Dla Ewy rok 1961 nie był na opak, przeciwnie, jej sprawy zdawały się klarować i iść ku lepszemu. Mimo samych piątek na świadectwie końcoworocznym, identycznych jak u wszystkich dzieci z rodzin inteligenckich, Ewa dowiedziawszy się, że żegna tę szkołę na zawsze, to źródło udręki psychicznej i fizycznej, ucieszyła się ogromnie. Już w czerwcu odzyskała radość życia i bóle brzucha odeszły. Była nawet skłonna przyznać wyższość Misia z Okienka nad Wujciem Adasiem i Kajtusiem, gdyby nie silna solidarność regionalna. Odtwórca Wujcia Adasia, aktor angażowany niemal do każdego polskiego filmu lat pięćdziesiątych, aktor teatru Wyspiańskiego od momentu ukończenia studiów teatralnych w Łodzi zamieszkał na Koszutce.
W czerwcowe przedpołudniu przechodził właśnie ulicą SDKPiL i zobaczył siedzącą na schodach klasę trzecią B. Mająca po przeciwnej stronie ulicy w budynku mieszkalnym w piwnicy atelier fotograficzne, do którego dzięki wykuciu w elewacji drzwi można było wejść ze szkoły, by zrobić sobie zdjęcie legitymacyjne, pani Mazurkowa wytaszczyła właśnie swój ogromny, przedwojenny aparat fotograficzny na statywie do robienia zdjęć na dużych kliszach. Aktor Adam Kwiatkowski nie namyślając się długo, wszedł między dzieci i usiadł na samym froncie przytuliwszy dwie siedzące po jego dwóch bokach dziewczynki. Pani Tomsia, jako osoba otyła i w związku z tym nie lubiąca się fotografować, stała już zasłonięta tylnymi rzędami chłopców. Fotografia sprawiła wrażenie, że Wujcio Adaś powołany do życia przez katowicki ośrodek telewizyjny w audycji-dobranocce “Wujcio Adaś i Kajtuś”z kukiełką o imieniu Kajtuś, stał się na ten moment nauczycielem i wychowawcą. Ta nagła podmiana znienawidzonej nauczycielki na wujka zachwyciła Ewę. Uwielbiała zaśpiew wschodni, którego Adam Kwiatkowski urodzony w Wilnie nie potrafił się skutecznie pozbyć. Ewa znała wprawdzie przemyskie zaciąganie trochę inne, gdyż zaciągała jej ukochana babcia Wandzia, jak przyjeżdżała do Katowic, a jak jechali na wakacje do Przemyśla, zaciągali tam wszyscy, to jednak to wileńskie było podobne. Dopiero tutaj, na schodach, kiedy Wujcio Adaś mościł się w piaskowym garniturze i w dobrze wyczyszczonych butach na schodach szkoły 36, dużo mówił i zaciągał, jakby tłumacząc się z tej swojej niespodziewanej obecności w klasie, która ani na niego nie czekała, ani też się go spodziewała, jednak był przekonany, że jest ubóstwiany przez wszystkie dzieci na całym świecie, a tym bardziej przez tę, nikomu nieznaną szkołę, co było z jego strony zwyczajną megalomanią, natomiast dla Ewy baśniowym przemienieniem wiedźmy w królewicza.
Zdecydowali z Andrzejem zabrać na wakacje czerwony rower, który nadano na bagaż i Emil już w przeddzień ich przyjazdu go ze stacji odebrał.
Milenijne obchody Dni Przemyśla trwały cały czerwiec, zaliczyli więc jedynie końcowy pochód królewskiego orszaku z krzyżakami i królewnami na koniach ulicą Franciszkańską, którą w związku z tym przemianowano na Tysiąclecia. „Nowiny Rzeszowskie”, których babcia nie kupowała, powtarzając cały czas, że z tą szmatą bolszewicką nie chce mieć nic wspólnego, były wystawione w gablotach na ulicach. Gazeta postępujące z dnia na dzień obchody Tysiąclecia Przemyśla sukcesywnie aktualizowała. Na Rynku odsłonięto tablicę pamiątkową i na uroczystych akademiach wręczono działaczom partyjnym medale. Piotr Jaroszewicz, zastępca premiera rządu PRL Cyrankiewicza, nawiedził miasto i został jego Honorowym Obywatelem.
