Dawno nie czekałam z takim utęsknieniem, by wreszcie się skończył oglądając ten zwycięski, nagrodzony tegorocznymi Oscarami – według niemal wszystkich ambitnych i znaczących recenzentów – wartościowy film.
Muzyka, która doczekała się osobnych peanów i wspaniałych analiz wspartych Brahmsem i Pendereckim była równie nieznośna, wbijająca się jak piła tarczowa w mózg.
Oczywiście, jak każdej kobiecie, śni się zawsze pustynia, gdzie nie można uprawiać zboża i w konsekwencji nie jeść chleba; pozostawiłabym to wszystko jak jest, jak radził Blake, jak Wordsworth, jak wszyscy romantycy, którzy wszelkie taplanie się w ropie mieli za nic.
Ale ten film, to męska sprawa, ten film to biblijne czynienie sobie ziemi poddanej.
I jak się okazuje, ziemia ulega, jedynie człowiek stawia opór. Ani mu w głowie zabawić się z kobietami po pracy, napić się i zaśpiewać. Ponieważ to wiek dziewiętnasty, nie sposób ulec tonizującej telewizji, bogate złoża ropy Kalifornii są na absolutnym pustkowiu, które człowieka wewnętrznie tylko wyjaławia.
Anderson buduje postać negatywną z krwi i kości dorzucając kilka demonów (demon żądzy pieniądza i demon żądzy władzy) postać jednowymiarową (wbrew chórowi znawców przedmiotu z Agnieszką Holland na czele), nienawistnika pozbawionego radości życia, co nie znaczy, że kolejne udane kroki potentata naftowego nie radują, a sensowność i konsekwencja życia zawodowego nie budzi podziwu.
Przylepiona do Daniela Plainviewa (nagrodzony Oscarem aktor Daniel Day-Lewis) pioniera przemysłu naftowego postać młodego pastora Eli Sunday’a, wyraźnie daje do zrozumienia, że Kościół jest wtórny do kapitału, bez którego nie istnieje.
Nie wiem nawet, czy recenzenci dobrze interpretują intencję twórców filmu nawet w odczytaniu fałszywości proroków – przemysłu i chrześcijaństwa. Wszystko jest jak najbardziej prawdziwe, ropa leje się strumieniami, a wiernych przybywa. Przychodzi kryzys i jak Obywatel Kane – główny bohater filmowy – telepie się w nadmiarowym metrażu swojego pałacu, i jak szekspirowski Makbet, który już zabił i znowu zabije, ma nieczyste sumienie…
Gdy przyszłam na świat, nakręcono w „Samo Południe”. Być może dla dzisiejszych noworodków kino Andersona wyznaczy, jak mojemu pokoleniu, kolejną – równie nieprawdziwą wersję etosu amerykańskiego bohatera walczącego z całym światem.
Być może, że wszystko tkwi jedynie w męskiej erotyczności, może rycerskość Gary Coopera, który miał aż dwie kobiety o nieprzeciętnej urodzie – w tym jedną autentyczną księżniczkę – będzie zawsze bardziej strawny dla kobiecego podniebienia niż suchy abstynent.
Serce się ściska, że cała ta dekonstrukcja amerykańskiego mitu, ten ogromny wysiłek realistycznego nazywania rzeczy po imieniu jest przecież następnym wariantem tego samego, tej w dalszym ciągu fikcji i nierzeczywistości.
Nikt nie udowodnił, że baśń nie istnieje, nie ma sensu wprowadzanie w jej miejsce socrealizmu.
Najprawdopodobniej o świecie więcej można się dowiedzieć z wyborów filmów do nagród, niż z wiadomości prasowych, przynoszących przecież socjologiczny i polityczny wybór z nadchodzących codziennie newsów.
Ale czy i to nie jest mylące? Czy, jak sugeruje Twoja recenzja, film był przeciwko industrializacji, namawia do opamiętania, do zanegowania procesu, którego przecież nie da się cofnąć?
Przeczytałem ostatnio „Technopol” Neila Postmana, który jest nawet przeciwko komputerowi.
Na pewno z natury kręconych aktualnie filmów można więcej dowiedzieć się o fluidach epoki.
Za Gierka czytaliśmy treści transparentów pierwszomajowych i z eskalacji przesłania nawet w tak, zdawałoby się, zuniformizowanej i szczelnej biurokratycznej propagandy, można było niejedno wyczytać.
To może ja, który czytając intensywnie komentarze na blogu Artura Sporniaka i dowiaduję się, jak wygląda życie płciowe dzisiejszej młodzieży, przekleję jeden z wielu komentarzy kinomanów, którzy na ten film poszli nie mając innych ambicji, – podobnie jak komentatorzy przykładowego blogu – jedynie potrzeby konsumpcyjne.
Komentarz jest z portalu recenzji
http://film.onet.pl/recenzje.html
“Okropny film
Szedłem na ten film z nadzieją na dobre kino. Niestety, nie po raz pierwszy przekonałem się, że Amerykańska Akademia Filmowa ma dziwne gusta dając temu filmowi tyle nominacji.
Film jest brutalny i to w nieuzasadniony sposób. Od pierwszych scen nasze uszy atakuje upiorna muzyka rodem z horroru. Dźwięki są przeraźliwie za głośne. Film jest nudny a historia nielogiczna. Całość sprawia wrażenie jakby reżyser po zmontowaniu materiału próbował ratować beznadziejny efekt efektami muzycznymi. Daniel Day Lewis fantastyczny ale nie ratuje filmu. Stanowczo odradzam!
~zdegustowany , 01.03.2008 10:24”
Ale jest Rysiu bardzo dużo komentarzy tak entuzjastycznych – ludzie chodzą na ten film po kilka razy.
To chyba jednak znak pokolenia i myślę, że są to już produkty tego Technopola, o którym Jacek napisał.
Film jest diabelsko tylko pozornie przeciw. To nieludzki film, tylko ekwilibrystyka reżyserska, pusty popis, minasy aktorskie.
Niepokojące, gdyż z linią mojego bloga zupełnie (brawo Tadeusz Sobolewski, dla mnie to też fałszywe arcydzieło) rozminięte.
Jestem sieciowo zupełnie osamotniona.
“Oil!” Uptona Sinclaira to w końcu nie „Czarodziejska góra” Tomasza Manna.
To nie ten Naphta.