła jest też gwarancją przetrwania. Zakaz uboju cielaków i pędzenia bimbru powoduje liczne obywatelskie wybiegi, omijające prawo. A więc dziecko obserwuje, jak ojciec, ciągle pijany, okalecza cielaka, sprawiając mu astronomiczny ból, by po wezwaniu weterynarza i spisaniu protokołu z „nieszczęśliwego” wypadku, móc go dopiero w majestacie prawa, zabić.
Ta metafora losu bożego stworzenia jest ilustracją wiejskiego nieszczęścia. Bohaterka, skutecznie okaleczona w dzieciństwie, po nieudolnej i nieudanej próbie samobójczej dogorywa w życiu dorosłym w miejskim biurze, wskutek obowiązkowego nakazu pracy etatowej w komunistycznej Rumuni. Nie dostała więc ani jednej szansy wolnego wyboru swojej drogi życiowej.
Piętnasty odcinek tej poetyckiej skargi kończy się obrazem dorosłej już bohaterki, wtłoczonej w ośmiogodzinny kierat pracy biurowej, równie okrutnej i równie zimnej, jak wszystko, czego doznała do tej pory.
[fragmenty w tłumaczeniu Katarzyny Leszczyńskiej]
Nie kupię, bo mam debet, ale po tej recenzji problem kupna będzie mnie drążył. Roześlę wici, może ktoś ma.
Pisałaś Wando, że w bibliotekach, tam, gdzie mieszkasz, kupują lektury, więc pewnie kupią. Herta jest bardzo długo obecna w księgarniach, wyjątkowo tegoroczny Nobel nie zaskoczył wydawców, wstyd dla gminy nie kupić.
To bardzo cieniutka książka, na jeden ząb, od biedy można przeczytać w empiku.
Uwielbiam czytać w empiku książki, mamy taką miękką kanapę i wszyscy siedzący są tam bardzo grzeczni, ścieśniają się do niemożliwości, by jak najwięcej czytających siedziało.
Ale czasami czytam na stojąco, nie zawsze można się ścieśnić, by wszyscy się zmieścili. A, jak tylko nastają jesienne chłody, czytających jest od metra.
I kto to rozpuszcza takie plotki, że naród polski nie czyta? Chyba nieszuflada, by się jakoś usprawiedliwić.
Probierzem czytelnictwa jest pociąg i autobus. Pokazuje srednią statystyczną. + – 5%
Statystyki wymyślają wszelkie organizacje państwowe, powołane chytrze dla pozyskania pieniędzy publicznych, które misyjnie podnoszą czytelnictwo. Słynne czynienie zła pod płaszczykiem dobra.
Jest to absolutna fikcja, ponieważ czytelnictwa nie podnosi się trąbieniem i biciem na alarm, że trzeba je podnieść. W szkole czytanie pod ławką było jedynym sposobem na przebrnięcie przez te wszystkie lata całkowitej marnacji cennego, młodzieńczego czasu. Stanowiło też naturalną blokadę przed toksycznym nauczycielem. I w tym sensie zły nauczyciel przyczyniał się do wzrostu czytelnictwa.
W autobusie nie da się czytać, zbyt trzęsie. Strach czytać w tramwaju. Można ewentualnie pisać wiersze na światłach zielonych, jak to robią polscy sławni poeci jadąc samochodem na konkurs, gdy potrzebują mieć jakiś świeży wiersz (tzw. świeżynkę), by został nagrodzony.
Pociągi są polikwidowane, zbyt drogie na krótkie, doraźne trasy. Można czytać tylko w metrze, ale trzeba mieć metro.
Ale kto chce czytać, to i tak będzie czytał. Na drągu, w przeciągu. Nie wyobrażam sobie pisarza, który nie czyta.
To moja prywatna statystyka, na podstawie obserwacji. U nas, jadac koleją mazowiecką z Otwocka do Warszawy czyta się bardzo dobrze. Czytając w autobusie, również można się zatracić, bo jedzie godzinę. Całe życie dojeżdżałam i jeśli jestem oczytana choć trochę, to dzięki pojazdom.
Ale o czym my mówimy!
Nie! Po tym, co napisałaś o cielaku, będę się bała tej książki.
To zależy, w której części Polski. Na Śląsku autobus wypiera pociąg, na wieś podkrakowską, gdzie latem jeżdżę, już się nie da pociągiem. Zdejmują nawet szyny.
Muller nie bardzo się stara wybierać sceny drastyczne. I chyba nie musi się tak pilny obserwator starać. Jak byłam na kursie pszczelarskim na mistrza, wyrywanie nogi matce pszczole, by ją rój odrzucił, a pszczelarz wprowadził młodą, bardziej skuteczną matkę, było oczywistością.
Pewnie to też było przyczyną moich niepowodzeń na tym polu.