Dziennik Kalifornijski Część Trzecia

21 luty 2022, poniedziałek
Nie ma Kajtka, jesteśmy pod opieką Emily którą pytam gdzie jest najbliższy przystanek metra, byśmy mogli sami zwiedzić Hollywood. Jest dopiero w Pasadenie, pół godziny piechotą, można autobusem, ale to zbyt skomplikowane. Postanawiamy zadowolić się zwiedzaniem okolicznych wzgórz wokół domu i widzę na mapie zielone tereny Parku Ernesta.
Emily drobiazgowo nam tłumaczy, podaje swój numer telefonu, ale my nie mamy w komórce jeszcze amerykańskiej aktywacji i tak jak się zgubimy, nie będzie to takie proste.
Idziemy w dół ulicą Monterey wzdłuż kwitnących niebiesko i amarantowo żywopłotów, skręcamy przy stacji benzynowej w Aleję 60, po obu jej stronach w dole rozciąga się Park Hermon przylegający do betonowego koryta Arroyo Seco. Są tu korty tenisowe zasłane piłeczkami w cytrynowym kolorze, tereny ogrodzone dla psów i zacienione obszary z wylegującymi się na trawie ludźmi.
Przekraczamy szosę i wchodzimy przez jedną z kilku bram Parku Ernesta ubitą, szeroką drogą dość stromą, by serpentyną wznieść się na sam szczyt wzgórza, skąd widać drapacze chmur centrum Los Angeles. Jest duży upał, mimo to mijają nas rowery górskie i ludzie z psami z wywalonymi od upału językami.
Idzie dużo latynoskich rodzin z dziećmi. Malownicza, smagła para kilkulatków bawi się na ziemi przed altaną, podczas gdy ich ojciec stojąc nad nimi gra na akordeonie jakiś meksykański kawałek.
Ernest Eugene Debs, półkrwi Indianin na cześć którego nazwano to wzgórze dzielnicy Montecito Hills był działającym w drugiej połowie dwudziestego wieku społecznikiem, socjalistą i wspaniałym urzędnikiem we władzach miasta Los Angeles. Uratował na wzgórzach zielone tereny dla ptactwa i zwierząt. Dzięki wiosennej porze latają tu chyba jeszcze intensywniej, przelatują między drzewami i krzakami ptaki, które bezskutecznie usiłuję sfotografować, a potem w domu rozpoznać. Mieszkają tu wróble amerykańskie, skalne gołębie, gołębie żałobne, czerwonoskrzydłe kosy, towhee, kolibry, przedrzeźniacze, czarne phoebe, wrony amerykańskie, kruki, szpaki, dzięcioły kalifornijskie, czarnookie junki. Nocą uaktywniają się ptaki drapieżne. Gęste, niedostępne zarośla to plątanina palm, eukaliptusów, sosen, czarnych orzechów z poszyciem trującego rącznika pospolitego i trującego dębu. Wśród kalifornijskiej żółtej encelii, paproci, szałwii i chaparralu kwitną kalifornijskie astry, niebieskie kwiaty fiesty, kalifornijskie fuksje, złota porzeczka i agrest fuksjo-kwiatowy. Mieszkają tam jaszczurki, węże kalifornijskie, żaby pokojowe, myszy, koty, wiewiórki, susły kieszonkowe i kojoty, które Kajtek obserwuje z okna nocą, jak przebiegają asfaltową ulicą.
Przechodzimy z jednego punktu widokowego na inny, gdzie też jest ławeczka obsmarowana lakierem w aerozolu. Stąd widać nasz dom na tle pasma gór San Gabriel i betonowy kanał Arreyo Seco. Jak zwykle z lotu ptaka, wszystko wygląda bukolicznie, niemniej jest wyjątkowy upał, a my musimy jeszcze zejść i nie możemy być tu długo.
Wracając do domu kupujemy w Market Fresco, najbliższym domowi sklepie, kukurydzę w kolbach. Cały czas przeliczam na złotówki i ceny widzę astronomiczne.

22 luty 2022, wtorek
Jedziemy 10 minut z Emily ulicą Monterey, potem Huntington do północnowschodniej części Los Angeles, gdzie niedawno wynajęła pracownię. Jest to duże pomieszczenie na parterze z osobnym pokojem na biuro, jest prysznic, i osobno ustęp, właściwie swobodnie można tu mieszkać.
Zaczynam ich portret z psami na dwóch przywiezionych blejtramach. Puste udało mi się zmieścić w walizce. Emily ma wspaniałe akryle, nigdy takich nie miałam i rozrysowuję na podłodze, a w domu będę nad tym pracować. Obraz w pionie ma przedstawiać Kajtka i Emily w drzwiach ich domu, w nogach zaglądają dwa psy: Eno i Penny.

23 luty 2022, środa.
Kajtek dzwonił, leci już ze Seattle do Alabamy, na przeciwległe wybrzeże, mają opóźniony samolot, nie udało im się zdążyć na przesiadki. Mówi, byśmy zwiedzili park Park Arreyo Seco.
Wychodzimy z domu, ale mimo nowej karty w telefonie z GPSem nie potrafimy dotrzeć do wejścia Parku kierując się w przeciwną stronę. W końcu rezygnujemy i wracamy do domu. Ja zabieram się do kończenia obrazu.
Wieczorem staramy się na filmach YouTube ogarnąć to, co mamy jeszcze zobaczyć Pustynię Mojave i Dolinę Śmierci.

