Biograficzny, niemal czterogodzinny film o historycznej postaci Ernesto “Che” Guevary zobaczyłam z przyjemnością, jak romantyczną opowieść o rewolucji, której, jak pada z ekranu, nie da się robić bez miłości.
Inteligentna i wiarygodna gra aktora Benicio del Toro odgrywającego głównego bohatera, magicznie kieruje widza w idealistyczny świat jednej ze stu najpopularniejszych osobowości XX wieku.
Reżyser zdecydował się na podzielenie filmu na dwie części ilustrujące działania rewolucyjne Ernesto”Che” Guevary. Marksistowską koncepcję rozwoju rewolucji w ramach dwóch sprzecznych idei twórca filmu podzielił na dwa odrębne obrazowania, gdzie w pierwszej części ona się udaje, a w drugiej ponosi klęskę.
Scenariusz został oparty na dwóch pamiętnikach Guevary – kubańskim i boliwijskim.
Pierwszy film rozpoczyna się występem Guevary w Organizacji Narodów Zjednoczonych w 1964 roku, gdzie padają pamiętne słowa, że rewolucja musi mieć swoje ofiary. I przetykając obrazami z działalności politycznej Che na arenie międzynarodowej, reżyser umiejscawia resztę filmu w lasach, pieczołowicie na mapkach wyspy wypunktowanych.
Czekałam na te zbrodnicze czyny, za które Stanisław Pięta, poseł PiS z Bielska-Białej w poprawce do obowiązującego kodeksu karnego złożonego właśnie w Sejmie skazuje wszystkich sprzedawców koszulek z wizerunkiem rewolucjonisty na dwa lata więzienia. Ale się nie doczekałam.
Oprócz jednej, słusznej egzekucji rozstrzelania dwóch partyzantów, których wcześniejsze czyny lubieżne na córce wieśniaka były w filmie widzowi pokazane, oraz gróźb trzydniowej głodówki żołnierzom za zjedzenie zapasów bez pozwolenia, twórcy filmu nie pokazali ciemnej strony towarzyszącej każdej wojnie. Wręcz przeciwnie. Guevara to ten sam idealista z „Dzienników motocyklowych”, zakładający w lesie szkoły, leczący okoliczną ludność, współczujący nędzy chłopów kubańskich obarczonych głodnymi i chorymi dziećmi. Rozkwitający romans z koleżanką-rewolucjonistką, Aleidą March, której zaloty ziębi informacją, że posiada już żonę i dziecko w Meksyku, ma kontynuację w drugiej części, gdy widzimy ją już jako jego hawańską żonę z wianuszkiem dzieci.
Cały film, to właściwie pieczołowite odtworzenie historycznych chwil Rewolucji w przepięknej roślinności, wśród chłopaków jak szóstki, którzy pełni poświęcenia walczą u boku Fidela Castro, jego brata Raula. Wysadzają w powierze bazy wojsk Batisty, zjednują ich sobie w końcu i ci przechodzą na stronę partyzantów, by triumfalnie razem wkroczyć do Hawany.
Codzienne życie ubiegłowiecznego partyzanta, Chrystusa z karabinem, jak napisał Ryszard Kapuściński, jest oddane w filmie z wielkim pietyzmem, dbałością o każdy szczegół i poprzez czas filmowy, rozpisany nieśpiesznie. Puste sceny, tak irytujące dla komentatorów filmu na portalu Filmwebu są wyjątkowo urodziwe poprzez kadrowanie, malarskość scen karaibskiej puszczy, plantacji bananów czy pól kukurydzy. I jak tutaj mamy tonację zielono – żółtą, to druga część, nazwana tak od specyfiki rewolucyjnej guerrillą – lewicową partyzantką latynoamerykańską, gdzie walczy chłopstwo pod wodzą marksistowskich przywódców. Ta część już jest chłodna w kolorze, ze względu na minorowy, coraz cięższy ton i tragiczne zakończenie, sięga błękitów i mrocznych granatów.
