Rozdział IX
Krystyna (18)
Kiedy w telewizji reklamowano płyn do prania „Kokosal”, Krystyna wiedziała, że go w sklepie nie dostanie. Reklamy na wzór zachodniej telewizji zaczęły, choć bardzo skromnie, ale jednak pojawiać się w telewizji polskiej.
Krystyna z biegiem czasu zaczęła rozpoznawać twarze telewizyjnych osobowości, które w odróżnieniu od lansowanej dotychczas siermiężnej rzeczywistości robociarskiej i chłopskiej, wywodziły się z inteligencji. Krystyna była zdumiona, że tak ważne narzędzie propagandy jaką była telewizja, oddano ludziom właśnie tej, znienawidzonej warstwy społecznej, jaką była przedwojenna inteligencja i bardzo się ucieszyła. Zaczęło pojawiać się „Tele-Echo”, prowadzone przez elegancką kobietę z Kresów, Irenę Dziedzic. Pojawił się też „Dziennik TV”, zastępując „Wiadomości Dnia” prowadzony przez szykownie ubranych prezenterów. Kiedy wyemitowano „Kabaret Starszych Panów”, Krystyna nie mogła wyjść ze zdziwienia nad tak wielkimi zmianami. Dwaj mężczyźni po czterdziestce prowadzący cykliczny program, byli przedstawicielami burżuazji, mieli na głowie cylindry, ubrani byli we fraki i bezczelnie naigrywali się z proletariackiej Polski Ludowej. Program emitowano późno w nocy, ale wszyscy natychmiast się zorientowali co do jego wartości, zarywali noce i świtkiem szli nieprzytomni do pracy. Program był tak popularny, że Radiokomitet nie mógł zrobić nic innego, jak przenieść go na czas najwyższej oglądalności i wtedy oglądały go też dzieci, nic nie rozumiejąc, ale z reakcji rodziców orientowały się, że jest to coś wyjątkowego i lepszego niż głupie programy specjalnie dla nich.
Sąsiadki powiadamiały Krystynę, że świeży towar rzucili do sklepów, szła posłusznie do kolejki, bo wiedziała, że ta informacja jest prawdziwa i nie wytraci tam niepotrzebnie energii, a przyniesie coś do domu.
Nie zdarzało się, by towar wystawiony w witrynie, na dodatek z niską ceną, był dostępny w sprzedaży. Obowiązywała zasada, że towaru z wystawy się nie sprzedaje, bo został tam ustawiony jako dekoracja przez dekoratora, któremu projekt witryny zatwierdzał cenzor. Naruszenie scenerii witryny sklepowej było nie do pomyślenia przed zmianą dekoracji, łączyło się to z sabotażem i taka samowolka mogła skończyć się nie tylko wyrzuceniem z pracy kierownika sklepu i personelu, ale nawet więzieniem. Witryny sklepowe służyły do celebracji świąt politycznych, których było tak dużo w ciągu roku kalendarzowego, że każda zmiana ich wystroju sygnalizowała nadchodzące kolejne święto. Dlatego nie warto było zwracać na nie uwagi. Większość przechodniów znieczulała się do tego stopnia, że nie czytała transparentów, napisów w witrynach i anonsów gazetowych donoszących z entuzjazmem, co jest już bez problemu dostępne w sklepach. Reporter „Trybuny Robotniczej” cieszył się, że telewizory w sklepie na Pocztowej już właściwie się kończą i trzeba nowe przywozić z magazynów. Wszyscy wiedzieli, że żeby kupić telewizor na Pocztowej trzeba mieć talon lub jakieś inne pozwolenie jego zakupu, najczęściej firmowane jako nagroda z polecenia zakładu pracy.
