To druga książka Mo Yana, podobno zawiera opowieść o kolejnych pokoleniach rodziny z Shandong pomiędzy 1923 – 1976, ale film dotyczy jedynie kilku lat. Narrator się nie pojawia, jednak nazywając główną bohaterkę „babcią” daje do zrozumienia, że rzecz przedstawiona jest z perspektywy lat i że przynajmniej właściciel głosu spoza kadru zna zakończenie tej historii.
Nie wiem, czy to zaleta reżysera, aktorów, czy to moc prozy Mo Yana, nie mam pojęcia, jak film udało się utrzymać w duszącej atmosferze krwi i cierpienia bez żadnych „gotyckich” środków, gdzie czerwień pełni rolę czerni w tak witalnej, dionizyjskiej konwencji. Tytułowa czerwień jest tak samo zabójcza jak czerń, czerwony alkohol destylowany z fermentowanego sorgo miesza się co i rusz z krwią, służy jako materiał wybuchowy, jako ofiara buddyjskiej liturgii, jako eliksir płodności i witalności.
Film jest straszny, deptanie pola sorgo nakazem japońskiej imperialistycznej armii przez wieśniaków ma coś z klimatu hitlerowskich restrykcji wobec ludności cywilnej z drugiej wojny światowej, a demonstrowanie japońskiej siły przez zdzieranie skóry lokalnemu bandycie rękami Chińczyka z dramatu Szekspira. A jednak w tej potworności krwawe zaćmienie słońca nad świeżym polem sorga zwiastuje przemiany, narrator z off-u żyje, ten mały chłopczyk na ekranie, który właśnie stracił matkę to jego ojciec.
Optymizm filmu nie jest łatwy, melancholia powodowana powtarzającym się brakiem bezpieczeństwa miesza się z ulissesowymi fortelami. Piękna, lecz uboga narzeczona da początek rodowi silnemu i dzielnemu dzięki, cudzołóstwu i morderstwu (chory na trąd stary, bogaty małżonek zginie w tajemniczych okolicznościach). Walka o przetrwanie rodziny i gorzelni to nie walka dobra ze złem, lecz żywioł życia dyktujący takie, a nie inne rozwiązania.