Dziennik czeski (1)

środa, 18 maja 2011. Radůza ma koncert w Divadlo Kalicha o 19, więc nie możemy jechać przez Karlowe Vary i musimy się spieszyć, jechać najkrócej, bo jest już południe. I musimy jeszcze poszukać tej Jungmannovej 9, przy której jest divadlo i jakoś to wszystko pokonać, a upał jest straszny. I trzeba jeszcze znaleźć te wszystkie kontrapunkty, te punkty, które się wybiera, by połączyć je imaginacyjnymi liniami tak, jak rysuje się kobiece akty, tak trzeba wszystko, siedząc w fotelu auta powiązać i połączyć, a przede wszystkim wybrać. Każde wyjście z domu to inwazja nowych elementów ze świata, każda inwazja to nadmiar, a w selekcji wrażeń to jest tak, jak z ciuchami, które są drogie sercu, których nie sposób się pozbyć, bo opowiadają życie, a w szafie się nie mieszczą.
Więc Marek nastawia tego dżipiesa na Jungmannową, ale nie mamy wykupionych nowych map, więc trzeba też przeprowadzać selekcję informacji dżipiesa, który ma przyjemny, męski młody głos i który cały czas nam mówi, że „jak tylko możesz, to zawróć”. Wiemy, że najlepiej go usłuchać i zawrócić i nie wybierać się w żadną podróż, bo nie jesteśmy żadnym Andrzejem Stasiukiem i nic nam “Czarne” nie wyda, a my wydamy tylko pieniądze, ale takie podróże nigdy się nie zwracają, więc nie słuchamy tego męskiego, przyjemnego głosu, który w końcu się uspokaja i nas łagodnie naprowadza na tę autostradę, na te ronda i na te wszystkie zjazdy i pętle, które prowadzą nas do granicy tą samą drogą, którą jechaliśmy rowerami do Ostrawy i kiedy się jeszcze dało rowerami. Widać już kopce i po tych kopcach można poznać, że jechaliśmy wtedy cały czas pod górę i zjeżdżaliśmy z góry, i Misza, która w Ostrawie smarowała mi nogi specjalną maścią, po której całonocny ból nóg po pedałowaniu nie ustępował, mówiła z troską: tak, bo to są takie kopce. Więc z satysfakcją patrzyliśmy na kopce, jak kończyły się miasteczka i kończył się Rybnik i zaczynały się pola rzepaku, że nie jedziemy na rowerach i że jesteśmy już tak starzy, że nie musimy na rowerach, ale jeszcze nie tak starzy, byśmy nie musieli jechać. I tak obserwując ten zdarty asfalt i te wąskie drogi, które nazywają się autostradą, byliśmy cały czas zaskakiwani ponowną inwazją rzepaku, który zieloną żółcią agresywnie kierował nasz wzrok w tę obcą krajobrazowi żółć, trochę plastikową i chemiczną. Rzepak jest w kilku odmianach i kwitnie różnie, co jakiś czas, nagle zza zakrętu, jak inwigilacyjne oko Boga, wyłaniał się nowy rzepak, raz bardziej żółty, a raz bardziej zielony, i jakby wyprzedzając, to znowu ciągnąc się za nami w ogonie, nie zostawił nas w spokoju. Marek zabrał do telefonu wszystkie albumy Raduzy, i tak sobie słuchaliśmy poddając się tym łagodnym piosenkom i rzepakowi.
Dopiero na moście orientujemy się, że napisy są czeskie i zawracamy, co głos dżipiesa potwierdza, jakby entuzjastycznie i z satysfakcją, że wreszcie go posłuchaliśmy. Ale dopiero wjeżdżając na plac małego miasteczka orientujemy się, że nie ma granicy i że nasze paszporty są zupełnie niepotrzebne, że doświadczamy czegoś nieprawdopodobnego w naszym życiu. Kierowca czerwonej furgonetki otwiera usłużnie drzwi i widzę przez szybę, jak wyrywa z zeszytu kartkę i długopisem kreśli drogę do banku. Marek przynosi entuzjastycznie tę kartkę w kratkę, gdzie jest narysowany kształt korby do wymiany kół samochodowych, a co oznacza, że mamy pojechać w prawo, potem prosto i potem w lewo. I kiedy wchodzimy po schodach do najładniejszej w miasteczku, białej, zabytkowej kamienicy z napisem „Vítáme vás” by wymienić złote na korony i kupić wstęp na czeską autostradę i benzynę, pytamy kasjerkę, jak to miasteczko się nazywa. Śmieje się i mówi: – ano Chalupki!