Ernestowi Gevarze nie udaje się, mimo, doświadczenia wojskowego, powtórzenie, jak na Kubie, zjednywania sobie okolicznych wiosek leczeniem dzieci i kobiet, sukcesu kubańskiej rewolucji. Tragizm postaci polega na jego opuszczeniu. Bohater już samą wysyłką go na pewną śmierć przez Fidela Castro – który w tym samym czasie żyje już w Hawanie po królewsku – w śmiesznym przebraniu łysiejącego i siwiejącego biznesmana, jest już jakimś gwałtem na jego wizerunku.
Ostanie sceny, gdy jak psa trzymają herosa w komórce ze związanymi rękami i wykonują wyrok bez sądu strzałem z karabinu, a jego zwłoki przymocowane do płozy helikoptera, owinięte w koc trzepoczą na wietrze, są w swym tragizmie beznadziejnie smutne i rozpaczliwe.
Z postaci historycznych wymienić należy Régisa Debray’a, francuskiego intelektualistę, dziennikarza, późniejszego autora książki “Rewolucja w rewolucji?” o marksistowskiej rewolucji Che Guevary w Boliwii. Pod koniec 1960 roku został profesorem filozofii na Uniwersytecie w Hawanie na Kubie. Na planie filmowym został schwytany i aresztowany (skazany na 30 lat więzienia, zwolniony w 1970 roku po międzynarodowej kampanii na rzecz jego uwolnienia Jeana-Paula Sartre,a, André Malraux, Generała De Gaulle’a i Papieża Pawła VI).
W filmach niewiele jest o rozmieszczanych na Kubie, wycelowanych w USA sowieckich rakietach z głowicami jądrowymi. Odtajnione dokumenty z Departamentu Stanu USA o jego wizycie w Nowym Jorku, wykorzystane w filmie, zwracają uwagę jedynie na jego działalność międzynarodową. Niczego nie ma o pracy biurowej Che. Soderbergh zdecydował się też pominąć wykonanie wyroków rewolucji na “podejrzanych o zbrodnie wojenne, zdrajców i informatorów” w twierdzy La Cabana. W wywiadach powiedział, że chciał się skupić jedynie na tych dwóch wojnach partyzanckich i o tym w filmach opowiedzieć.
Rewolucja więc mówi na podstawie dzienników Che, mówi sama o sobie.
Czy Ty miałaś mnie na myśli, pisząc o jakimś Ryszardzie?
Nie Rysiu, Ja Ciebie tak kocham, jak siebie samą. Rysuję i nie mam czasu, czy mógłbyś znaleźć w Sieci negatywne komentarze polskich internautów o filmie reżysera Soderbergha, którego filmy “Sex, kłamstwa i kasety video” „ i „Solaris” mnie tak kiedyś zachwyciły?
Na FilmWebie domagają się dla niego eutanazji! On jest o 10 lat młodszy ode mnie. Ciekawe, co powiedziałby na to Wajda, albo Polański, o którym Maciej Kaczka taki ładny wiersz na swoim blogu napisał. Nikt tak źle o polskich reżyserach nie pisze. A Jan Jakub Kolski zapowiedział przecież, że za każde złe słowo o jego twórczości rozkwasi mu nos.
Pani Ewo, pozdrawiam serdecznie. WG
> Wojciech Giedrys
Ach, Panie Wojciechu, dzięki wielkie!
Zawsze to jest dla mnie jakieś wsparcie uczuciowe.
Również Pana serdecznie pozdrawiam!
Nie chcę tu za dużo wklejać nie na temat, ale poseł Pięta chce wzmóc, jeśli ustawa zostanie przez Prezydenta podpisana, pracę policji.
Egzekwowanie prawa będzie wymagało od niej wyższej inteligencji:
„Duże wyzwanie będzie stało przed stróżami prawa. – Każdą taką sytuację trzeba będzie traktować indywidualnie, zbadać przede wszystkim intencje(…)
(…)Potrzebne jest uregulowanie tej sprawy, ale bardzo konkretne, żeby jasno wynikało, co wolno, a czego nie wolno (…)
powiedział poseł Stanisław Pięta kilka dni temu.