24 luty 2022, czwartek
Najświeższe wiadomości o inwazji Rosji na Ukrainę zupełnie nas rozbiły, właściwie wyjeżdżaliśmy tutaj z wieściami, że wojska rosyjskie gromadzą się na granicy, ale nikt w ich wkroczenie nie wierzył, a sama Rosja zaprzeczała, że wejdzie. Nikt nie wie, jakie intencje ma Putin i czy jest przy zdrowych zmysłach. Przy takim zawansowaniu cywilizacyjnym prowadzenie konwencjonalnej wojny jest archaiczne. Od zagarnięcia Krymu, na co zezwoliła mu Europa minęło już osiem lat i teraz wrócił po resztę dążąc do obalenia rządu w Kijowie, by ustanowić tam swój, marionetkowy.
Emily zaofiarowała się podrzucić nas na cmentarz do Hollywood mając coś do kupienia na mieście. Zgnębieni wsiedliśmy do samochodu. Miało być 20 minut, ale po dużych korkach wszystko się przedłużyło. Nareszcie wjechaliśmy na bulwar Santa Monica, i wjechaliśmy na teren cmentarza.
Po drugiej stronie ulicy na wprost jest przecznica i widok na biały napis HOLLYWOOD na zboczu gór Santa Monica.
Wysiedliśmy. Emily okrążyła budkę strażniczą i odjechała, a my umówiliśmy się , że przyjdziemy tu za dwie godziny.
Hollywood Forever Cemetery ma piękne trawniki, jest wyjątkowo zadbany i wyczyszczony. Akurat nie ma tu żywego ducha i czujemy się trochę nieswojo, byle kto tu nie leży: producenci, reżyserzy, aktorzy, muzycy. Oprócz poszczególnych grobów w najnowszej, brzydkiej manierze grawerowania na polerowanym, czarnym granicie wizerunków zmarłych, stoją ogromne grobowce rodzinne i mauzolea.
Zaraz na początku, placyk z roznegliżowanymi posągami, lwami i świątynia buddyjska z czerwoną dachówką nad nimi, wszystko intensywnie barwne i zachęcające. Do smoków, a może lwów, oraz posągów, powtykane są liczne karteczki i zdjęcia.
Dalej jest Pawilon Judy Garland z ogromnymi, sztucznymi makami i jej dziecięcym zdjęciem z filmu z Krainy Oz.
W tej pustce cmentarnej nagle zajechał nam drogę elektryczny samochód i wysiadł z niego robotnik cmentarny. Pytam go po angielsku, jak dostać się do stawu, ale on nie zna angielskiego, zna tylko rosyjski. Mówi, że jest tu wprawdzie 5 lat, ale nie ma możliwości nauczenia się języka. Jest z Armenii. Pytamy go o Putina, ale on nie chce o tym mówić. Żegnamy się serdecznie.
Mijamy nagrobne fortepiany pochowanych sławnych muzyków, docieramy do pomnika Hattie McDaniel , czarnoskórej niani z „Przeminęło z wiatrem”, której za życia skutkiem panującej segregacji rasowej odmówiono miejsca na tym cmentarzu, dlatego pochowano ją jeszcze raz.
Dochodzimy do „Ogrodu Legend” przy stawie. Stoi tu Johnny Ramone grający na gitarze, muzyk Chris Cornell, Scott Weiland. Potem idziemy chaotycznie, napotykamy nie szukając znane postacie: Wampirę, Johna Hustona, Jayne Mansfield, Rudolfa Valentino, Griffith J. Griffith. Jest piękne słońce, na środku stawu replika świątyni greckiej, cały ten antyk to jakieś architektoniczne przedrzeźnianie, ale widać, tak postmodernistycznie lubią. Na stawie głaz z żółwiami, nie widomo, czy prawdziwe, czy z mosiądzu, ale jeden się poruszył. Obok gęsi cesarskie, łabędzie trębacze, zielonoskrzydłe cyraneczki, krzyżówki, gągoły, nurogęsi, uhle białoskrzydłe, żurawie. Pawie znaleźliśmy zamknięte w ich piętrowych klatkach, widocznie czas ich przechadzki po grobach jeszcze nie nadszedł.
Bardzo szybko minęły nam dwie godziny, szczególnie jak zaczęliśmy wchodzić do mauzoleów i świątyń, ale Emily i tak nie nadjeżdżała utknąwszy w korkach. Wreszcie ukazał się na ulicy jej samochód i pojechaliśmy zwiedzić przy okazji Hollyhock House w East Hollywood.
Byłam tam osiem lat temu i w międzyczasie wnętrze willi odnowiono i otworzono dla zwiedzających.
Do Parku Barnsdall wjechaliśmy od strony Hollywood Boulevard jadąc na Olive Hill, wzgórze porośnięte gajem oliwnym, który rósł tu, zanim wybudowano zaprojektowaną przez Franka Lloyda Wrighta „Willę Malwy” dla milionerki uwielbiającej ten kwiat, sto lat temu.
Zdobienia betonowego bunkra wystylizowanym kwiatem malwy, jakim w rezultacie stała się rezydencja w połowie domem, a w połowie ogrodem nadaje jej lekkości. Ma liczne tarasy, kolumnady i pergole. Malwy pojawiają się na zwieńczeniach dachów, w szklanych oknach i ozdobnych pasach z lanego betonu na zewnętrznej stronie konstrukcji.
Wtedy, kiedy zobaczyłam willę Hollyhock po raz pierwszy w szarym kolorze mnie zachwyciła i teraz odnowiona, beżowa, jeszcze bardziej jako coś wtopionego w krajobraz, zespolonego z naturą i do niczego nie przydatnego, tak, jak pomnik przyrody.
Niestety, jest wciąż zamknięta. I tym razem, teraz ze względu na covid nie mogłam zobaczyć wnętrza. Podobno jest tam siedemnaście pokoi i siedem łazienek. Salon, jadalnię i bibliotekę Wright pourządzał sam zaprojektowanymi przez siebie w stylu Ar Deco ciężkimi meblami.
Chodzimy wokół tej surowej, monolitycznej bryły przypominjącej świątynię Majów, zbudowanej w wymyślonym przez Wrighta stylu preriowym, czyli horyzontalnym, poziomym. Otwory okienne i drzwi wychodzą na wypielęgnowane trawniki z grupami kwitnących malw korytarze, na tarasy i staw. Na trawie piknikują pary i rodziny, wokół ze wzgórza roztacza się wspaniały widok na dorzecze Los Angeles, na napis HOLLYWOOD, białą kopułę planetarium w Griffith Park i pasmo gór San Gabriel.
Wstępujemy jeszcze na bulwar Sunset po pudełkowy obiad do domu, do Baru Avalon, gdzie sprzedają dania wegetariańskie.
W domu zobaczyliśmy dokument „The young and the dead” z 2000 roku o renowacji i innowacji cmentarza Hollywood Memorial Park z muzyką „Eine Kleine Nachtmusik” w tle. Ambicją nowych właścicieli cmentarza jest rozweselenie go, wprowadzenie imprez kulturalnych, koncertów muzycznych, pikników na trawie wokół grobów.
W nocy wraca zmęczony Kajtek i już rano ma następne zlecenie.

25 luty 2022, piątek
Rano oglądamy na dużym ekranie ludność Kijowa z walizkami i małymi dziećmi oraz psami, kotami na dworcu kolejowym, na szosach w długich kolumnach aut osobowych oraz płaczące dziennikarki ukraińskie mieszkające w Stanach.
Ponawiamy kolejną próbę zobaczenia parku Arroyo Seco.
Skręcamy w ulicę 60, przecinamy Park Hermon i schodzimy w dół do strumienia zaczynającego się w górach San Gabriel, ciągnącego się przez hrabstwo Los Angeles, którego 40 kilometrowe koryto wybetonowano w 1938 po powodzi. Powodzie wzbierały z wód z gór i korytem strumienia przelewały się, zalewając mieszkańców południowej Pasadeny, Alhambry i Los Angeles.
Jest duży skwar, mijają nas nieliczni rowerzyści i deskorolkarze po zbudowanej tu ścieżce rowerowej. Tak też było w pierwotnym zamierzeniu na początku dwudziestego wieku, kiedy rowerów używano do dojazdów robotników między Los Angeles, a Pasadeną zanim nie zastąpiła ich zbudowana kolej żelazna.
Czasami wchodzę po pochyłości do bardziej zielonych obszarów ciągnącego się wzdłuż betonowego koryta Parku Przyrody South Pasadena. Jest tu mały ogród motyli, mały spiralny labirynt i stąd widać pasmo gór San Gabriel ze szczytami: Mount Disappointment, Mount Lowe, San Gabriel Peak, Occidental Peak, Mount Wilson. Ścieżki między krzewami opatrzono tabliczkami z których wynika, że mieszka tu dużo ssaków i ptaków.
Jednak schodzę w dół i wolę iść betonowym korytem. Podchodzimy pod zabytkowy most kolejowy Santa Fe Arroyo Seco, po którym teraz biegnie linia Metra zwana Złotą. Widać rzeczy i śmieci bezdomnych, którzy zamieszkują drugą stronę kanału. Dalej już łuki przepięknego mostu York Blvd po którym biegnie urywek legendarnej szosy 66, czyli Arroyo Seco Parkway, ciągnąca się teraz równolegle z kanałem. Pod mostem jest bardzo dziko i pięknie. Widać, że tędy przejeżdżają jeźdźcy na koniach.
Wychodzimy z betonowego koryta, mijamy park dla psów i skateboard po drugiej stronie ulicy jest krawędź pola golfowego. Idziemy chodnikiem obok kortów tenisowych, gdzie leży pełno piłeczek wciśniętych w siatkę. Też przy polach golfowych mnóstwo białych, porzuconych piłeczek.
Chcemy już wracać, upał daje się we znaki, a nam już się kończy woda w butelkach. Wychodzimy na Pasadena Ave, przekraczamy tory kolejowe i wchodzimy na naszą ulicę, na Monterey, która ciągnie się bardzo długo z bogatymi domami, ogrodami pełnymi kwiatów i cytryn po obu stronach, aż do naszego domu.

