Ostatnia książka Mirosława Nahacza jest najlepsza w całym jego dorobku. Piszę o tym z prawdziwym bólem, przeczytałam wszystkie poprzednie powieści przedwcześnie debiutującego autora i mam takie samo poczucie zmarnowania, jak w tej myśli zawartej w powiedzeniu Stanisława Pigonia, że losem naszego narodu jest strzelać do wrogów diamentami odnośnie głupiej śmierci Krzysztofa Kamila Baczyńskiego.
A tu żadnego Powstania nie ma, jest sama wyśmienitość, jakiś niesłychana szczodrość Fortuny dla wiejskiego utalentowanego chłopaka, i też nic się nie udaje.
Jest w tej ogromnej, pisanej chaotycznie powieści jakaś godność i ambicja młodego człowieka, który pisze wbrew całemu światu, wbrew konwencji i fabule.
Jest potok słów, którego nieznośności nie wytrzymali ani Dariusz Nowacki, ani Jakub Winiarski dając swoimi recenzjami jedynie dowód własnej ignorancji, braku wrażliwości i braku literackiego ucha.
Rozpaczliwość „Niezwykłych przygód Roberta Robura” polega na absolutnej wolności twórczej autora, jakby podświadomie przeczuwającego swój ziemski koniec, pisarza zawierającego w ostatnich zapiskach nie credo, nie bunt, a jedynie samego siebie, czyli krainę łagodności.
Piękne są zdania zawierające tęsknotę do wyciszenia i miłosne doświadczenie pisarza:
„(…)Przecież kiedy Maja zniknie, tym razem już sobie nie poradzę, nie jeszcze raz, jeszcze raz nie wytrzymam, i choć tak bardzo boli mnie twarz, czegoś innego boję się o wiele bardziej” – myślał Robert Robur, bezpieczny do tego stopnia, że kiedy stał tam, w objęciach Mai, zamykając oczy, znikła obawa, że ktoś straszny może pojawić się tuż obok z dłońmi zbliżającymi się do jego szyi, uścisk i brak oddechu, obawa ta znikła i wreszcie czuł się bezpiecznie, jak część pasująca dokładnie w to miejsce, w którym właśnie się znajduje. Czasami robiło im się tak ciepło, że to wyciskało im łzy. Jeden wspólny oddech, bicie serc, skurcze mięśni pompujących krew, tętno, temperatura, zapach oddechu, tożsamość ciał, Robur czuł swój dotyk na jej twarzy, czuł swoje usta całujące jej usta, roztopioną słodycz w najmniejszej kropli jej śliny, czuł w sobie jej ciepło, a przecież trzymali się jedynie za dłonie, leżeli wtedy obok na łące, zapach lasu miał niemal barwę, jak gęsty dym z aromatycznej flary, ich ciała płynnie przechodziły w powietrze, traciły gęstość, patrzyli wtedy sobie w oczy, widzieli samych siebie, Robur i Maja, czuli się jak jedna osoba, jak wzór, który ma sens jedynie wtedy, gdy Robur kładzie ramię na piersi Mai, jedynie wtedy, gdy jest dotyk i nie ma przerwy między jednym ciałem a drugim.(…)”
Bardzo trudno w tak krótkiej notce zawrzeć wszystko, co po pięciuset stronicowej powieści pisanej nowocześnie i odważnie, się wyczuwa.
Przemieszanie postmodernistyczne konwencji, tematów, cały ten barwny tygiel od matrixowskich wpływów, po siermiężność łemkowskiej chaty, od zapewne bardzo intensywne przeżycia w związku z produkcją scenariusza do telewizyjnego serialu, do opisów religijnej sekty i rozgałęzione wątki kryminalne. Umiejętnie Nahacz kreśli tłumu barwnych postaci: małej dziewczynki, jej matki, demonicznych agentek, detektywa. Oniryczne są sceny masochistyczne i wyuzdanego seksu, jak i typowe ponarkotyczne wizje wydłużonych, nitkowatych kończyn. To wszystko miesza się, wiruje na stronach powieści Nahacza.
Kiedy czytam w majowej „Lampie” dziwny artykuł o ostatniej książce Mirosława Nahacza Pawła Dunina- Wąsowicza, mam podobne odczucia, jak przy oglądaniu jeszcze dziwniejszego filmu dokumentalnego o Mirosławie Nahaczu na portalu YouTube.
Tak, jakby definitywne odejście 23 letniego człowieka ze świata żywych w pełni sił twórczych było sprawą najnormalniejszą w świecie i na dodatek jakąś ulgą. Z całego dziwnego zgromadzenia wypowiadającego się o Mirosławie Nahaczu w tym filmie: jego matki, Andrzeja Stasiuka, Bombla, księdza prawosławnego, Doroty Masłowskiej, kolegów z klasy, Teresy Kotlarczyk (reżyserki serialuTV „Egzamin z życia”), Michała Sufina, nic nie wynika. Niczego się o Nahaczu nie dowiaduję. Wszyscy wypowiadają się o zmarłym półgębkiem, niezrozumiale, bełkotliwie. Niepojęte jest to wszystko. Dorota Masłowska mówi, że robił fikołki. Matka, że nabałaganił. Ksiądz, że w lot uczył się liturgicznych pacierzy. Kumple, że był dobrym kumplem. Stasiuk, że dobrze, że chwała Bogu, że nie pisał wierszy. Banał goni banał, schemat rodzi schemat.