Mimo wszystko telewizorów na Koszutce przybywało i z przychodzących na telewizję do Krystyny, został jedynie Horoszczak, który w dalszym ciągu uważał, że telewizor psuje wzrok i trzeba go oglądać z dużej odległości. Horoszczak dziewięć lat temu w czasie separacji Rudka z Krystyną swatał mu swoją córkę i teraz czuł się jak niedoszły teść Rudka. Przychodził z parteru na trzecie piętro do mieszkania Rudka na wszystkie mecze hokejowe jak do siebie. Siadał na krześle w przedpokoju, by oglądać je przez całą długość dużego pokoju. Krystyna starała się Horoszczakowi nie wchodzić w linię wzroku. Jednak idąc po coś do pokoju – a było to nieuniknione – zasłaniała sobą malutki ekran. Wtedy Horoszczak zniecierpliwiony przechylał głowę, gdyż najprawdopodobniej Krystyna nieświadomie wchodziła w momentach najważniejszych, o czym świadczył podniesiony, histeryczny głos spikera.
Raz pod koniec roku akademickiego mecenas Janeczek przyjechał pociągiem z Przemyśla i nocował u Krystyny, gdyż nazajutrz miał umówioną wizytę z rektorem Politechniki Śląskiej w Gliwicach w celu uproszenia go o dopuszczenie jego syna Jacusia do egzaminów poprawkowych. Mecenas Janeczek siadł na krześle Horoszczaka w przedpokoju, bo też nie chciał sobie zniszczyć oczu i oglądał telewizor. Wyglądało to tak, że Andrzej, jako niezdiagnozowany krótkowidz siedział z nosem przy ekranie, Ewa na tapczanie, a z przedpokoju dolatywał głos mecenasa Janeczka:
– Do czego to podobne – grzmiał mecenas Janeczek.
– Jakie to niepedagogiczne! Jak można walić młotkiem po głowie, zrzucać z dachu wieżowca i pokazywać to dzieciom?
Krystyna zaniepokojona stanem Ewy po przyjściu ze szkoły poszła zapytać o to wychowawczynię klasy, ale pani Tomsia ani nie narzekała na Ewę, ani też jej nie chwaliła, podejrzliwie zdziwiona pretensją Krystyny, gdyż to nachodzenie matki do szkoły nie wzywanej odczytała jako ingerencję w jej proces dydaktyczny. Jednak postawa Tomsi zirytowała Krystynę i zabrawszy z domu zeszyty Ewy, udała się do dyrektorki.
Po tej wizycie Tomsia traktowała Ewę jak powietrze wychwalając wszystkich wokół, natomiast Ewa, która w klasie przez uczniów była uznana jako najlepiej rysująca, dostawała wprawdzie milcząco piątki, ale wszelkie pochwały za rysunek zbierała Elżunia Pawełczyk.
Krystyna znała przedwojenną szkołę i tam przecież też na okrągło obchodziło się jakieś narodowe rocznice i święta państwowe. Ale to co fundowano jej dzieciom było inne i przed wojną zwalczane, gdyż dochodziły słuchy co dzieje się w ZSRR. Tam myśli Lenina i Stalina w pedagogice rozwijano w książkach dla szkół. Wiedziała z gazet, że „Pedagogika” Iwana Kairowa była lekturą obowiązkową nauczycieli, że zdawali z niej egzamin i musieli należeć do Związku Nauczycielstwa Polskiego. Bitwę o nieupolitycznianie tej organizacji w sejmie nauczyciele przegrali.
Cóż z tego, że nastała odwilż, że przywrócono naukę religii w szkole, jak szkołą zarządzała ta sama, partyjna dyrektorka, że uczyły takie młode nauczycielki ledwo przyuczone do zawodu, też pewnie partyjne i praktycznie nic się nie zmieniło.
Krystyna zdawała sobie sprawę, że budując nowe społeczeństwo, szkoła jest najważniejszym ogniwem, a przedwojenni rodzice największą przeszkodą. Oświata komunistyczna traktowała nauczycieli jako swoich sojuszników wychowanych w ZMP.