Mieszkańcy Przemyśla, jakby byli obok tych wszystkich ważnych zdawałoby się dla miasta okoliczności. Tubylcy jak zawsze tłoczyli się pod ścianą kościoła Reformatów, gdzie wywieszano klepsydry informujące o pogrzebach. Pod szklanymi gablotami nikt nie stał. Liczni turyści jadący lub wracający na biwaki w Bieszczady tym bardziej nie byli zainteresowani świętowaniem tysiąclecia Przemyśla. Nic to nikomu nie mówiło. Nawet o najnowszej historii roku 1939, zakwestionować wkroczenie Armii Czerwonej i zagrabienie prawobrzeżnej części miasta nie wolno było zająknąć się jednym słówkiem, a co dopiero ryzykować rewizję nieścisłości 1000 lat! Na dodatek wiadomość, że Przemyśl stoi na gazie, który podobno ruscy nie pozwalają eksploatować, zaniepokoił mieszkańców tym bardziej, że do sieci państwowych podłączono pierwszy odwiert gazowy znajdujący się na przedmieściach. Mieszkańcy widząc postawioną wieżę, mylnie poczytali to za samowolkę władz miasta.
Tym wszystkim dzieci przyjezdne z czarnego Śląska nie interesowały się wcale. Ewę zachwycił już w pierwszym dniu ogród, do którego Emil wstawił przedwojenny stolik z parasolem ogrodowym i składane ogrodowe krzesła. Podwórko studnia, które w planie miało być zabudowane drugim skrzydłem kamienicy i z którego przygotowane materiały budowlane skradziono na samym początku wojny przechodziło w połowie w ogród, gdzie stały dwie jabłonki, trzy wiśnie, a ogrodzenie z siatki zasłonięte było malinami. Wielki krzak piwonii, właśnie obficie kwitnącej niemal doprowadził Ewę do omdlenia. Czarny kot Ginalskiej, niezadowolony z pojawienia się nowych osób w ogrodzie, zaatakował Ewę zaraz na wstępie, rzucając się na nią z pazurami, ale to nie zniechęciło Ewy do zachwytów. Podbiegała pod każdy krzaczek, zrywała maliny, porzeczki, dotykała liści poziomek i wynajdywała owoce.
Andrzej natychmiast wsiadł na rower i objechał całe miasto rozkoszując się latem i wolnością.
Wkrótce na podwórku włączyli się do zupełnie nie zainteresowanej obchodami milenijnymi młodzieżą przemyską i ich odwieczną grą w guziki. Andrzej pracowicie szlifował na marmurowych schodach kamienicy archaiczne przedwojenne guziki płaszczowe wyszukane przez Emila i Leśkę w ich przepastnych szafach. Guzik był szlifowany płaską stroną, do wypukłej w cztery dziurki wciskał plastelinę koloru drużyny piłkarskiej. Ponieważ w guzikowej drużynie ważna była ich indywidualizacja poprzez kolor i wielkość – guziki miały nazwiska sławnych piłkarzy jak Pele – wciśnięta plastelina scalała kolorem.
Andrzej nie miał swojego boiska, gdyż była to już wyższa szkoła jazdy, wymagała pracy stolarskiej i dużej precyzji. Boiska w postaci kosztownych, półmetrowych, wypolerowanych desek z ogrodzeniem z listewek, bramkami z autentycznie wyplecionymi siatkami i piłką w postaci sześcianu o boku pół centymetra z białego metalu szlifowanego długo i pieczołowicie papierem ściernym, by uzyskać kąt prosty, Andrzej nie posiadał. Mieli je gracze z parafii. Przeprowadzano turnieje między parafiami, każdy, kto miał zestaw guzików mógł taki mecz stoczyć, by po wygranej przejść do kolejnej rozgrywki. Było w tych grach coś niepojętego i niezrozumiałego dla dzieci ze Śląska, gdzie nigdy nie używano słowa „parafia” w odniesieniu do innego podwórka. Na Koszutce była jedna parafia, jeden kościół i nikt się żadną inną parafią nie interesował. Tutaj znali się wszyscy, każdy wiedział, kto przychodzi na cudze podwórko i kto jest z której parafii. Plac zabaw w na ulicy Pierackiego sąsiadujący z ogrodem babci, przedzielony jedynie siatką porośniętą malinami, był na tyle duży, że mieścił dzieci zupełnie małe jak i siedzących w kącie grupę graczy, których gry, co jakiś czas przerywane były rykami entuzjazmu, kiedy guzik pchnął sześcienną piłkę do siatki. Guziki wprawiane były w ruch za pomocą odpowiednio sprofilowanego trzonka szczoteczki do zębów pozbawionej szczeciny.