26 luty 2022, sobota
Emily na coś do załatwienia w Centrum i zawozi nas pod Dworzec kolejowy. Ma nas odebrać za dwie godziny. Ma już naszą lokalizację w komórce i nie musimy na nią nigdzie czekać.
Wchodzimy do Union Station, budynek został zaprojektowany przez tę sama firmę projektową co Ratusz i inne zabytkowe budynki w centrum Los Angeles, szczególnie te przy Spring, banki i budynki finansjery.
Tutaj mieszanina stylów architektonicznych, przeważa Art Deco. Wszystko utrzymane jest w gamie kolorów ziemi, kolorów Indian. Ogromny hol z wyjściami na dwa piękne dziedzińce to częściowo dawane miejsce kas biletowych, teraz stoją tu fotele wyłącznie dla podróżujących. Ściany są wyłożone marmurem, także częściowo posadzka jest marmurowa, sufity są z pomalowanej na drewno stali, restauracja ma ornamenty Nawahów. Ornamenty powtarzają się w mozaikach, kaflach boazerii i naściennych muralach. Zaglądamy na perony, oglądamy stojące pociągi, do miejsca, gdzie odbiera się bagaże (tak samo jak na lotniskach jest karuzela), do miejsc dla zwierząt.
Wychodzimy z przepięknego Dworca na południowy upał, do historycznej części założycieli Los Angeles, do El Pueblo. W samym centrum Pueblo stoi bogato rzeźbiona Altana zwana Los Angeles Plaza Park, tutaj organizowane są tańce i koncerty podczas meksykańskich fiest. Teraz stoi pusta.
Na dużej tablicy umieszczonej w ceglanych listach jest wymienionych 44 pierwotnych osadników z Los Angeles wraz z ich wiekiem, płcią i pochodzeniem etnicznym.
Pueblo de Los Ángeles i Plac są końcem Starego Szlaku Hiszpańskiego, od Sante Fe w Nowym Meksyku do Los Angeles w Kalifornii. Na Placu są pomniki, galerie, meksykańskie pamiątki, muzea. Rodzina ubrana przez fotografa w meksykańskie poncha pozuje na osiołku. Krążą turyści, jedzą w małych jadłodajniach meksykańskie taquitos i tacos, chodzą po ulicy Olvera przeładowanej meksykańskimi ozdobami, ręcznie robionymi przedmiotami, ceramiką, paskami, portfelami, torebkami, haftami, kapeluszami zwisającymi ze straganów. Towarzyszy nam meksykańska melodia nie wiadomo skąd się wydobywająca, chodzimy trochę zdezorientowani, bo przecież i tak nic nie kupimy, a tłum pcha nas na stoiska. W końcu przekraczamy Plac i widzimy jakieś niezrozumiałe tłumy, chyba emigrantów tłoczące się wokół autobusów na Main st. zaprzeczające miłej, kolorowej atmosferze straganów.
Po raz pierwszy zabrałam kupiony przez Kajtka dla mnie nowy aparat fotograficzny i chciałam wszystko utrwalić. Wisi na pasku na szyi, ale kierując się z Main st. na wiadukt, pod którym pędzą samochody po Santa Ana Fwy, nawet nie skierowałam go na szafirowe namioty bezdomnych, tylko tam popatrzyłam. Siedząca tam zniszczona, chuda kobieta koło czterdziestki mrucząc coś pod nosem, widać było, że wewnętrznie kipi ze złości, nagle się poderwała ujrzawszy mnie i doskoczyła krzycząc na mnie. Ponieważ przystanęłam starając się ją zrozumieć spowodowałam u niej jeszcze większą furię. Strąciła mi z głowy kapelusz i zamachnęła się ręka. Wtedy dobiegł Marek i ona nagle się przestraszyła i cofnęła. Mrucząc coś, by nie wyglądało, że skapitulowała, wycofała się do swojego namiotu. Kobieta, która przeszła już ulicę Aliso na światłach stała i czekała na mnie, by powiedzieć mi coś wspierającego.
Ale ja już byłam zgnębiona i nieobecna. Potem szliśmy w dół ulicami, ale nie wiedziałam, czy idziemy Main, czy Spring, czy Los Angeles i dopiero, jak doszliśmy do siódmej przecznicy i zobaczyłam znajomy dom Santee 743 doszłam do siebie i się ucieszyłam.
Mieszkałam tu w lofcie po starej fabryce guzików na siódmym piętrze, skąd roztaczał się widok na zagospodarowane dachy domów. Ten też miał na dachu jacuzzi.
Weszliśmy Fashion District po którym lubiłam chodzić i oglądać bele cudownych tkanin, gdzie kupiłam za dwa dolary biały polar i do dzisiaj szyję z niego ptaki. Santee Alley to 100-blokowa dzielnica zajęta przez sprzedawców przemysłu odzieżowego handlujących w sklepowych pomieszczeniach i na ulicy. W wystawionych pudłach szukam skrawków z cekinami i mieniących się trykotów, w sklepach z dodatkami, sznurów przeźroczystych, barwnych koralików. Są tu sztuczne kwiaty, guziki, nici, taśmy wstążki, wszystko, co uwielbiam. Nadmiar niepojęty, gdyż kupujących niewielu, trochę przeraża, tego przecież nikt nie wykupi!
Słońce już chyli się ku zachodowi i tkaniny wraz z kolorowymi, przeważnie latynoskimi sprzedawcami wyglądają magicznie, ale właśnie nadjeżdża Emily i musimy już wracać.