Szkoła dzieci Krystyny należała do TPD, czyli tam, gdzie idealni nauczyciele wychowują idealnych uczniów. Szkoły pod kuratelą Towarzystwa Przyjaciół Dzieci były wyróżnione, miały dawać wzór szkole normalnej. Uczeń winien czuć się w nich jednostką uspołecznioną, opuszczenie dnia lekcyjnego, lub wagary nazywano sabotażem. Wszyscy mieli się kontrolować, by być polityczni i zaangażowani. Podstawówka była państwowa, bezpłatna, świecka, powszechna, siedmioletnia. Lekcja miała trwać 45 minut.
Według Makarenki dziecko było „czystą kartą”, szkoła ma ją wypełnić, by stworzyć członka państwa komunistycznego. Dlatego pensję nauczycielską z budżetu państwowego oraz dopłaty Komitetowi Rodzicielskiemu wypłacało państwo. Nauczyciel stawał się w ten sposób urzędnikiem państwowym i jego obowiązkiem było przyswajanie wiadomości o ZSRR i stworzenie człowieka Radzieckiego.
Dyrektorów szkół zapoznano z treścią referatu Chruszczowa krytykującego Stalina, ale niewiele to albo i nic nie zmieniło, oprócz pozwolenia na naukę religii w szkołach.
Krystyna była bezradna. Obowiązek posyłania dzieci do szkół był prokuratorskim nakazem, także obowiązywała rejonizacja i nie można było szkoły wybrać. Wiedziała, że jej dzieci mają stać się budulcem społeczeństwa socjalistycznego i żyć życiem klasy pracującej. Nie miała pojęcia, jak to będzie wyglądało w dalszych latach, ale na razie jej młodsze dziecko tego nie wytrzymywało.
Sam wystrój szkoły był już odpychający, a dekorowanie w święta przesadne.
Nie była w tych odczuciach odosobniona, niemniej rodzice, by nie zaszkodzić własnym dzieciom, współpracowali ze szkołą, pełnili dyżury, pomagali przy uroczystościach szkolnych, wycieczkach i inwigilacji uczniów poza szkołą, chodząc po osiedlu w tzw. trójkach klasowych. Do obowiązków rodziców należało też nachodzenie domów uczniów i sprawdzanie, czy odrabiają lekcje.
Szkoła dążyła, czego Krystyna dowiedziała się na wywiadówkach, do upodobnienia domu do szkoły, a nie odwrotnie. Krystyna nie chciała należeć do Komitetu Rodzicielskiego, chociaż wiedziała, że dzieciom tych rodziców będzie łatwiej. Do Komitetu Rodzicielskiego należała Dyrektorka mając pełny wgląd w jego obrady. Na jej wybór wpływu nie miał nikt z nauczycieli, rodziców ani uczniów.
Całe szczęście, skończył się rok szkolny piątkowymi świadectwami jej dzieci i Krystyna mogła wyjechać z nimi oraz zupełnie niepotrzebnym psem Pikusiem na wakacje.
Wprowadzono bezmięsne poniedziałki, co spowodowało jeszcze większe kolejki w sklepach mięsnych w pozostałe dni tygodnia i Krystyna postanowiła wykupić obiady na dwa miesiące w Wiśle Głębcach, by chociaż trochę odpocząć od kolejek i gotowania. To Zosia namówiła ją na wspólne wakacje w Wiśle ze względu na dogodny dojazd pociągiem, chociaż sama z Józkiem, Mają i niespełna dwuletnim Olkiem pojechała ich pomidorowym wartburgiem. Krystyna nie wiedziała, dlaczego akurat Wisła i dlaczego jedzie tam pół Koszutki w to lato, ale podejrzewała że Józek, działacz kościelny, zaprzyjaźniony z mieszkającym obok kościoła oblatów, piastującym funkcję Przewodniczącego Rady Parafialnej i równocześnie kierownikiem zakładów mięsnych, formuje z nim apostolskie bataliony, by zalewem turystów-katolików zmusić protestancką Wisłę do katolicyzmu.