Chłopcy przemyscy potrafili całe lato spędzać na grach, które ani nie były hazardem, ani wyładowaniem agresji, jedynie jakimś oddolnym, pozbawionym wszelkich szkolnych wpływów, zajęciem dającym poczucie wolności. Ewa, nie potrafiąca do końca zrozumieć reguł gdy piłki nożnej, mająca duże problemy z prawą i lewą stroną, szlifowała karnie plując na schody guziki Andrzejowi, który ambitnie stawiał się co i rusz do eliminacji, by z kretesem przegrywać. Nikt bowiem nie mógł pokonać lokalnych wirtuozów guzika, jednak cała otoczka gry była pasjonująca i wciągająca.
Krystyna bojąc się dzieci zostawić same nad wodą, karnie chodziła z nimi nad San, taszcząc wyładowany koszyk jedzeniem i piciem. Andrzej wiózł na rowerze koc, piłkę i owoce, znikał pierwszy, a Ewa z matką szły ulicą 1 Maja, którą Krystyna nazywała Dworskiego, by zejść uliczką boczną na Mickiewicza, z Placu na Bramie na Jagiellońską, i już prosto na bulwar nad Sanem. Rozkładali koc koło mostu lub trochę dalej w kierunku stadionu. Woda była lodowata, jednak płytka zazwyczaj i można było jej rwący prąd opanować. Chłopcy budowali lokalne tamy i skakali na główkę, Ewa nie potrafiła pływać i oglądała, jak Andrzej z chłopakami skacze na główkę. Krystyna wyjmowała z koszyka słoik przygotowany przez babcię Wandzię z pomidorami zmieszanymi z ogórkami i cebulką. Rozgrzany na słońcu, maił przyjemną temperaturę. Ewa dziwiła się, że pomidory są bez skórki, Wanda natomiast dziwiła się, że można je jeść ze skórką. Kanapki przygotowała z pokrojonych w paski kotletów schabowych, włożone w posmarowane grubo masłem świeże, przyniesione przez Emila bułki.
Tak przesiadywali nad Sanem do czwartej i opaleni wracali do domu na obiad. Często wracali inną drogą, by zahaczyć o cukiernię na Franciszkańskiej, od lata tego roku Tysiąclecia, gdzie w witrynach sklepowych Ewa pierwszy raz w życiu zobaczyła styropian i się zachwyciła. Był w nielicznych sklepach i od razu rozpoznała to całkiem nowe tworzywo przypominające coś do jedzenia. Ze styropianu dekoratorzy wykonali kwiaty, parowozy wiozące Polskę przez 1000 lat, wydłubane były proste formy malowane po brzegach lekko temperami, by ukryć pierwotną biel. Nie miała pojęcia, jak to się nazywa, ani czemu w Katowicach niczego podobnego nie było. Dopiero Emil objaśnił jej, że w Pikulicach Zakład PZPT robi eksperymenty z plastikiem spienionym i są to jedynie wykorzystane do dekoracji sklepów odpady. Ewa używając do rzeźbienia jedynie patyków wierzby, łakomie patrzyła na nowy materiał.
Ciuchy odbywały się dwa razy w tygodniu; we wtorki i piątki i nazywane były placem. Wiadukt nad torami kolejowymi tzw. Most Kamienny łączył ulicę Jagiellońską z ulicą Czarnieckiego. Już na moście pokazywali się pierwsi sprzedawcy, były to kobiety wiejskie ze słoikami z pijawkami i nikt Ewie nie mógł wytłumaczyć, skąd tyle pijawek i takie wielkie na nie zapotrzebowanie.
Na Placu Zgody panował niesłychany tłok, obrzeża, by nie być tak widocznym zajmowali sprzedawcy handlujący radzieckim towarem. Od nich Andrzej kupił aparat fotograficzny Smiena i bardzo się nią cieszył, gdyż była lepsza od aparatu Druh, a niedroga. Krystyna z Wandą oglądały złote pierścionki, które podobno zrobione z ruskiego, gorszego złota, też nie były drogie i handlowano nimi w ukryciu. Natomiast całą resztę Placu pokrywały dywan z amerykańskich ciuchów, wysypywanych z worków wprost na ziemię, często bez żadnych podkładanych papierów czy folii. Towaru było tak dużo, że sprzedawano niejednokrotnie o wiele taniej niż cena wywoławcza, byleby się tylko towaru pozbyć, gdyż już w następny dzień targowy przychodziły w paczkach nowe transporty odzieży. Ewa była oszołomiona szczególne tiulami, diamentami, aksamitami, atłasami i koronkami. Jednak tego Krystyna nie chciała kupować, nawet się po to nie schylała. Poszukiwała płaszcza dla Ewy na zimę, dla siebie nylonowego futerka. Sztuczne misie były i z USA i ZSRR w podobnych cenach, jednak, trzeba było na nie trafić. Andrzej szukał bezskutecznie dżinsów. Jednak zawsze wracali obładowani z „Placu” i zadowoleni, że kupili takie piękne rzeczy i tak niewiele wydali pieniędzy.