26 luty 2022 sobota
Dzisiaj Danielle, kuzynka Emily się przeprowadza z Alhambry do Anaheim po rozstaniu ze swoim chłopakiem i zamieszka we wspólnie wynajętym z rodzicami mieszkaniu. Dla nas to nowość, żeby dorosłe amerykańskie dziecko wracało do zamieszkania z rodzicami, ale podobno to tylko na rok, aż rodzice staną na nogi, gdyż w tym wypadku matka Danielle padła ofiarą oszustów, którzy namawiali ją, by brała pożyczki na hipotekę potem, jak ojciec Danielle trafił udar, zostali bez grosza i domu, który już nie jest ich i na mieszkanie w nim ich nie stać.
Najpierw jedziemy do Pasadeny, gdzie czeka już Danielle w wypożyczalni furgonetek do przeprowadzek. Mówi, że boi się prowadzić takie duże auto, ale auto wypożyczone na nią i musi kierować, ale za rogiem oddaje kierownicę Kajtkowi.
Jadę z Emilly, Danielle swoim samochodem sama, a Kajtek z Markiem w ciężarówce.
Alhambra to miasteczko powstałe po wojnie amerykańsko meksykańskiej zakończonej aneksją Kalifornii i ustanowieniu flagi niedźwiedziej jako symbolu zdobytej Kalifornii z wizerunkiem stojącego kalifornijskiego niedźwiedzia grizzly (na dzisiejszej fladze Kalifornii grizzly nie stoi, a chodzi). Oficjalna flaga Stanów Zjednoczonych pozsyskała wtedy 28 gwiazdkę. Dzielenie się ziemią od Doliny San Gabriel odbywało się szybko po tym jak do tej pory rząd meksykański nie pozwalał Amerykanom kupować ziemi, ani dzierżawić. Benjamin Davis Wilson, zwany Don Benito, pionier i traper wspiął się na najwyższy szczyt gór San Gabriel i nazwał ją swoim nazwiskiem. Właśnie wczoraj wyróżniłam ją w paśmie San Gabriel w Parku Arroyo Seco. Dzisiaj na Mount Wilson jest obserwatorium i wieże skupiające najwięcej anten do transmisji radiowej i telewizyjnej Los Angeles.
Wilson, przyszły burmistrz Los Angeles, dziadek generała George’a S. Pattona, wżenił się w ogromne rancho i równocześnie zakochał się w tych terenach. Nazwę miasteczka, przedmieścia Los Angeles graniczącym z bardzo bogatym San Marino i historyczną, ekskluzywną południową Pasadeną wymyśliła jego córka Ruth zaczytując się właśnie w Washingtonie Irvingu (imię dali mu na cześć prezydenta Waszyngtona), w „Opowieściach Alhambry” (Irwing był ambasadorem amerykańskim w Hiszpanii, w Polsce znany z „Jeźdźca bez głowy”). Kiedy Don Benito (nie uznawał ani Meksyku, ani Stanów, tylko suwerenną Kalifornię i tak kazał się nazywać) wraz ze swym zięciem wprowadził wodę do miasteczka żelaznymi rurami z Lake Vineyard (pierwsze na świecie takie przedsięwzięcie, stosowano rury drewniane, lub rowy), Alhambra zaczęła kwitnąć. Mieszkali tu sławni ludzie, też matka Hilary Clinton.
Jest tu dużo niskich bungalowów i domów, będących dawniej sypialnią dla Los Angeles. W takim właśnie jednopiętrowym domu z basenem i wypielęgnowanym trawnikiem pełnym klombów z kwitnącymi roślinami wynajmowała kawalerkę Danielle do momentu zerwania z chłopakiem. Znosimy ze wszystkimi rzeczy Danielle zerkając z Markiem łakomie na basen, który kusi swym turkusem z zza metalowych barierek. Mieszkanie Danieli jest na piętrze i basen widać z góry. Ale na nic czasu nie ma, na wieczór mamy bilety na „Belle” do kina Edwardsa w Alhambrze, gdzie stoi pomnik ojca założyciela Alhambry, Benjamina Davisa Wilsona, znajduje się on w Renaissance Plaza przed kinem Edwards.
Jeszcze dużo znoszenia i jechania do nowego mieszkania. Po zapakowaniu koszyczków, pudełek, akcesoriów dla psa rasy haski umieszczonego na czas przeprowadzki w psim przedszkolu, pościeli, ogromnego łóżka, regałów i popsutego skutera, ruszamy w takim samym składzie w kierunku Disneylandu. Jadę z Emily, kupujemy po drodze w burger kingu jedzenie nie wychodząc z samochodu, Emily dla mnie zamawia mojego ulubionego szejka waniliowego.
Autostrada jest zapchana samochodami, jednak ruch jest płynny i pojawią się palmy coraz gęściej i tablice kierujące w stronę Disneylandu.
Nowe osiedle, gdzie wynajęła mieszkanie Danielle jest w Anaheim znanym mi z nieudanego zakupu rancha przez Modrzejewską i polskich osadników, które wybrał Henryk Sienkiewicz i podobnie jak wszyscy, niedługo z niego uciekł. Niemniej fakt pobytu tu sławnej potem aktorki szekspirowskiej w San Francisco, a później w całej Ameryce, jest tu upamiętniony parkiem i ulicą Modjewskiej.
Ponieważ jest winda, a Kajek zabrał swój wózek, przeprowadzka trwa o wiele sprawniej i szybciej, jestem niepotrzebna i idę pozwiedzać okolice. Wspinam się nawet na most, pod którym sześciopasmowa autostrada kipi samochodami apokaliptycznie i bezwzględnie, co wznieca we mnie stan lękowy.
W domu Kajtek montuje sprawnie Danieli w sypialni telewizor na ścianie dzięki elektronicznemu wypoziomowaniu i znalezieniu osi na ścianie. Kanapki z king burgera zostają zjedzone, na mnie czeka pół litra coca-coli. Przez okno ogromnego mieszkania z dwiema łazienkami i kilkoma pokojami, szafami w ścianach i gigantycznej kuchni, gdzie pewnie niczego nie będzie się gotować korzystając z pudełkowych zakupów jedzenia, widać nostalgiczne palmy i słońce skłaniające się ku zaczerwionemu zachodowi. Korzystamy z Markiem jeszcze z ostatnich zaabsorbowań przeprowadzką, by się oddalić, przejść się o zachodzie słońca bulwarem Anaheim do Angel Stadium of Anaheim – stadionu baseballowego, gdzie monotonie nadjeżdżają samochody na zbliżający się mecz i stają przed bramkami do parkowania.
Teraz się wymieniamy, ja jadę z Kajtkiem w ciężarówce, a Marek z Emily, która pozostawia Danielle w rozpaczy po stracie chłopaka i z całym tym przeprowadzkowym bałaganem.
Można furgonetkę oddać w najbliższej wypożyczalni, Kajtek jeszcze tankuje należne przy zwrocie samochodu paliwo i przesiadamy się do najeżdżającego samochodu z Emily i Markiem.
Wstępujemy do domu po płaszcze, jest już zupełnie ciemno, a seans zaczyna się za piętnaście minut.
Renaissance Plaza przed kinem Edwards IMAX Theater w Alhambrze ma pomnik Don Benito, jest rzęsiście oświetlony. Parkujemy w podziemnym garażu, Emily kupuje dwa kubły popcornu, dla mnie żelki i już spóźnieni idziemy do sali, gdzie wyświetlaną najnowszy film japoński „Belle” o najcudowniejszej animacji. Trochę rozczarowuje, przereklamowany, niemniej widząc wirtualną przestrzeń na tak ogromnym ekranie bardzo to przeżywam, gdyż zawsze marzyłam podobnie, jak dziewczynka z filmu.
Zatrzymujemy się nocą jeszcze przed historyczną siecią fast foodu „The Hat” na skrzyżowaniu Garfield i Valley w Alhambrze, niegdyś lokalnej, tylko w Dolinie San Gabriel. Emily kupuje wegetariańskie kanapki z dipem na kolację i przy czerwonym winie i japońskich, wyjętych z zamrażarki lodowych mochi kończymy dzień.