Nic te sprawy religijne Krystynę nie obchodziły, ucieszyła się, że bez wysiłku jeżdżenia w poszukiwaniu kwatery do Wisły dostała adres gospodarzy, którzy byli skłonni za niewielką opłatą gościć ich całe wakacje letnie, a nawet polecić sąsiedni dom Krystynie dla jej znajomych. Krystyna namówiła matkę Marzenki, panią Marzenkową, widząc, że Ewa zaprzyjaźniła się z Marzenką tak bardzo, że chciałaby z nią być i na wakacjach. Zosia tymczasem powiedziała o tym sąsiadom nad nią mieszkającymi, czyli rodzicom Joli, z którą Ewa chodziła do jednej klasy.
Wisła Głębce właściwie była planowanym adresem pobytu Zosi i Józka tego lata, ale ponieważ Zosia miała tak małego Olka, zdecydowali się na wynajem kwatery bardziej komfortowej, którą poszukali aż w Ustroniu. Józek był bardzo dumny z pozyskania przydziału i kupna samochodu. Jako inżynier bezpartyjny i działacz społeczny jedynie w parafii kościelnej, zdołał już osiągnąć więcej niż Rudek, co na każdym kroku mu demonstrował, jak tylko zdołał go spotkać. W czasie każdej kłótni Krystyna stawiała Rudkowi za wzór jego młodszego kolegę z wadowickiego gimnazjum, by go bardziej zmotywować, ale efekt był odwrotny: Rudek pogrążał się coraz bardziej w swojej pracy zawodowej, oraz meblarskiej pasji i zupełnie się życiem Józka nie interesował.
Tymczasem w czasie, kiedy z otyłą małżonką i córką Mają oraz synkiem Olkiem Józek przemierzał pomarańczowym wartburgiem beskidzkie serpentyny przekrzywionym na stronę, gdzie siedziała Zosia, Krystyna wsiadała do wagonu ciągniętego sapiącą lokomotywą z Andrzejem, Ewą i Pikusiem. Niestety, z przedwojennego planu dalszej rozbudowy linii kolejowej pozostało zaledwie kilkaset metrów, ale całe szczęście kończyło się na stacji kolejowej Wisła Głębce. W przedwojennych projektach pociąg miał jechać dalej tunelem pod przełęczą Kubalonka i dojeżdżać do Istebnej, a nawet do Zwardonia.
Tak jak kamienica w Przemyślu, gdzie budowę drugiego skrzydła przerwał wybuch wojny – myślała Krystyna, kiedy wysiedli na stacji z kasą biletową, świetlicą i obszernym holem.
Przed wyjściem czekali już górale z furmankami i Krystyna wraz z dziećmi i bagażem wsiadła do jednej z nich.
Chałupa, do której przybyli, stała w rzędzie podobnych domów nad potokiem. Ich dom był na samym końcu szeregu. W sąsiednim sprzedawano obiady i mieszkała tam rodzina Przewodniczącego Rady Parafialnej z trójką dzieci. Zaraz za nim w następnej chałupie mieszkali rodzice Joli: Florian z żoną i jej młodsza siostrzyczka Kristine. Dopiero za tym domem mieszkała Marzenka z matką, które przyjechały jeszcze wcześniej, niż Krystyna z dziećmi.
Chałupa, w której mieli spędzić wakacje, miała jedną izbę i kuchnię, a cała wielodzietna rodzina właścicieli na okres wynajmu zamieszkała w piwnicy i pomieszczeniach gospodarskich.
Ich rozrywką stał się potok po drugiej stronie drogi przed domem i obiady w sąsiednim domu, przed wydaniem których o określonej godzinie na ławach postawionych w tym celu, gromadzili się w oczekiwaniu wygłodniali wczasowicze. W obszernej izbie zwanej świetlicą postawiono stół i ławy, chętnych było tak dużo, że jadano obiady na trzy zmiany. Nie dało się obliczyć, kiedy letnicy uporają się z posiłkami, toteż Krystyna, zapisana na trzecią zmianę, zawsze przychodząc za wcześnie, chętnie oczekiwała codziennie na ławie przed domem. Zbierało się tam dużo ludzi na pogaduszki – i tych, co zjedli i tych, którzy będą jedli.