Nie opłacało już się iść opalać nad San, dlatego szli, zjadłszy obiad, na Zamek.
Ewa nigdy nie wiedziała, czy woli iść nad San, czy na Zamek. Właściwie chciałaby być w tych dwóch miejscach codziennie. Przemyski Park Miejski założony w połowie ubiegłego wieku otaczający ruinę Zamku, nieustannie malowanego tu przez malarzy, położony był na pagórkowatym obszarze opadającym w dolinę Sanu. Z tarasu na porośniętej drzewami przestrzeni przed Zamkiem, gdzie stała zadaszona altanka w której przed deszczem kryli się malarze i leżał ogromny głaz-pomnik , widać było, jak pięknie Przemyśl jest położony. Wijąca wstęga Sanu skrzyła się w słońcu, zielona Winna Góra stanowiła tło dla plątaniny ulic i placów, zabytkowej architektury, gdzie nawet kominy Zakładów Przetwórstwa Ryb zdawały się baśniowo spowite krystalicznym, przemyskim powietrzem. Wchodzili zazwyczaj od strony Reja, głównym wejściem, tak, jakby ceremoniał wejścia w ten osobny, nie ogrodzony, a jednak oddzielony od reszty świata obszar odsłaniał się stopniowo. Ewa znała to wszystko na pamięć jednak za każdym razem po przekroczeniu niewidzialnej granicy parku czuła rozkosz i podniecenie. Domek Ogrodnika i sąsiadująca z nim oranżeria były małymi zabytkowymi budowlami przed którymi rósł zawsze zachwycający dywan kwietny ciągnący się na długości Domku i szklarni.
Potem ścieżki rozwidlały się na różne strony, zazwyczaj pięli się w górę, pozostawali na ławce na placu zabaw, lub przy Pastuszku. Emil z Leśką wyciągali wałówki, w lipcu czereśnie i truskawki, w sierpniu były to kukurydze w maśle i śliwki renklody. Wanda skarżyła się Krystynie, że jak przechodzą przez Plac Katedralny, córki jej brata mecenasa Janka z zemsty, że przyjmują w domu jego kochankę, podpuszczone przez matkę, wołają z okien na nią i Leśkę: – „balony, balony idą!” A na dodatek ich młodszy brat Jacek chodzi po parku z wiatrówką i strzela do wiewiórek!
Andrzej pędził ścieżkami na rowerze trenując stanie na siodełku z przewieszoną na ramieniu Smieną, a Ewa wypuszczała się na samotne wędrówki. Szła ziemnymi ścieżkami coraz wyżej mijając przepiękne krzewy wokół Pastuszka, których istnienia nawet nie podejrzewała. Znała z Marzenką śnieguliczki i jaśminy, tutaj zwisały egzotyczne anielskie włosy w kilku odcieniach, przebarwione listki krzewów pstre, purpurowe i cytrynowe, przetykane omdlewającymi kwiatami pastelowych róż i niebieskich hortensji. W górze park stawał się coraz bardziej dziki i starożytny, drzewa posadzone w ubiegłym wieku rozrosły się i zdostojniały. Pod nimi zajęcza koniczyna, którą skubała i żuła, miała kwaśny, przyjemny smak i stanowiła szlachetne podłoże w odróżnieniu od pospolitych chwastów Koszutki. Wspinała się coraz wyżej, docierała do źródełka, o którym wiedziała, że nazywa się Ciurek, piła z wystającej z kamiennej płyty metalowej dyszy wodę, przechodziła pod skocznią narciarską, potem jeszcze wyżej na kopiec tatarski, skąd był widok na cały Przemyśl, nie tylko na Zasanie, tam posiedziała pod Trzema Krzyżami, próbowała to, z wyjętymi z Kuki narzędziami narysować, ale nic jej się nie udawało i zajęła się zbieraniem kwiatów polnych. Nigdy nie schodziła w kierunku Twierdzy Przemyskiej, zawsze się jej bała, ale by się o nią nie niepokoili, wracała na ławkę, gdzie dorośli pogrążeni w rozmowie jej nieobecności nawet nie zauważyli.