27 luty 2022, niedziela
Emily i Kajtek musieli zrobić test covidovy przed pracą z Japończykami na 8 i zabieramy się z nimi do centrum miasta. Mimo, że w punkcie robienia testów nie było chętnych, wszelkie biurokratyczne czynności zajęły im dużo czasu, więc wyszłam z auta oglądając sąsiednie ulice. Grupa młodych ludzi zataczających się lekko szła w kierunku Dennis, ale nie wiadomo, czy dostali tam jedzenie z którym wracali za darmo, czy je kupili w supermarkecie. Wiele jadłodajni zobowiązanych jest do udostępniania pryszniców i wydawania ciepłych posiłków bezdomnym, niemniej jadąc potem ulicami do sklepu z farbami artystycznymi, gdzie Kajtek obiecał mi kupić profesjonalne akwarele, niebieskie i granatowe namioty bezdomnych ciągnęły się po horyzont, a z nimi brud, śmiecie i trudno uwierzyć, by dobroczynność Los Angeles zaspokajała wszystkich.
W sklepie z artykułami dla malarzy było wszystko, ale i wszystko piekielnie drogie, co w Polsce też jest piekielnie drogie, szczególnie talensy. Jeden guziczek kosztował około 5 dolarów, kupiliśmy w rezultacie 3 pudełeczka po 12 sztuk, co chyba było taniej i razem z pędzlem bardzo dobrej jakości. Emily kupiła mi jeszcze mimo, że się wzbraniałam, komplet pędzli akwarelowych i blok z kartkami papieru akwarelowego. Wszystko zawsze zamiast mnie ucieszyć niepokoi, bo czuję się cały czas, że zaraz umrę i nie wykorzystam, nie zdążę, albo nie będę miała siły, by malować, na co potrzebna energia, której ciągle nie mam.
Potem pojechaliśmy do Małego Tokio, ekskluzywnej restauracji Tenno Sushi mieszczącej się obok Świątyni Buddyjskiej. Teraz miała 15 minut do otwarcia, więc pochodziliśmy po pawilonach Little Tokyo. Podziwiałam zabawki dla dzieci nowej generacji z tak miękkiego plastiku, że zwierzątka drżały na moment zbliżającej się ręki. Stała długa kolejka młodzieży japońskiej przed miejscem, gdzie będą sprzedawać najnowszą maskotkę jakiejś gry komputerowej, albo filmu, w każdym razie te irracjonalne potrzeby budziły otuchę, że są miejsca na Ziemi, gdzie nie myśli się o tak niepotrzebnych rzeczach, jak III Wojna Światowa w świecie realnym.
Wróciliśmy do restauracji w momencie, kiedy wpuszczano już klientów i dzięki temu nie musieliśmy czekać na miejsce. Mimo, że obowiązuje nakaz pokazywania pełnego wyszczepienia covidowego i dowodu tożsamości, w końcu nas nie sprawdzili. Skośnooka kelnerka poprowadziła nas do stolika, gdzie mimo, naszych protestów Kajtek zamówił mnóstwo dań, których nie dało się zapamiętać. Były to najprawdopodobniej wodorosty, owoce morza, ryż w równych konfiguracjach jak i makarony oraz nierozpoznawalne grzyby i marynowane jarzyny. Całe szczęście wszelkie przyprawy były podane osobno w prostokątnych naczynkach z laki i udało mi się zjeść suszi i łososia w karmelu oraz zupę przypominającą rybną, bez piekielnego sosu. Resztę zapakowano mi do pudełka.
Wieczorem przyjechała Karolina z Malibu ze swoimi dwoma małymi pieskami na audycję, którą Kajtek jej sfilmował, by mogła przedstawić swojemu agentowi i konkurować i innymi kandydatkami do filmu.
Emily przygotowała meksykańskie tortille i pyszną sałatę z sosem Cezar. Karolina opowiadała o ich warszawskiej pomocy domowej, która z rodziną najpierw uciekła z Kremla do Kijowa i następnie do Polski w poszukiwana pracy. Teraz została tam ich córka i nie może z Kijowa się wydostać, bo wszystkie mosty Ukraińcy zburzyli, by Ruskie nie mogły wejść do miasta. Zdziwiłam się, nigdzie nie wyczytałam, że mieszkańcy Kijowa sami niszczą swoje miasto. Ale widać jest lepiej poinformowana, bo chodzi na demonstracje. Właśnie była w ubiegłą sobotę, 26 lutego na demonstracji na skrzyżowaniu bulwarów Sepulveda i Santa Monica. Ukraińscy Amerykanie protestowali przeciwko rosyjskiej inwazji i przeszli z transparentami „Stop Putinowi” przez Hollywood.
Karolina widziała, jak ludzie w oknach im kibicują i machają rękami. Było dużo Rosjan, którzy krzyczeli, że Ukraina jest ich bratem i że Putin nie reprezentuje wszystkich Rosjan. Opowiadali, że dostają od swoich przyjaciół z wojska SMS-y, że się boją.
Demonstracja trwała kilka godzin, chodzili z flagami niebiesko-żółtymi, przejeżdżające samochody włączyły klaksony na znak poparcia. „Ocal Ukrainę” i „Chwała Ukrainie” – krzyczeli. Karolina była z kolegą Polakiem, ale byli demonstranci też z Litwy, Litwy, Tajwanu, Iranu, Grecji i Bośni.
Wielu Ukraińców opowiadało o swoich bliskich, którzy są na Ukrainie i się o nich martwią.
Przyjechała Danielle z Anaheim bez psa, bo mógł zostać już z rodzicami.
Potem przyszła mama Emily, młodsza od nas o 10 lat i pomagała córce w kolacji. Kajek do wina podał nasze wedlowskie baryłeczki z likierem które przywieźliśmy z Polski i wszyscy byli zgodni, że są lepsze, niż amerykańskie słodycze.

28 luty 2022, poniedziałek
Rano zbudziłam się z zupełnym brakiem sił i próbowałam to przezwyciężyć przygotowując sobie kartony pod akwarele z przyniesionego wczoraj ze studio brystolu, który Kajtek wyrzucił jako brudny, nie nadający się na ekrany do sesji fotograficznych. Marek przyniósł deskę do prasowania i prasował swoje koszule, a w tle puściliśmy sobie „Piknik” z Kim Novak 1957 roku, rzecz dziejąca się w Kansas w ciągu jednego wrześniowego dnia i znudził nas. Nie dokończyliśmy i postanowiłam przezwyciężyć brak energii i się rozruszać. Podjęliśmy trzecią próbę zobaczenia Parku Arroyo Seco wejściem, które wczoraj pokazała nam Emily z samochodu.
Wielki upał, szliśmy Monterey w górę wzdłuż bardzo bogatych domów z rosnącymi w ogrodach drzewami gęsto obsypanymi cytrynami, bajkowe ogródki przydomowe pełne były kwiatów, a żywopłoty z ciasno strzyżonych bugenwilli bujnie kwity amarantowo. Wejście do parku okazało się wąską ścieką obłożoną kamieniami dla koni, drzewa i krewy pochylały się gęsto tak, że Park nagle okazał się ciemny. Ciągnął się wzdłuż kortów tenisowych zupełnie pustych, ogrodzenie z siatki upuszczone było masą piłeczek golfowych wciśniętych w oczka z drutu. Nadleciał średniej wielkości ptak i usiadł na gałęzi, a ja starłam się go sfotografować. Nagle zrobiło mi się mdło i poszukałam korzenia powalonego drzewa, by móc usiąść i napić się wody. Wstałam, by iść dalej, ale Marek widząc moją bladość zaordynował, byśmy wracali. Ja położyłam się wprost na ziemi i zrobiło mi się ciemno, ale pod powiekami układy się w ciemności bardzo wyraźne dwie symetryczne szczeliny w skale zza których widać było turkusowe morze. Marek zadzwonił do Kajtka, ale ten miał konferencję internetową i wyłączony telefon. Zadzwonił do Emily.
Podniosłam się i powróciliśmy do wejścia, mięła nas dziewczyna na pięknym, piaskowego koloru koniu i nas pozdrowiła. Nadjechał samochód z Kajtkiem i Emily, która nalegała, by mnie zawieźć do szpitala, czemu się kategorycznie sprzeciwiłam ubolewając, że Kajtek przerwał tę ważną konferencję internetową. Poleżałam w pokoju Marka który jest na poziomie garażu i gdzie jest chłodno i doszłam do siebie.