Poprawność wlewa się też do tej ostatniej książki. Skrzydełka są upszczone nekrologiem Żulczyka, Drotkiewicz, Sufina, Stasiuka, Dunin-Wąsowicza, Masłowskiej i niczego absolutnie nie wnoszą. Wszyscy, którzy mówią o Nahaczu się samo unicestwiają.
Jest tylko te pięćset stron prozy. Pięknie napisanych, starannie obmyślanych odłamków kryształowego lustra, które być może po kawałku będzie inspirować późniejsze pokolenia twórców.
Mirosław Nahacz, powołujący się w wywiadach na Tomasa Pynchona, nie będzie miał niestety z amerykańskim geniuszem wiele wspólnego. Odmienność doświadczeń nie pozwoliła mu na tak totalną i katastroficzną wizję świata, jak u amerykańskiego geniusza. Jednak klaustrofobiczna przestrzeń, jaką opisuje Mirosław Nahacz w „Niezwykłych przygodach Roberta Robura” jest na tyle szeroko rozpięta między Warszawą a górami, gdzie mieszkał autor i pierwotna ludność łemkowska, że jest platformą na tyle nośną – podobnie jak w „Tęczy grawitacji” Pynchon, jest w stanie pomieścić zidiocenie świata po II wojnie światowej – że Nahacz wyszydzi totalnie wszechogarniający przymus produkcji serialu „Wściekłość i wrzask”.
Nahacz w książce nie wrzeszczy i nie jest wściekły.
Jednak ten opis Andrzeja Stasiuka wkładania trumny z ciałem Mirosława Nahacza w cerkiewny cmentarz jest tak martwy i tak nijaki, że czytelnik automatycznie odczuwa potrzebę i wrzasku i wściekłości, które są jedynie żalem za zmarnowaniem czegoś, czego nawet się nie potrafi określić.
Jakub Winiarski w recenzji z “Nowej Fantastyki” (4/2009) też zwraca uwagę na te krótkie wpisy na skrzydełku : „nic w nich nie ma o jakości i wartości literackiej ostatniej książki”.
Natomiast dalej pisze: „Przeszedł, a raczej przechodzi, popychany przez znajomych, kolegów i koleżanki do legendy, albowiem my, Słowianie, nie tylko lubim sielanki, my lubim także „legendy”.”
Ja odczułem raczej jakiś siłowy przymus mowieniu o Nahaczu, a nie celowe rozdmuchiwanie legendy. Jakieś tłumienie, unicestwianie poprzez trywializowanie. Taka niedźwiedzia przysługa.
Zastanawiałam się też nad rolą przyjaciela, jak sam mówi, pisarza Jakuba Żulczyka w pracy ocalania pamięci zmarłego pisarza. Przecież nic samo się nie zrobi. Tylko jemu współcześni mogą zrobić coś za lub przeciw. Mogą go teraz definitywnie uśmiercić, lub poprzez analizy dokonań artystycznych Mirosława Nahacza zwrócić na zjawiskowość tego pisarstwa uwagę. Jakub Żulczyk wprawdzie pisał entuzjastycznie o nim na swoim blogu, ale takie pisanie na hurra jest zazwyczaj jeszcze bardziej podejrzane, niż przemilczanie. Krótka notka Jakuba Żulczyka w kwietniowej „Lampie” też nie dała żadnych możliwości czytelnikowi w zorientowaniu się, czy warto po te 500 stron sięgać. Jeszcze ta informacja, że „Czarne” odrzuciło. A w wydanej książce – powtórzone w recenzji przez Winiarskiego – że „Pruszyński” wydaje tylko, bo czytelnicy się upominają mailowo, co Winiarski jeszcze dobił podejrzeniem prowokowania słania tych maili.
I to video z Klejnockim i Żulczykiem w TV Kultura. Co to za dyskusja? To jakiś koszmarny bełkot.
Nie mam pojęcia, komu zależy na tym, by legendy nie było. Chłopak ze wsi, z jakiś potwornych intelektualnych dołów przedostaje się do Warszawy, wykonuje nieprawdopodobną pracę nad sobą, jest autentycznie opętany literaturą i twórczością i też źle. A tyle martwych, pozbawionych absolutnie talentu pisarskiego świetnie prosperuje wspomaganych przez tabuny krytyków, pisarzy, skretyniałych czytelników i kogo tam jeszcze.