Tym sposobem w trakcie rozmów zadecydowano, że w potoku, gdzie woda była po kostki, zbudują tamę, by dzieci i dorośli mogli w te upały popływać.
Krystyna zaraz na wstępie próbowała rozejrzeć się za domem dla Pikusia, co okazało się nie tak trudne. Krewny gospodarzy, u których mieszkali, nazajutrz przyjechał na motocyklu i zabrał Pikusia do odległej zagrody na Stożku.
Wkrótce matka Joli złamała w potoku nogę i wróciła do Katowic z niemowlęciem Kristine, a jej mąż Florian został sam z Jolą. Florian zjadł pewnego razu 30 klusek na parze i nikt nie mógł pojąć, jak to się zmieściło w tym szczupłym, przystojnym mężczyźnie. Jednak najprawdopodobniej jadł tyle z nerwów, nie wytrzymał rozłąki i wkrótce z Jolą wrócili do Katowic.
Józek przyjechał wartburgiem po Krystynę, matkę chrzestną Olka i wraz z dziećmi pojechali do Ustronia odwiedzić Zosię i z nią na werandzie pogadać. Zosia była jeszcze karmiąca i nie ruszała się z domu, postanowili z Józkiem nazajutrz pójść na Babią Górę.
Upał był niemiłosierny, ale niebieski szlak prowadził ich przez podmokłe, chłodzące tereny. Krystyna postanowiła przeczekać, aż wycieczka wejdzie na szczyt i wróci, ukrywszy się w cieniu zarośli.
Po powrocie z wakacji Krystyna zastała nowe meble.
Rudek, który znowu zapełnił dom meblami, sam używał w swoim pokoju wygodnych, przedwojennych mebli zaprojektowanych przez jej ojca w stylu konstruktywizmu. Postanowił cały swój twórczy potencjał przeznaczyć na urządzenie pokoju Krystyny i dzieci motywując to wyrzutami sumienia, że zagarnął dla siebie wszystkie przedwojenne meble. Rudek naśladował wprawdzie najnowsze trendy w światowym meblarstwie, ale materiały jakich używał, były nie do zniesienia.
Otyła Zosia, która zaraz przyszła je zobaczyć, usiadłszy na trójnogim taborecie z wcinającym się w pośladki metalowym kółkiem na środku, pomalowanym czarną, nigdy nie wysychającą emalią i owiniętym czerwonym winylem, od razu zgięła swoją masą taboret. Spanikowana Krystyna chciała po jej wyjściu go naprostować, ale już się nie dało. Rudek wyginał pręty zbrojeniowe na specjalnie skonstruowanym kopycie i jeden z pozostałych trzech został już krzywy.
W rogu tak ciasnego pokoju stały jeszcze nieposkładane elementy tapicerowanych foteli, które Krystynie spędzały sen z powiek, gdyż Rudek był po wsiowemu nerwusem i Krystyna po prostu się go bała. Również bały się go dzieci. Toteż posłusznie z rozpoczęciem roku szkolnego siadły do nowej konstrukcji ojca, czyli do stolika do odrabiania lekcji.
Z powodu ciasnoty stolik ten, na metalowych nogach, miał niewielki, półmetrowy blat, który można było na czas odrabiania lekcji poszerzyć dwoma rozkładanymi blatami wysuwanymi od spodu na konstrukcji z dwóch kątowników przyciętych i pospawanych na budowie.
Andrzej z Ewą odrabiali lekcje niemal ocierając się głowami, naprzeciwko siebie, a każde położenie dodatkowej książki na rozłożone blaty i macierzystą powierzchnię stolika było walką o miejsce i terytorium. Rudek pomalował wszystkie kawałki płyt paździerzowych, z których wykonał stolik lekcyjny, bezbarwnym lakierem i obił krawędzie listewkami, które pomalował na czerwono. Dodatkowo wykonał lampkę nocną na stojaku z małej płytki pilśniowej z wyciętym po pikasowsku owalem na dłoń. Krawędzie pomalował na czerwono, a całość bezbarwnym lakierem. Wszystko w dalszym ciągu śmierdziało niewywietrzonym paździerzem, a powierzchnia mająca strukturę wiór była nierówna.