1 marca 2022, wtorek
O siódmej Kajtek wszedł do mojego pokoju po jakieś potrzebne mu do dzisiejszego filmowania rzeczy z szafy, ale ja już nie spałam. Pojechali z Emily do studia, a my z Markiem czekaliśmy na meksykańską sprzątaczkę, która wprawdzie zna kod wejściowy do domu, ale jednak czekała, aż ktoś zejdzie na dół i jej otworzy. Zaczyna zawsze od dołu, więc czekaliśmy u mnie pijąc kawę w łóżku, aż posprząta kuchnię z holem na piętrze. Ja trochę się słaniałam z braku energii po wczorajszym omdleniu i poleżałam jeszcze w łóżku Marka na parterze, kiedy wróci Kajtek z Emily i wstałam do nich. Marek właśnie grzał wczorajsze jedzenie zamówione w kuchni indyjskiej, oni byli już po lunchu, na który po robocie zaprosił ich japoński klient. Oglądaliśmy na dużym ekranie wiadomości z Ukrainy i satysfakcjonującą napaść Darii Kaleniuk, ukraińskiej aktywistki na premiera Borisa Johnsona który zorganizował własną konferencję prasową w Warszawie po spotkaniu z Mateuszem Morawieckim. Zarzuciła mu, że dzieci ukraińskie umierają w Kijowie, podczas gdy dzieci Putina przebywają w Holandii i w Niemczech w rezydencjach. Zawstydzony Johnson coś zaczął notować ołówkiem jako nowość i objawienie. Wszystko, co pokazano w krótkich relacjach ze świata nie nadawało się na dłuższe oglądanie, szczególnie na tak ogromnym, niemal kinowym ekranie. Nie kończący się konwój opancerzonych pojazdów rosyjskich które mają zniszczyć Ukraińcy butelkami z nalaną benzyna przez szafirowe, plastikowe lejki powodował u mnie fale kolejnych mdłości i osłabienia.
Czekałam tylko, kiedy czarnowłosa Meksykanka skończy sprzątać mi pokój i łazienkę, bym mogła się położyć i z zamkniętymi oczami poleżeć. Moje przygotowane do malowania akwarelą Talensa były przedwczesne, kartony muszą niestety poczekać, aż nabiorę sił.
Kajtek już się pakuje, za godzinę taksówka zawiezie go na samolot do Seattle. Wraca jutro w nocy i nazajutrz lecą na tydzień do Meksyku.
Wieczorem zobaczyliśmy film dziejący się w San Francisco 1958 roku o tym, jak Frank Sinatra romansuje jednocześnie z Kim Nowak i czterdziestoletnią Ritą Hayworth. Rita ma tu już czerwone włosy, które podobno wydepilowała elektrolizą by podnieść ich linię i poszerzyć czoło. To był chyba mój pierwszy film z Frankiem Sinatrą, jeśli coś takiego kiedyś oglądałam w telewizji w dzieciństwie, to pewnie czarnobiały, ale być może nigdy go w Polsce nie było. Ciuchy zachwycające, Rita ma morelową suknię do ziemi i etolę w tym samym kolorze. Po ulicach San Francisco kobiety chodzą w pelerynach z wiewiórek, taką właśnie mam jeszcze w szafie w Katowicach, którą ojciec przywiózł z Kuby w latach sześćdziesiątych. Nie wyrzuciłam jeszcze, bo cały czas mam nadzieję, że uda mi się z niej zrobić delikatne pędzle bobrowe do akwarel.

2 marca 2022, środa
Emily przygotowuje dom dla nas na samotny tydzień, jedzie po nadmiarowe jedzenie, podczas gdy jest pełna lodówka owoców i warzyw na ostatnich nogach. Upał straszny, jednak zdecydowaliśmy się pokrążyć trochę po uliczkach wokół domu szczególnie, że wiosennie z dnia na dzień bujniej zakwitają trawniki i żywopłoty coraz okazalej. Pawie jak zwykle przekraczają ulice po wygrzaniu się na dachach i klombach okolicznych domów. Podobno budzą mieszkańców o 4 rano, wybierają posesje jakie chcą, tupią nocami po dachach i nikogo się nie boją. Wiosenne żonkile zastąpiły już maczki kalifornijskie, złocienie i kwitnące kaktusy, a obsypane na biało ogrodowe drzewka pomarańczowe uginają się od nadmiaru owoców. Około 6 włącza się tu podlewanie i chodniki są mokre.

