Jarosław Iwaszkiewicz napisał tę powieść w 1961 i już po czterech latach uczestniczył w jej ekranizacji. Wraz z reżyserem Jerzym Zarzyckim był też scenarzystą i intensywnie interesował się procesem powstawania filmu, o czym w swoich „Dziennikach” pisze. Akceptuje ten film i autoryzuje.
Po czterdziestu latach Izabella Cywińska kręci remake zabraniając ekipie filmowej oglądać tamten film i sama też go nie ogląda.
Nikt nie wie, dlaczego Izabella Cywińska postanowiła nakręcić film lepiej niż go zrobiono i na dodatek zinterpretować lepiej, niż napisany tekst sugerował, o który film Cywińskiej mimo wszystko bardzo wiernie się oparł.
Być może dlatego że w mikropowieści Iwaszkiewicz umieścił na biurku dyrektora wiejskiej szkoły, Horna (na planie filmowym zagranego przez aktualnego męża reżyserki, Janusza Michałowskiego, fotografię pani minister. Wprawdzie edukacji, ale minister. Są to jedyne chyba powiązania.
„(…)Gabinet, a raczej pokój Ksawerego Horna, położony był na drugim końcu korytarza obszernej drewnianej szkoły. Przylegał do sypialni „państwa kierownikostwa”, ale był cały urządzony według smaku pana kierownika. Na ścianach wisiały tanie kilimy ludowe, zasuszone rośliny górskie i stepowe oraz wycinanki ludowe. Takie same kilimy pokrywały podłogę i stół. Na biurku stała wielka fotografia żony i trochę mniejsza Ministra Oświaty (w tym czasie była nim kobieta — wyglądało to więc bardzo wdzięcznie i intymnie).(…)”
O nieprawdopodobieństwach współczesnej i modnej w czasach zmiany oficjalnej obyczajowości i związanej z tym interpretacji Izabelli Cywińskiej wypowiedział się słusznie z pewnością bardziej obeznany w tych sprawach Bartosz Żurawiecki.
Nieprawdą jest, że wydane dopiero niedawno „Dzielniki” Iwaszkiewicza demaskują jego orientację seksualną. Nie była ukrywana, wiedziała o niej żona Anna Iwaszkiewiczowa i jego środowisko. Homoseksualizmem
w sztuce Iwaszkiewicz interesował się zawsze, był na bieżąco ze wszystkim powstałymi też w okresie powojennym dziełami. Jako intelektualista, artysta wymiaru światowego, mogący wyjeżdżać, znający francuski, mający dostęp, z racji piastowanych funkcji do elitarnej literackiej prasy europejskiej, znał twórczość Jeana Geneta, znał wszystko najwyśmienitsze co wtedy ukazywało się w druku.
To, że „Kochankowie z Marony” nie zawierają scen turlania się i obściskiwania dwóch mężczyzn, oraz nie opisuje tam Arka tak, jak go Pan Bóg stworzył ciągnącego łódkę, co w filmie Cywińskiej jest, to nie zostało spowodowane ani niemożnością cenzuralną, ani oporem wewnętrznym i wstydem Iwaszkiewicza. Iwaszkiewicz napisał „Kochanków z Marony” mając sześćdziesiąt siedem lat i bardziej musiał ukrywać przeszłość polityczną swoich bohaterów, niż obyczajową.
Jest w tekście literackim „Kochanków z Marony” Iwaszkiewicza wiele niedopowiedzeń wskazujących na tropy homoseksualne Janka i Arka, ale celowo właśnie są niedopowiedziane.
Wulgaryzacja prozy Iwaszkiewicza, jaka się dokonuje u Cywińskiej i Wajdy na naszych oczach, nie ma żadnego celu. Kręci się na tej literaturze, napisanej artystycznie, klarownie i powściągliwie, filmy histeryczne, udziwnione, nie mające nic wspólnego z żadną nowoczesnością, ani nowym odczytaniem. Kręci się je środkami archaicznymi, wstawiając dysonanse obyczajowe, co zawstydza widza, żenuję i skandalizuje tę twórczość. Przecież całkiem inaczej ogląda się Almodovara, który jest jednocześnie autorem scenariusza i reżyserem, sprawy seksu jednopłciowego zna z autopsji i potrafi o tym wiarygodnie opowiedzieć.
Nieprawdą jest, jakoby aktorzy w filmie Cywińskiej grali rewelacyjnie. Być może są to bardzo uzdolnieni młodzi ludzie, ale Cywińska postawiła przed nimi wyzwania niemożliwe. Nawet źli aktorzy potrafią stanąć na wysokości zadania przy odpowiednim filmowym prowadzeniu, świetnych dialogach i scenach. Nigdy odwrotnie.
Wielka szkoda, że tak zniszczono prozę Iwaszkiewicza.
Romans prowincjonalny mistrza półtonów, subtelności i wieloznaczności ludzkiej natury opowiada nie tyle o miłości ile o jej braku. Opowiada o naturze nie trójkątów, ale o zbiorowości, o mieszkaniu na prowincji, gdzie żyje się „wygodnie”, ale cena za tę wygodę jest niewspółmierna do spokoju.
Mówiła o samotnej młodej kobiecie, która chciała kogoś kochać. O „strażnikach”, ludziach pilnujących, by się nic nie udało, o syndromie „psa ogrodnika”, o niemożliwości prostych ludzkich zachowań. A przede wszystkim o polskiej nędzy lat sześćdziesiątych, gdzie już niedaleko stolicy rozpościera się Polska zacofana, zaniedbana, bez perspektyw, natychmiast zagospodarowana przez ludzkie nieszczęście, gdzie wysyła się jak trędowatych do umieralni gruźlików, by w izolacji kończyli swoje życie.
O tym jest ta powieść. Nie o homoseksualnej fanaberii, ponieważ Iwaszkiewicz chciał też pokazać przyjaźń, która dla Izabeli Cywińskiej zdaje się w ogóle nie istnieć. Recenzenci piszą: Eros i Thanatos. To, że Arek dostał na chrzcie greckie imię – co zresztą też zostało wyśmiane, jako zupełna przypadkowość – nie znaczy, że jest opętany jakimiś wyniosłościami. Tam są bardzo poślednie, bardzo pospolite i zwyczajne sytuacje.
Iwaszkiewicz chciał na podstawie tego nędznego materiału pokazać, że się da. Przy smaku i wysokiej kulturze artystycznej da się po czechowowsku opowiedzieć piękną historię.
Cywińska zrobiła z tego kolejną histerię, tak bogato już w polskim kinie zakorzenioną licznymi filmami.