Nie można się dziwić, że zjawisko piszącej młodzieży przybrało i taką formę. Czytając prozę tak przecież odmienną – pierwsze z brzegu modne i nagradzane nazwiska – Olgi Tokarczuk, Magdaleny Tulli, czy producenta kryminałów – Marka Krajewskiego mamy odczucia podobne.
Wszyscy, przy zupełnie odmiennych osobowościach produkują tak samo niepotrzebnie byty dla armii złaknionych niepotrzebności czytelników, gdyż niezbędnej strawy duchowej boją się jak diabeł świeconej wody.
I cóż mamy w tej doskonale przyrządzanej literaturze? Co artysta chce człowiekowi XXI wieku uwikłanemu w niesłychanie skomplikowane procesy cywilizacyjne przekazać?
Nie jest to nawet tęsknota za minionym, te wszelkie stylizacje historyczne, ten konserwatywny regres ubrany w kostium zatęchły, o zapachu starej panny i naftaliny, dziergane haftem dość uproszczonym, a więc i szybkim i tandetnym.
To wszystko jest kiczem. Słabość przekazu moralnego całkowicie kładzie wymowę utworów, które rozpaczliwie czepiają się dobrze zakomponowanej formy i poprawnie budowanych zdań.
Wracając do „Rynku w Smyrnie”, do prozy Jacka Dehnela, do drugiej, po „Lali” wydanej książki, to mimo wszystko wolę ją od monotematycznej sagi rodzinnej. Niestety w ostatnim opowiadaniu „Filc” jednak autor nie daje za wygraną i Lala pojawia się jako literacki prześladowca czytelnika zanurzonego w zupełnie innej geografii i tematyce.
Recenzenci przywołują wiele nazwisk, pod wpływem których autor ćwiczył, nie da się ukryć, bardzo poprawny warsztat pisarski.
Może ze względu na Włochy, nasuwa się powinowactwo z Gustawem Herlingiem – Grudzińskim, który w swojej twórczości też niestety ma wiele utworów zbudowanych z zasłyszenia i nie przeżycia.
I co się udaje takim gigantom jak Tomasz Mann, to talentom mniejszym i małym nie udaje się nigdy, jeśli oderwą się od własnego, jednostkowego przeżycia.
W pierwszym opowiadaniu, Jacek Dehnel wprawdzie jak poręczy trzyma się zapewne autobiograficznej wycieczki do zachwycającej Italii, ale by widokówka z wakacji nie wypadła zbyt turystycznie inkrustuje tekst proustowskim smakami. Wychodzi z tego ckliwy obrazek studentów z Polski nędzujących w słusznym celu (by zaoszczędzić na muzea i skoczyć jeszcze po drodze do Francji i Hiszpanii), wyłudzających u sprzedawców a to pomidorek, a to serek.
I właśnie te małostkowe rejestracje, nieznośnie sygnalizujące opowieść o maminsynku, prymusie i pretensjonalnym łakomczuchu, tak drażnią.
Drażni też poprawne słownictwo z tzw. dobrego domu, gdzie się nie je, a pałaszuje.
I tak jak szczegół w wielkim klasycznym malarstwie staje się budulcem nieśmiertelnego świata, tak tutaj, wszelkie ochy i achy i sugestie za pośrednictwem szczegółu nad niewątpliwie wspaniałym światem brzmią tak mało przekonywująco.
Szarża następnych, odważniejszych fabularnie opowiadań, jak romans z marmurowym aniołem, czy romanse księdza pacykarza we włoskich domach publicznych byłyby z pewnością materią pojemnego przesłania, lecz oprócz warstwy czysto estetycznej niczego nie przesyłają.
Utrwaleniu natomiast ulegają domowe, mieszczańskie i prowincjonalne nawyki, z których autor się poprzez twórczość nie tylko nie zamierza wyzwolić, z gombrowiczowskiej pupy, ale z całym bezwstydem gloryfikuje i akceptuje coś, co nigdy w arystokratyzm się nie przedzierzgnie.