Zaszufladkowano do kategorii 2022, dziennik ciała | Dodaj komentarz

Dziennik Kalifornijski Część Druga

17 luty 2022, piątek
Psy Eno i Penny zabrał Daniel jeszcze przed wczorajszym bankietem na pustynię Mohave, gdzie będą przebywać na czas naszej tygodniowej wycieczki do Big Sur.
Zabieramy małe walizki na kółkach, Emily pakuje suszone mango, wiosenne truskawki w plastikowym pojemniku i dwa, tylko dla mnie i Marka, podłużne litrowe słoiki z drewnianymi nakrętkami i ocieplaczami z materiału, by herbata nie wystygła. Oni zabierają kawę w kubkach, wszystko umieszczamy w samochodowych dziurach na napoje i starujemy kierując się na północ. Przejeżdżamy znowu bogate rejony Pasadeny, by znaleźć się na zatłoczonej autostradzie nr 5. Ruch jak zwykle jest bardzo duży, niemniej udaje się kierującej samochodem Emily utrzymać płynność dzięki pasmu przeznaczonemu dla jadących tak jak my, we czwórkę.
Za oknem przedmieścia Los Angeles zmienią się w pejzaż górzysty aż do bardzo wysokich gór pokrytych chaparralem, zupełnie nowym dla mnie widokiem. Jak się dowiaduję, runo chaparralu jest twarde, ma długie korzenie pozwalające roślinom czerpać wodę z głębszych pokładów, co musiało być niezwykle trudne i uciążliwe dla pionierów przemierzających, bądź osiedlających się tutaj. Miedzy krzakami przeziera rude podłoże ziemi raczej gliniastej, wysuszonej, sprawiającej wrażenie, jakby miało się wszystko posypać na autostradę.
Po jakimś czasie pejzaż się zmienia, wjeżdżamy w dolinę której w tle cały czas towarzyszą nam wysokie pasma górskie na czubkach ośnieżone. Zaczynają się nie kończące się szpalery kwitnących sadów w pastelowych kolorach, potem poletka ropy z metalowymi kiwonami.
Wjeżdżamy do hrabstwa San Luis Obispo, do żyznej doliny rzeki Salinas i do miasteczka Paso Robles.
Jak widzę na mapie, leży ono na wschodnich zboczach nadmorskiego pasma górskiego Santa Lucia na zachód od miasta i biegnie w kierunku północ-południe, zaczynając od Monterey.
Zatrzymujemy się na obrzeżu, wstępujemy do sklepiku „” z wielką ilością przypraw na półkach na wszystkich ścianach i regałach. Kajtek zmawia kilka gatunków herbat. Właścicielka sklepu przynosi je do stolika pod parasolem na zewnątrz w papierowych kubkach, z pięknie opisanymi nazwami. Obok jest ciastkarnia, Kajtek przynosi kilka rodzajów ciast, w tym słynne pączki amerykańskie z dziurką bogato i kolorowo zdobione.
Potem podjeżdżamy do centrum Paso Robles, gdzie parkujemy samochód i zwiedzamy to małe, amerykańskie miasteczko, które podobno po trzęsieniu ziemi w San Simon w 2003 ostało odbudowane w tym samym kształcie, gdyż ponad stuletnie domy uznano za zabytkowe. Wzdłuż uliczek wysadzonych drzewami stoją pomalowane barwnie stare beczki po winie z kaktusami i agawami, w niskiej zabudowie kamieniczek jedno lub dwupiętrowych, mieszczą się puby, galerie i butiki.
Mijamy narożny budynek Acorn z Wieżą Zegarową przykrytą czapką żołędzia nawiązującą do sadzonych tu wszędzie dębów i nazwy miasteczka.
Wchodzimy do parku, gdzie odbywają się wszelkie imprezy integracyjne mieszkańców Paso Roble, gdzie stoi biblioteka i obok jeden z trzech odlewów (dwa pozostałe w Krakowie i w Waszyngtonie) posągu Ignacego Paderewskiego w skali trochę mniejszej od naturalnej wygłaszającego przemówienie na jednym z patriotycznych wieców poświęconych sprawie polskiej w USA.
Paderewski przybył tu w 1914 leczyć artretyzm w gorących źródłach siarkowych, zatrzymywał się w stuletnim Hot Springs Hotel zwanym też Pioneer Hotel Paso Robles, gdzie mieścił się basen o wymiarach 40×80 stóp, lub też w Łaźni Miejskiej zbudowanej początku XX wieku, zamienionej teraz na sklepy.
Paderewski zachwycił się tak bardzo Paso Robles, że kupił dwa rancza, 1520 akrów, pierwsze nazywając Rancho San Ignacio w rejonie Adelaide na cześć swojego patrona. Potem dokupił drugi pas o powierzchni 900 akrów w York Mountain Winery. Zasadził 35000 sadzonek Petite Sirahi Zinfandel. Wina z Rancho San Ignacio zdobywały nagrody.
Jak czytam, Paderewski dawał koncerty w Stanach Zjednoczonych podróżując koleją z żoną i personelem własnym, prywatnym wagonem Pullman wyposażonym w swoją bibliotekę, fortepian, jadalnię i sypialnię, pozostawiając zarządzanie winnicami Polakowi.
Wychodzimy z Parku i robimy zakupy w sklepie charytatywnej organizacji Goodwill podobnej do Armii Zbawienia, gdzie kupuję blond perukę w stylu Kurta Cobaina i worek 12 szpulek kolorowych nici dla mojej przyszłej produkcji ptaków z materiału.
Po przeciwległej stronie parku wchodzimy do jednej z licznych tu degustacji win, gdzie przyjaciółka Emily ma opłaconą kartę abonamentową, z której pozwala nam korzystać. Przy sąsiednim stoliku trwają negocjacje zakupu beczek wina marki Justin, dalej, mimo wczesnej pory, młodzi ludzie świętują jakąś uroczystość. Wnętrze w stalowych kolorach szarości i czerni z białymi ścianami tworzy klimat szlachetności i wyrafinowania. W przeszklonej podłodze widać składowane butelki i to, że to nie żadna lipa, ale profesjonalne obchodzenie się z winem.
Ja, dorastająca na J23 w czasie studiów, potem czerwonym Egri Bikaner z Węgier, nie mam pojęcia o winach ani o tym, co przychodzący czterokrotnie z nową butelką, młody, ładny kelner długo mówi o tym, co nalewa. Jestem już w bardzo dobrym nastroju, czego nie dał mi wczorajszy jonit z marihuaną i pytam go o Paderewskiego. Pierwsze słyszy, mimo, że mówimy mu, że posąg Paderewskiego stoi w Parku, o czym też nie wie i wiedzieć nie zamierza.
Wyjeżdżając z Paso Robles pejzaż ze szpalerami winnic zaczyna się nagle zmieniać, ale coraz bardziej się ściemnia i coraz mniej widać. Przed Salinas kupujemy w Taco Bell meksykańskie tortille i burrito wegetariańskie.
Wjeżdżamy pod górę na rancho w Prunedale w północnej stronie Salinas. Jest zupełnie ciemno. Nasze mieszkanie jest na parterze kamiennego rozbudowanego domu, składa się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki. Jesteśmy zmęczeni i natychmiast zasypiamy. Tupot stóp dochodzący z sufitu świadczy, że na piętrze są jacyś ludzie, ale nikt nas nie niepokoi.