Krystynę jednak i to już nie troskało, właściwie zobojętniała na wszystko. Prace domowe w miarę wzrostu i obsługi dzieci, a także stuprocentowej obsługi Rudka, stawały się nieznośne. Krystyna krochmaliła i prasowała pościel, koszule Rudka, krawaty, chustki do nosa i kołnierzyki dzieci do szkoły, bo musiały być codziennie świeże.
Pralkę, którą udało się jej wreszcie kupić, musiała podłączać kilkoma przedłużaczami, gdyż jedyny kontakt elektryczny był w kuchni, a przedłużacze przerzucała przez okienko łączące ubikację z kuchnią, by móc zużytą wodę z pralki wlewać do wanny i moczyć tam skarpetki w jeszcze „dobrej” wodzie z mydlinami. Ucieszyła się z lodówki, wprawdzie nie takiej, jaką Józek kupił Zosi – podobnej do tych z filmów amerykańskich, wielkości człowieka – ale zawsze.
Jednak wkrótce sąsiedzi dowiedzieli się i o lodówce. Hechliński zapraszał co jakiś czas do swojego mieszkania miłośników swojego śpiewu, gdyż żona nie pozwoliła mu pracować w charakterze tenora w Operze Bytomskiej mimo ukończenia szkoły muzycznej w Zabrzu z najwybitniejszymi wynikami. Potrzebował lodówki na gwałt, gdyż goście musieli jeść smakołyki na miarę arii, które wyśpiewywał. Nim Hechlińska z pierwszego piętra wniosła na trzecie piętro tacki z maleńkimi ciasteczkami przekładanymi maślaną masą, Krystyna opróżniała lodówkę przenosząc swoje wiktuały na balkon. Potem do późnej nocy niosły się po klatce schodowej jęki Jontka, groźby Stefana, przerażenie Rigolletta, zawodzenia Leńskiego i dużo pieśni religijnych. Nazajutrz w drzwiach zjawiała się Hechlińska z maleńkim talerzykiem, gdzie ułożone były po ciasteczku każdego gatunku w podzięce za użyczenie lodówki. Ciasteczka te Krystyna kroiła na jeszcze mniejsze kawałeczki, by każdy z domowników mógł skosztować smakołyków Hechlińskich, wykonanych według przedwojennych, lwowskich receptur.
Jesień była ciepła i na podwórku suszono pranie rozpinając sznurki między trzepakiem, a młodymi, niedawno posadzonymi drzewkami. Hechlińscy, bezdzietne małżeństwo repatriantów ze wschodu, wieszali pościel zawsze trzymając ją za rogi w jakimś tanecznym ruchu.
Hechliński był wprawdzie śpiewakiem operowym, ale jedynie z zamiłowania. Pracował jako cichy kosztorysant w jakimś przedsiębiorstwie i cały kunszt jego artyzmu Krystyna obserwowała z okna, który, nie mając ujścia, realizował się w romantycznym wieszaniu i składaniu prania w wiklinowe kosze. Kiedy podchodził do swojej żony z rozłożonymi ramionami, a w dłoniach trzymał suche już prześcieradło ściskając je palcami z obu końców, w zębach trzymał drewnianą klamerkę do bielizny. Jego żona symetrycznie robiła to samo. Kiedy zbliżali się do siebie, Hechlińska delikatnie wyjmowała klamerkę z jego ust i swoich, wrzucała je do małej płóciennej torebki i całowała Hechlińskiego w usta. Składali ramiona układając równocześnie prześcieradło w kostkę i wygładzając brzegi płótna w wiklinowym koszu. Potem szli po następne. Krystyna na to patrzyła z wyraźnym zdumieniem. Rudek nigdy jej nie pomógł w pracach domowych i na pewno nawet nie wiedział, że inni mężczyźni pomagają.