Zastanawia kierunek i penetracja tematyczna utworów Jacka Dehnela, młodzieńca afirmującego konformizm i konserwatyzm.
Być może, świat zmienia się nie tylko klimatycznie, eliminując z pór roku stany przejściowe. Może też i młodość, nie przechodząc przez okres buntu, sprzeciwu i twórczego zanegowania, wchodzi od razu docelowo w skostniałą starość.
20 września 02:14, przez Ania
Mimo wszystko, jest to bardzo dobrze napisane i chwała, że aż tyle. Wszystkie zachodnie produkcje mają ten nowoczesny rys niespełnienia, jaki odczuwa czytelnik, gdyż powstają w wygodzie, w fotelu, w konfabulacji. I tak już pewnie będzie. Szaleństwo artysty wyrugowała zimna kalkulacja komputerowych nośników, w których książki powstają.
20 września 12:32, przez Jacek
Nie wiem, czy komputer jest jakąś przeszkodą.
Czytając tłumaczenia powieści amerykańskich – nasuwa mi się King, jako mistrz literackiej poprawności – odczuwa się też ten niedosyt, o którym Aniu piszesz. Ale nazwiska sławnych naszych pisarzy, ciągle odbierających polskie prestiżowe nagrody literackie, są w kategorii literatury ambitnej i wysokiej, podczas gdy współczesne czytadła mają mieć taką funkcję, jak serial telewizyjny. A przecież, mimo zacierania różnic kultury popularnej, te dwa piony w dalszym ciągu są. I opowiadania Jacka Dehnela aspirują do literatury wysokiej.
20 września 12:44, przez Rysiek listonosz
Pamiętasz Ewo, jak w Krakowie w czasie, gdy jeździliśmy na PAT, trudno było się załapać na subskrypcję wszystkich dzieł Gombrowicza? Mnie się udało zapisać w księgarni na wszystkie tomy, które po raz pierwszy w Polsce miały wychodzić. Rita nie zgadzała się na częściowe wydanie i negocjacje trwały długo i wreszcie jakoś się z cenzurą dogadali.
A teraz, jak piszesz – ze wszystkim, z czym walczył Gombrowicz w „Ferdydurke”, wraca dobrowolnie, jakbyśmy piekła komunizmu nie przeszli, jakby przedwojenne kołtuństwo, z którym tak Gombrowicz walczył, wracało w nowym pokoleniu.
Zdumiewa ten bezkrytyczny ton u Jacka Dehnela w portretowaniu przedwojennej inteligencji. Nie ma tam ironii Hrabala i Felliniego. Nawet jak jest dowcip, to tak, by nie dotknąć, czyli fałszywy.
20 września 13:06, przez Ewa
Tak, pamiętam, bardzo cieszyliśmy się, że to nareszcie przeczytamy. Myśmy byli już po „Ferdydurke”, ale mieliśmy pożyczoną jak relikwię na dwa dni tylko, więc bardzo pobieżnie.
I potem teściowa, która miała znajomości w księgarni, załatwiła kupno tych kilkunastu rozlatujących się tomów drukowanych na podłym papierze, wydanych przez Wydawnictwo Literackie. Mamy je do dzisiaj. Cała twórczość Gombrowicza jest nie tyle o niedojrzałości, ile o robieniu człowiekowi gęby.
I tak odebrałam twórczość Jacka Dehnela, jako nie kreację artystyczną, ale jako osobowość skrzywioną, która nie szuka w procesie tworzenia własnej wolności, a narzucenia jej światu. I chyba się udało…
27 września 07:01, przez Patryk
Najbardziej spodobał mi się koniec wpisu, sugerujący jakieś globalne ocieplenie w etapach dorastania, bo sam czasem czuję się o wiele zbyt staro. Nie czasem, zawsze chyba. Muszę przyznać, że mnie to nie martwi, ba, cieszy czasem, chociaż może dlatego nie rozumiem buntu np z filmu “Marzyciele”, może dlatego tak to potępiam (albo raczej wyrzucam, bo cóż mnie to obchodzi?). Dehnel właśnie dlatego mnie interesuje, bo ma laseczkę i surdut.