Ciekawe, czy wróci komisja McCarty’ego walczyć z ewidentnym powrotem komunizmu do Hollywood. To już nie Michael Moore pokazujący minusy kapitalizmu na podstawie ataków dzieci na inne dzieci bronią, w szkole. To Michael Moore mówiący głośno o tym, że kapitalizm jest złem (bez szarości).
To Soderbergh (bardzo lubię jego “Solaris”), który kręci, jak słusznie piszesz, romantyczną legendę (co tam skomplikowanie Kapuścińskiego).
To Oliver Stone, który robi dokument-wywiad z lewicowymi przywódcami Ameryki Południowej, m. in. z Chavezem, którego wprowadza na salony tak, jak niegdyś artyści wprowadzali na salony komunistów (nie wiem, Sartre, Frida Kahlo i setki innych).
A film jest nudny. Pierwsza część, owszem, żywiołowa, owszem, hollywoodzka, z happy endem, ale druga to to, o czym mówisz, czyli być może malarskie przedstawienia boliwijskiej dżungli.
I przez to Soderberghowi ludzie są zupełnie niepotrzebni. Jego licentia poetica jest, uważam, niebezpieczna. To nie Szekspir, który akcję przenosi do Danii, do Wenecji, i który krąży wokół brudnej strony duszy ludzkiej. Reżyser robi coś całkiem przeciwnego – bierze realne wydarzenia i otrzepuje brud szczotką, sprzedając nam – no właśnie, co? Jeszcze dwa-trzy filmy i Guevara zostanie świętym. Ops, przepraszam. On już jest świętym, i to dość rezolutnym: sam stwarzał męczenników, który ginęli nie za swoją wiarę.
Nie wiem Patryku, czy widziałeś „Team America: World Police” Trey Parkera, tam są ci wszyscy lewicowi aktorzy i reżyserzy w Hollywood przedstawieni w swojej zaciekłości i głupocie, ale mimo pro Bushowskiej wymowy, film pokazywał przecież absurd i kretynizm wszystkich dosłownie sił decydujących o losach świata.
Mnie się bardzo podobał „Che” w wykonaniu Soderbergha, też jego „Solaris” wolę od wersji Andrieja Tarkowskiego, mimo, że z Lemem niewiele ma wspólnego.
Film jest po hiszpańsku, oddaje ducha latynowskiego. Zaraz będę wklejać kolejny odcinek komiksu i musiałam wejść w ten świat.
Odtwórca „Che” – Benicio Del Toro był rewelacyjny. Nauczył się po hiszpańsku, przeczytał wszystkie jego listy, zapiski. Pojechał do Hawany spotkać się z żoną Guevary, spotkał się z jego kumplami, którzy brali udział w rewolucji kubańskiej. To było bardzo uczciwe. Nikt złego słowa nie powiedział o Guevarze.
Niedobrze porównywać go do największych zbrodniarzy XX wieku, bo tak nie było. Był ofiarą.
Nie mnie go oceniać, być może odtajnią więcej dokumentów po śmierci Fidela i jego postać zostanie nareszcie pokazana jako postać historyczna z wadami i zaletami. A o zaletach się nie mówi.
Był intelektualistą, o wielkim talencie pisarskim. W jego rodzinnym domu było 3 tysiące książek. Jego ulubiony „Don Kichot” Cervantesa za jego decyzją był drukowany na Kubie w ogromnych ilościach i rozdawany za darmo. Nie uważam, że trzeba go zrównywać z aparatczykiem marksistowskim. Jego konflikt z Fidelem polegał na sowietyzacji Kuby, na co Che się nie zgadzał. Nie można wszystkiego do jednego worka.
„Che” to piękny, idealistyczny mit XX wieku. Taki, jak Rewolucja Francuska dla XVIII.
W końcu Jerzy Giedroic powiedział: chcieliście wolności bez krwi? To macie to, co macie.
Nie można rewolucji potępiać w czambuł. (Ale skąd brał broń i pieniądze, tego filmy nie pokazały…)
Ach…Ale to takie piękne filmy…