Mama Edka mieszkająca na parterze niemal całymi dniami przechadzała się między białymi prześcieradłami rozmawiając ze wszystkimi wieszającymi i ściągającymi wysuszoną pościel. Na podwórzu robiło się ludno i towarzysko, ale Krystyna nie schodziła tam i nie wieszała.
Krystyna próbowała ułatwić sobie pranie gotując je we wrzątku na gazie w dużych garnkach. W sąsiedniej klatce schodowej powstał tajny punkt usługowy z prężeniem firan i przynajmniej Krystynie odpadała ta czynność. Na specjalnie zbudowanych ramach suszono wykrochmalone firany, trzeba było tylko dowiedzieć się, kiedy jeszcze gorące, dostarczyć w emaliowanej miednicy.
Pani Danusia zawsze na początku miesiąca przychodziła do Krystyny, by pożyczyć pieniądze, które zwracała pod koniec miesiąca. Rudek nigdy nie przyznawał się żonie, ile zarabia, dlatego, by uskładać na wakacje, Krystyna zaraz po wypłacie część pieniędzy chowała w bieliźniarce i tę sumę zawsze pożyczała Danusi. Danusia, podobnie jak wszystkie kobiety w klatce schodowej – oprócz sąsiadującej z Krystyną lekarki Szklarskiej – nie pracowała i jej głos można było słyszeć o każdej porze dnia: albo wołający dzieci przez okno, albo plotkującej na schodach. Krystyna lubiła plotkować na schodach i wiedzieć stamtąd, co i kiedy rzucą, gdzie ma posłać Andrzeja po chleb kiedy w sklepie na Róży Luksemburg go zabraknie, kiedy wróci ze szkoły. Jak słyszała głos Danusi na klatce, schodziła piętro niżej do towarzystwa, bo wiedziała już, że stoi tam bardzo chuda – w kontraście do otyłej Danusi – Jadwiga, którą bardzo lubiła. Jadzia była żoną Alfonsa, żołnierza Wehrmachtu i mieli o kilka lat starszą od dzieci Krystyny Anielę, gdyż sami byli już starzy, a czekali ze ślubem, aż Alfons wróci z wojny. Byli jedynymi Ślązakami w klatce schodowej i byli bardzo zaprzyjaźnieni z rodziną Danusi, jednak tzw. „wolne pieniądze”, które można było pożyczyć, posiadała tylko Krystyna, żona inżyniera. Jadzia żyła niezwykle skromnie, gdyż zakładowa pensja Alfonsa przeznaczana była na środki czystości i coroczne malowanie całego mieszkania, co Alfons wykonywał sam, kładąc srebrny wałek na podkład z farby kredowej w pastelowych kolorach i w pustych miejscach, specjalnie pozostawionych, wymalowywał obrazy przedstawiające dwoje małych dzieci w za dużych butach, oddające się flirtom i pracom ogrodniczym. Alfons przedwojenne wzory z pocztówek niemieckich dzielił ołówkiem na kratki i w skali przenosił na ściany. Był malarzem-amatorem z pasji i determinacji, swój upiorny gust musiał, przy aplauzie Jadzi, rok rocznie stygmatyzować na ścianach mieszkania, które Jadzia pieściła, pucowała na błysk, ku zgorszeniu Krystyny i Danusi, jako niepotrzebną fanaberię. U Danusi panował zawsze wschodni nieład, nieumyte naczynia w zlewozmywaku sięgały sufitu i Danusia nigdy nie miała sobie tego za złe. Nigdy się do niczego nie śpieszyła, pokrywała nieustanie stół kuchenny i kredens naklejonymi błyskawicznie pierogami, kisiła barszcz w ogromnych dzbanach glinianych i posyłała dzieci do piwnicy po kapustę, gdzie stawiała z mężem jesienią beczkę. Była gospodynią pogodną i skuteczną.