Paweł Dunin – Wąsowicz w „Lampie” z maja 2009 roku w artykule „Młodzian zabity po śmierci – o reakcjach na ostatnią książkę Mirosława Nahacza” stawia jednak znak zapytania, dziwi się, że książka ma tak złe recenzje i zastrzega, że autora, oprócz przelotnego epizodycznego spotkania, nigdy osobiście nie poznał. Specjalnie poszłam przeczytać w „Lampie” ten obszerny, na dwie szpalty tekst i wiem tyle samo przed przeczytaniem, jak po. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, że pisze się, by nic nie napisać.
Jak Aniu pisałam na blogu o „Bomblu”, czy o tej zupełnie pisanej na środkach halucynogennych – „Bocianie i Loli” powieści ewidentnie złej, w Sieci było mnóstwo wywiadów z Mirosławem Nahaczem o tym, jak używa bardzo tanich narkotyków, które bez problemu można kupić w aptece, tylko trzeba wiedzieć, które to są. I teraz tych sieciowych wywiadów nie mogę odnaleźć, może zostały usunięte. Trzeba rozróżnić ordynarną plotkę od wspomnień ludzi z którymi się spotykał i chociażby dla literackiego doświadczenia, przestrogi, wyciągnięcia wniosków. Szczególnie, że byli to ludzie piszący i artystycznie przenikliwi, skoro Nahacz na studiach przebywał z tak już wprawionymi literacko osobami, jak Agnieszka Drotkiewicz czy Dorota Masłowska, Jakub Żulczyk, czy Michał Sufin.
Pamiętam, jak Paweł Dunin-Wasowicz pisał, że wymienione pisarki przyjaźnią się z nim i cała trójka stanowi elitę uczelni.
Pani Ewo! “Bocian i Lola” jest powieścią naprawdę znakomitą, cierpliwości do niej trzeba i dobrej muzyki na słuchawkach:) W moim osobistym rankingu nawet lepszą niż “Niezwykłe przygody…”. A te, nie należy w to wątpić, będą inspirować pokolenia, zresztą jak cała twórczość Nahacza, oraz legenda, która chcąc nie chcąc powstała i będzie trwać, a nawet pokuszę się o stwierdzenie, że będzie się utrwalać.
Być może, mnie się „Lola” nie podobała.
Dla mnie to był przykład pisania pod wpływem narkotyków artysty, którego narkotyk nie jest w stanie pobudzić i wyzwolić, ponieważ sam nie jest jeszcze niczym napełniony. Najprawdopodobniej Nahacz jest ofiarą takiego myślenia, że to jest możliwe. Młodzież mając konflikt ze sobą odurza się, by jedynie przeżyć odmienny stan świadomości. Natomiast artyści stosowali od zawsze różne „otwieracze” np. moderniści opium.
Nie mam teraz czasu już wrócić do tego, co napisałam tu na blogu w osobnym poście o “Bocianie i Loli”, ale chyba tam udowodniłam, dlaczego uważam tę książkę za nieudaną.
Natomiast z zaciekawieniem przeczytałam pana wypowiedz na pańskim blogu: http://coolturwa.blox.pl/html
o „Niezwykłych przygodach Roberta Robura”, ponieważ ta książka rokowała rozwój Mirosława Nahacza w dobrym kierunku i myślę, że właśnie jej odrzucenie przez „Czarne” spowodowało w pisarzu poczucie niesprawiedliwości i depresję, ponieważ tam jest ogromny wysiłek twórczy i próba ogarnięcia literatury.
Jak Pan pisze w swoim tekscie, jest dużo wpływów, nie tylko z Pynchona. Jednak jak teraz czytam Pynchona, to w każdym razie tym pisarzem Nahacz był zafascynowany i w „Przygodach” jest ta pynchonowska ostateczność pisania wprost i dosadnie, nazywania bardzo radykalnie tego, co się chce powiedzieć. „Przygody” są bardzo skomplikowane, Nahacz histerycznie chciał tam za dużo pomieścić i niepotrzebnie tak dziwaczy z SF, bo mógł napisać o swoich przygodach w studiu polskiej TV jak pisze scenariusz i pewnie to samo w sobie by było już SF. W porównaniu z „Radiem Armagedon” Żulczyka, to Nahacz jest wnikliwy i problem przenika, a Żulczyk tylko opisuje, jest schematyczny i powierzchowny, i zarazem kiczowaty.
Ale straszna szkoda, że Mirosław Nahacz nie żyje, ponieważ tak jak Pan pisze u siebie, tak niesłychanie trudno zaistnieć w przestrzeniu publicznej, a on to już miał i mógł się już tylko rozwijać. Nie zgadzam się natomiast ze słowami Pana cytowanymi za Tokarczuk, że nazywanie literackie to zabijanie. Nic podobnego, kto jest martwy, ten zabija.
Literatura to scalanie, to tworzenie nowych wartości, to życie, ocalanie, a nie żadne zabijanie.