*
Zaczęłam piętnasty rok i moje licealne miłości były zawsze nierealne.
Wtedy mój brat, maturalny olimpijczyk, rozpoczął uniwersyteckie studia i przyprowadził do domu Mariana.
Zakochałam się więc jak gęś gęgawa, która po wykluciu z jajka zawsze zakochuje się w tym, którego zaraz po rozłupaniu skorupki zobaczy, a ja zobaczyłam mężczyznę.
W telewizji był wprawdzie odpowiedni mężczyzna – Gustaw Holoubek w roli Feliksa Dzierżyńskiego, ale przecież nie mogłam go dobrze pooglądać.
Na czarnobiałym telewizorze siało non stop właśnie w momentach, kiedy męskie, skąpe fragmenty ciała przezierały spod komisarskiego munduru.
A Marian był bez czapki z daszkiem, z głową całą w lokach i przypominał Angelę Davis, której zdjęcia gazety pokazywały w wystarczających ilościach.
Zawsze byłam nieśmiała. Mieszkałam z bratem w jednym pokoju przedzielonym dyktą, czego wszyscy nasi rówieśnicy nam zazdrościli. Rodziny nie godziły się na takie dewastowanie mieszkań dwupokojowych, z których zawsze jeden pokój był przeznaczony na reprezentację rodziny. Tam ustawiało się kryształy, co stanowiło jakiś przedwojenny relikt ni to salonu, ni to bawialni, a drugi oddawano dzieciom bez względu na ich ilość.
Brat zacieśniał przyjaźń z Marianem od października.
Już przed Bożym Narodzeniem byli najlepsi na roku wydziału fizyki, uczyli się razem, dyskutowali i planowali przeniesienie do Krakowa, gdyż ambicja naszej miejskiej władzy absurdalną ustawą zamieniła filię UJ na lokalny uniwersytet, czym odcięła studentów od przedwojennych jeszcze profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Kiedy ojciec przyleciał na święta, przywiózł kupiony w kanadyjskim porcie lotniczym, gdzie było międzylądowanie, egzemplarz „Playboya”, a dla mnie polecone przez Ewę Demarczyk, która dawała właśnie w Hawanie koncert i wracała z ojcem samolotem – fosforyzujące zielone rajstopy.
Marian był naszym codziennym gościem, toteż i był jednym z pierwszych oglądaczy „Playboya”.
Nie zauważył moich rajstop, nie wiem nawet, czy ktoś pamiętał, że jestem tuż obok w przedzielonej zaledwie cienką dyktą pokoju.
Faza mojego rozwoju duchowego polegająca na nie wypuszczaniu z rąk Słowackiego spowodowała, że nawet tego „Playboya” do ręki nigdy nie wzięłam, mimo, że długo leżał potem między stertami książek.
Może i dlatego nie chciałam się dowiadywać, dlaczego Marian nie zauważył moich rajstop, które naprawdę zwracały uwagę każdego przechodnia, każdego ucznia i uczennicy mojej szkoły. Każdego jej pracownika, od profesora do woźnej. Zwróciły uwagę sąsiadów i milicji, a koty marcowe, mnożące się bez opamiętania na naszym bierutowskim osiedlu, uciekały na widok ich inności w przerażeniu.
Miałam szałowe rajstopy, ale nie miałam za to piersi ani jeszcze pierwszej miesiączki.
**
Brat przybiegł pokrwawiony i brudny, mama go nie chciała wypuścić po raz drugi, ale poszedł na uczelnię znowu.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie, wszyscy byli zdenerwowani, nikt nie miał czasu. Nie wiadomo, kiedy Marian dowiedział się, że jest Żydem, ale nastąpiło to nie wcześniej, niż na miesiąc przed opuszczeniem Polski.
Był nieprzeciętnie zdolny. Właściwie rodzice Mariana zdecydowali się na emigrację, by ocalić jego talent.
Kiedy przyszedł pierwszy i ostatni list z Tel Awiwu, w odróżnieniu od tego „Playboya”, wyjęłam go ze sterty książek brata i przeczytałam.
Pisał o przepięknych kobietach mijanych na ulicach.
Pisał, że nie ma ani jednej brzydkiej… Pisał o ich piersiach…
***
Kiedy w ubiegłym roku dowiedziałam się o portalu sieciowym powołanym do życia z okazji obchodów wypadków marcowych, podałam nazwisko Mariana, a także moje nazwisko panieńskie, pisałam, że mój brat już od dwudziestu lat nie żyje.
Dopiero wklejony na poetyckim portalu Nieszuflady mój wiersz przerwał komentarzami czterdziestoletnie milczenie.
NIEMORALNA PROPOZYCJA
Marianowi Kozakowi w 40 rocznicę Marca 1968
A może byśmy tak, najmilszy, bez oglądania się, co teraz
wreszcie podjęli te rozmowy, na które świat się nie otwierał,
a może byśmy tak, zwyczajnie, już bez zakazów, których nie ma
dialog wysnuli z naszych trzewi, a nie z konarów, ani z drzewa
które nie będą nigdy bazą, genealogią ani rodem,
może byś zdołał być mentorem, a ja słuchaczem mimochodem?
Może się świat by wreszcie począł, zamiast namiastki rozmnażania?
Może się gwiazdy by dziwiły, że Księżyc się im już nie kłania?
Kiedy pochylasz się nocami nad klawiaturą, która spotka
niechybnie gnozę w urządzeniu ułatwiającym wgląd od środka,
kiedy się nieodmiennie dziwisz, że jest wciąż coś, czego wciąż nie ma
a ja realnie jestem obok. Będę też w Tobie i też mniemam
że jest możliwa ta relacja jak współistnienie w telewizji,
gdzie nikt nikogo nie obchodzi, a widz jak zwierzę ruchy śledzi
by rzucić się na informację, rozszarpać ją, zgryźć i wydalić
w sposób nieskromny, obraźliwy, z użyciem słów, kiedyśmy mali
będąc, stosować zakazano? Mniemam, że nam by się udało!
Nam, którym dane przeżyć całość!
****************************************************
A może byśmy tak, najmilszy w ten może już ostatni marzec
młodzieńczo pokonali wroga i pokazali jeden palec?
Pamiętam słowa Joanny Szczepkowskiej, to chyba też był wiersz – o palmie, która została i którą się ktoś musiał, po nagłym wyjeździe opiekować.
Takie drobne szczegóły, ale budują nasze życie, są jego mikroelementami, bez których wszystko by się rozsypało.
Są i róże i są i lasy.
To moje mikro opowiadanie, które sugeruje szczęśliwe zakończenie, że na portalu poetyckim jednak bohaterka opowiadania odnajduje pokrewną sobie duszę i że taki portal do tego służy, jest pełne pułapek sentymentalizmu.
Jak nie płakać nad zmarnowaniem, kiedy takie rozdarcie kochanków jest przecież właśnie tematem dramatu, a nie melodramatu.
Wszystko jest kwestią wiary. Wierzę, że nie historia, nie statystyki, nie informacja, relacja, dokument, a właśnie literatura daje prawdziwe oblicze nas, jacy jesteśmy i jacy byliśmy kiedyś.
My, nasz czas, jesteśmy jedynie zastępczo, by właśnie dać materię dla powstania tych literackich sobowtórów.