Naklejamy na szybę opłatę za autostradę, która się zdecydowanie polepsza, ale rzepak ściga nas w dalszym ciągu. Mijamy Ostrawę, która w dole wygląda całkiem malowniczo i nie na przemysłowe miasto, ale na zabytkową historyczną osadę z czerwonymi dachami, potem na Brno i na Pragę by czekać na wjazd do miasta w monstrualnym korku zaniepokojeni, że nie zdążymy. Kiedy miniemy w żółwim tempie ostatnie buldożery i robotników stojących na ogromnych hałdach ziemi, nagle zwężona szosa rozwidli się na kilka odnóg, by jak z odetkanej butelki wypłynąć swobodnie i już bezkolizyjnie wjechać na przedmieścia Pragi upstrzonej ogromnymi śmiesznymi dla nas reklamowymi napisami. Zawsze język czeski będzie dla nas śmieszny i żywy, nawet jak źle go rozumiemy, więc chłoniemy te napisy, które tak jak kiedyś, pisane są na czerwonym płótnie, i jak kiedyś białymi literami i też krojem czcionki zwanym blokiem, tylko zawierają inne treści. Transparenty nad ulicami łączą stojące rzędami secesyjne kamienice, jakby odmalowane wczoraj, o świeżych, czystych elewacjach i nieodmiennie brzmią nieprzyzwoicie jak polskie „dupsko” : Bulharsko, Tunisko, Turecko, Spanielsko…
Jest już późno, parkujemy na początku ulicy Jungmannovej, koło poidełka, skwerku i ławek i groźnych tablic mówiących, że parkować mogą tylko ludzie określonej, nieznanej nam kategorii. Przestraszony Marek idzie spytać policjanta, czy tu można parkować i ten mu mówi, że nie można, wyjeżdżamy więc w równoległą uliczkę, gdzie też nie można parkować, ale napisy na tablicach są bardziej optymistyczne i zapowiadają, że można stać zdarma od 18 do 6 rano, więc wciskamy się między samochody udając, że jesteśmy mieszkańcami, ja się szybko przebieram w sukienkę i biegniemy przez przejście między ulicami stanowiący oszklony pasaż. Teatr od ulicy wygląda niepozornie, nie sposób odgadnąć, jak w takiej kamienicy mieści się ogromna sala widowiskowa, wchodzimy na dzieciniec, gdzie po prawej mieści się kościół jakiejś amerykańskiej organizacji religijnej, wyznawcy siedzą przed nim na krzesłach i piją w kieliszkach wino, które sprzedaje w holu właśnie to divadlo, do którego zmierzamy. Bileterką jest niska Chinka, niesłychanie uprzejma, ale my szybko mijamy oświetlony hol i wchodzimy na salę, która już jest wypełniona po brzegi, ludzie stoją przy drzwiach, my wchodzimy na balkon, robi się zupełnie ciemno i wchodzi Raduza. Jest ubrana jak zwykle w dżinsy, ma duże buty martensy. Jest trochę gruba po drugim dziecku, ale tylko w pasie.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2011, dziennik ciała i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Dziennik czeski (1)

  1. karmazyn pisze:

    Dziękuję. Kupiłam książkę.

  2. obcy pisze:

    I ja chyba też się skuszę 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *