“(…)Nie pamiętam tej kobiety, w której chodzę
i z którą sypiam. Cudzym oddycham, w cudze
włosy wsuwam dłonie. Kim piszę,
kim będę to czytać?”
[Łóżko, w którym leżę, puste]
Tak napisała Julia Szychowiak w zbiorze wierszy „Po sobie”, uhonorowanych nagrodą Silesiusa 2008 za poetycki debiut
Minęły dwa lata i w najnowszym tomiku Julii Szychowiak pytanie to powtarza się nieustannie, niemal przy każdym wierszu.
Brak autora, brak podmiotu lirycznego i wszelkie braki intelektualne, jakie czytelnik odczuwa podczas czytania i wysiłku ich zrozumienia, rekompensuje przynajmniej niewielki rozmiar samych utworów jak i zamknięta w tom ich niewielka liczba. Lapidarność myśli poetyckiej nasuwa nieodmiennie pytanie, czy ten tytułowy wspólny język chce zawłaszczyć też językiem czytelnika i niepokojące myśli o tę wspólnotę dręczą już do końca lektury.
„Dla mnie będzie pusto, skądkolwiek się biorę;
dla ciebie, może, gotowa byłabym być.”
[Dla mnie będzie pusto, skądkolwiek się biorę]
napisze poetka po dwóch latach od zdawałoby się, chwilowego, młodzieńczego dyskomfortu psychicznego, jak gdyby nigdy nic, upewniając siebie i czytelnika, że permanentnemu stanowi hibernacji uczuciowej i intelektualnej musi zaświadczyć również kolejny tomik zatytułowany „Wspólny język”, że ani jego potencjalny czytelnik nie jest tym wybranym, dla którego być może „gotowa byłabym być”, ani też językowej wspólnoty z nim nie potrzebuje.
Oszczędność przekazu poetyckiego Julia Szychowiak maskuje jego ubogością i po jakimś czasie przebywając w kręgu tych samych, powtarzanych odkryć egzystencjalnych typu ” [Weszłam pod wodę, żeby myśleli, że tonę]”
bohaterka tych wierszy jawi się coraz wyraźniej, jako prowokatorka niespełnień i konsekwentnej niezgody na pełnię życia.
„Własny język, którym trzeba się dzielić
z innymi.”
[To niebezpieczne]
powie podmiot liryczny, dając czytelnikowi do zrozumienia, że nie tylko nie pragnie się z nim skomunikować, nie tylko nie traktuje go jako powiernika, ale jest on dla niej wręcz śmiertelnym wrogiem. Może w wierszach Szychowiak dochodzimy właśnie do kresu powinności poety, który już nie musi nie tylko konfesyjnie się uwalniać od świata powierzeniem tego, co go boli, ale też i nie musi się wcale wypowiadać.
Podmiot liryczny odmawia właściwie komunikacji z każdym obiektem, który się napatacza, nie tylko czytelnikowi.
Nie nawiązuje z psem:
„(…)biegł za mną ślepy pies,
nie poznał swojego pana,(…)”
[Myśmy już się żegnali]
Nie nawiązuje z kochankiem:
„(…)Nie mówiliśmy dużo,
łatwo o błąd.(…)”
[Ilekroć kładę się nago, przypominam sobie]
Stany lękowe podmiotu lirycznego rejestrowane na ostatnim wydechu, na wycieńczeniu psychicznym, kiedy pozostawia się ślady istnienia już mimowolnie, jak duchowe odchody, przybierają niekiedy kształty sygnałów, mające na celu nieznacznie tylko zobrazować stan, w jakim się on znalazł:
„Nie zamykajcie mi oczu, nie mogę być wszędzie
jednakowo martwa.(…)”
[Nie zamykajcie mi oczu, nie mogę być wszędzie]
Uwięzienie jakie odczuwa nie budzi młodzieńczego buntu, dążenia do wolności, staje się przyzwyczajeniem, chronicznym marazmem w pewnym sensie stanem nawet pożądanym:
„(…)Wolność to będzie ten balkon, rozcięty
winoroślą, zamknięty spokój.”
[Prawie słyszę]
Depresyjne przedstawienia wspólnoty w złym przebywaniu z kimś pokrewnym, gdzie łączy się bohaterka wierszy z drugą osobą przepaściami, dachami, wspólnym niebem, nieistnieniem, dla której nie ma twarzy, ledwo zarys:
„(…) ale moja twarz jest nieczytelna.(…)
[Chciałabym ją opisać]
charakteryzuje każdy wiersz tego zbioru, jak zapis tajemniczej choroby, która nie ma końca i nie ma nadziei ani na śmierć, ani na wyleczenie. Zimno i martwota, gdzie:
„(…)Dłonie są wszędzie tam,
gdzie wcześniej było zimno(…)”
[Prawie słyszę]
jest wszechobecne i wszechwładne. Całość brzmi jak jeden wielki hymn kajdaniarski, a z jego nikłych pomruków czytelnik wnioskuje, że poezja, to skarga pokolenia, które nie tylko nie prosiło się na świat, ale na dodatek znalazło się na nim wolą nieistnienia.
Ponieważ tomik „Wspólny język” jest w tej samej poetyckiej patowej sytuacji minorowej, jak poprzedni tomik „Po sobie”, należy się spodziewać, że kolejne utwory Julii Szychowiak będą kontynuować tę linię egzystencjalnego zaniku. Prawdę mówiąc, jestem ciekawa, czy są granice zanikania, czy ten proces autodestrukcji dziać się może w nieskończoność, bo jak czytam w wywiadach z autorką, poetka ma się dobrze i nie jest to kliniczny zapis toczącej ją choroby psychicznej, tylko poetycka kreacja sposobu przeżywania życia.