18 luty 2020, sobota
Dom na wzgórzu to podmurowany okrągłymi kamieniami dworek, z licznymi werandami, altankami, miejscami na biwak czy ognisko, grill, hamak, huśtawki, kosz do siatkówki. Między drzewami, chyba oliwkami i dębami, kiełkują europejskie żonkile i fiołki. Właściwie wszystko tu pomieszane, i kaktusy na skalniakach, krzewy kwitnące, bugenwille, pną się powoje, spadają szyszki, trochę dziko rośnie, a trochę zadbane.
Szybko pijemy herbatę, czeka nas pojemny w trasy wycieczkowe dzień, wrócimy tu wieczorem.
Nie wstępujemy do Salinas, mimo, że muzeum Steinbecka i jego dom rodzinny są tu wielką atrakcją, kierujemy się wprost nad morze. W Castroville na stacji benzynowej bierzemy benzynę, ale samej miejscowości słynącej z uprawy karczochów, które to na jakimś festiwalu młodziutka Marilyn Monroe reklamowała, też nie zwiedzamy. Trzeba wybierać.
Skręcamy na szosę 1, już widać wybrzeże wzdłuż autostrady. Wjeżdżamy na półwysep Monterey z miasta Monterey i kierujemy się do wjazdu na półwysep, gdzie jest słynne Pebble Beach. Jest 5 bram, my wjeżdżamy zapłaciwszy za samochód bramą Morse Gate przy Sunset Drive z autostrady nr 1. To Samuel Finley Brown Morse (czytam, że daleki kuzyn Morse’a, wynalazcy telegrafu i alfabetu Morse’a) wykupił w 1919 roku ziemie i założył tu zamknięte osiedle. Można się do niego dostać tylko przez bramy, mieszkańcy mają samochodowe plakietki.
Pobudowano tu wspaniałe rezydencje, przepiękne domy z lat dwudziestych ukryte są za wyrosłymi bujnie zaroślami. Założono pola golfowe i wytyczono trasę nazwaną 17-Mile Drive wzdłuż wybrzeża po najwspanialszych 17 punktach widokowych. Podobno tym kwitnącym, dzięki odwiedzinom najzamożniejszych ludzi z całego świata przedsięwzięciom, Morse uratował te tereny przed bezsensowną eksploatacją, wycinką lasów i dewastacją plaż.
Jedziemy przez bujne tereny zielonych sosen i cyprysów, i wjeżdżamy na parking plaży, zwanej hiszpańską od pierwszych hiszpańskich odkrywców zatoki Monterrey w 1769. Jest biały piasek, turkusowa woda. Zbieram kamyki i wodorosty, które wyschnięte mają sztywne, piękne zgrubienia jak gotowe rzeźby. Dalej idąc wybrzeżem morze się coraz bardziej burzy bijąc falami o skały. Docieramy samochodem do Point Joe (od legendarnej chatki mieszkańca o tym imieniu) roztacza się kolejny, niepowtarzalny widok na brzeg morski.
Kolejny punkt widokowy zwany China Rock od nieistniejącej już chińskiej wioski rybackiej z końca XIX wieku. Widać okopcone ślady na skałach kuchennego dymu.
Punkt na Bird Rock jest najciekawszy, bo siedzą na białej skale oblepionej białym guanem pelikany, kormorany, mewy. Opalają się lwy morskie i foki.
Dalej Seal Rock i ukryta plaża z potokiem wpływającym w turkusową wodę. Niestety jest zbyt zimno, by się kąpać. Otulam się żółtym szalikiem podarowanym mi przez Danielę.
Na plaży Fanshell część wybrzeża teraz wczesną wiosną zamknięta jest dla wegetacji młodych roślin.
Cypress Point to najpiękniejszy widok na rosnące w skałach cyprysy, na południowy zachód półwyspu pobudowano liczne ekskluzywne, stuletnie wille skierowane na ocean.
W Crocker Grove (od Charlesa Crockera, barona kolejowego) najstarszy, najpiękniejszy las cyprysowy. Punkt widokowy Lone Cypress to samotne, stojące od 250 lat drzewo na skale.
W Ghost Trees at Pescadero Point cyprysy są tylko widmami drzew, szkieletami wybielonymi przez wiatr i fale morskie, niemniej, trwające, stojące na posterunku.
Zjeżdżamy do Punktu Informacyjnego, gdzie są toalety, sklepy z pamiątkami i mimo, że jest dopiero luty, mnóstwo turystów.
Samochodem mijamy liczne pola golfowe, które nas nie interesują zastanawiając się, jak Morse godził to z jego ekologicznymi ideami. Widocznie one dawały mu pieniądze na ochronę roślinności innej niż te bagatelne tysiące hektarów przeznaczonych na golf.
Wyjeżdżamy do sąsiadującego z osiedlem miasteczka przez Carmel Gate, gdzie idziemy na lunch do małej restauracji „The Little Swiss Café”.
Carmel-By-The-Sea to bogate miasteczko pełne klombów z kaktusami i roślinnością wiosenną, pierwiosnków i irysów. W niskiej zabudowie uliczek w stylu hiszpańskim czyli mauretańskim, z półokrągłymi drzwiami i oknami mieści się ta restauracja o charakterze alpejskim. Oferuje dania szwajcarskie, niemieckie i francuskie na obrusach w czerwoną kratkę w otoczeniu ścian realistycznych malowideł przedstawiających cztery pory roku w Alpach. Oczywiście to tylko pozór, gdyż kucharze nie mają zamiaru zapoznawać się z żadnym europejskim jedzeniem sypiąc swój zawsze piekielny sos do wszystkiego, tak, że nic się od niczego nie różni.
Obok siedzi parę staruszków, też tak jak ja jedzą pieczonego łososia zalanego ostrym sosem paprykowym z frytkami.
Idziemy zwiedzać to czyste miasteczko, w powietrzu czuć zapach sosen i cyprysów. Jak czytam ściągało swym spokojem aktorów, malarzy i pisarzy z San Francisco: Jacka Londona, George’a Gershwin’a, Roberta Lewisa Stevensona czy Charlie Chaplina.
Skręcamy w uliczki domków dla lalek zaprojektowanych przez przybyłego tu z Illinois architekta Hugh’a Comstock’a. Pierwszy był dla żony jako sklep, producentki lalek i maskotek. Społeczność Carmel zaczęła zamawiać u architekta podobne projekty. Niestety domki mało są widoczne zza zarośli, jest ich podobno osiemnaście. Przełamują pierwotny styl hiszpańsko-śródziemnomorski konstrukcjami w stylu Tudorów z rozkloszowanymi okapami i ręcznie ciosanymi wykończeniem oraz nieregularnymi kominami, które wyglądają jak stos kamieni.
Porzucamy Carmel, małomiasteczkową Amerykę, położoną na wzgórzu opadającym do oceanu. Zachód jest zawsze stroną najbliżej oceanu, wschód stroną najbliżej autostrady 1, północ jest bliżej Pebble Beach, a na południu Carmel Valley. Wracamy na szosę nr 1 i zbliżamy się do Mostu Bixby Creek.
Jack Kerouac przyjeżdżał tu z San Francisco trzykrotnie w 1961 roku, wysiadał na moście. Schodził w Bixby Creek Canyon do pustej chatki przyjaciela Lawrence’a Ferlinghettiego by pić. Nie wiadomo, gdzie była ta chatka, bo wszędzie są tereny prywatne i poszukujących jej miłośników Kerouacka których na świecie nie brakuje, mieszkańcy gonią ze strzelbą.
Kerouac przeżył tu alkoholiczne szaleństwo i załamanie nerwowe i po kilku latach zmarł z przepicia. Ale napisał „Big Sur” w ciągu 10 dni i bardziej je lubię niż „W drodze”.
Najpiękniej most wygląda przed wjazdem, z poszarpanym brzegiem morskim, spienioną falą staje się widokiem świata. Ścieżkami można zejść niżej, w samym dole przy przęsłach widać kwitnące kalie i kołujące ptaki.
Most powstał w latach trzydziestych z betonu i sekwoi, połączył północ i południe, jest bramą do Big Sur, jest arcydziełem i geniuszem myśli inżynierskiej. Latem turyści podobno uniemożliwiają przejechanie przez niego, jest ich tak dużo. Teraz w lutym, łatwiej.
Zaraz za nim wjeżdżamy na podobny most Rocky Creek Bridge, żelbetowy most łukowy zbudowany w 1932 roku.
Zjeżdżamy za opłatą w kierunku plaży Julii Pfeiffer Burns. Julia była jednym z pierwszych osadników, ranczerką i pionierką wysoko cenioną przez sąsiadów. Wykupiła z mężem Burnsem wybrzeże Big Sur z jego klifami i plażami. Potem przejęła to jej przyjaciółka i podarowała państwu z zastrzeżeniem, że Julia musi być upamiętniona.
Jedziemy sosnowo-cyprysowym lasem do plaży Pfeiffer Beach Keyhole Rock.
Keyhole Arch to otwór w skale przez który widać zachód słońca i wpływają fale morskie na piaszczyste wybrzeże. To na jego tle Liz Taylor piknikuje na plaży z Richardem Burtonem w filmie „Brodziec” z 1967. Brodziec to średniej wielkości ptak na długich nogach i długim dziobem drepczący z chmarą innych brodźców po plażach Big Sur. Taylor w filmie gra niewiarygodną hipiskę ubraną w swoje markowe ciuchy od europejskich projektantów mody i w swojej nienagannej fryzurze. Teraz nikt tak się tu nie ubiera. Big Sur opanowali głównie turyści, o tej chłodnej porze roku rodziny z małymi dziećmi piknikującymi przy skałach. Wspaniała, szlachetna plaża, plaża pulsuje życiem.
Idziemy po fioletowych i szmaragdowych smugach piasku wzdłuż manganowych i malachitowych skał aż do potoku wypływającego ze wzgórza i lasu Los Padres. Widzę w poszyciu lasu liście poziomek, paproci, krzaki porzeczki i agrestu, ale głównie jest tu chaparral. Wokół rosną dęby szypułkowe, las iglasty i gaj sekwoi.
Wracamy brzegiem, ja boso mocząc nogi w przypływających falach. Kąpiel i tak ze względu na skały i niespokojne w tym miejscu morze jest zawsze zakazana. Woda daje mi energię na dalsze, bardzo pojemne w atrakcję, zwiedzanie Big Sur.
Wracamy na autostradę Pacific Coast Highway i zatrzymujemy się w Lomie, małej społeczności która od 1929 roku pełni rolę łączności dzikiego Big Sur z cywilizacją. Jest tu do dziś czynna pierwsza stacja benzynowa, poczta, kaktusy posadzone jeszcze wtedy i liczne turystyczne biznesy współczesne. Na płocie siadła niebieska kalifornijska sójka z czarną głową i czubkiem. Pod płotem kwitną pierwsze żonkile. Na licznych tarasach motocykle, strzałki do toalet i galerii z obrazami. Kiedy Kajtek z Emily i Markiem idą zamawiać pączki, kawę i dla nas herbatę, ja pospiesznie przechadzam się wzdłuż autostrady fotografując ogłoszenia i zaglądając do pomieszczeń z bilardem i barem alkoholowym. Przechadzający się człowiek – w kowbojskim kapeluszu, z tyłku kucyk, z długą brodą, na nosie ciemne okulary, z napisem na plecach Sekuryty – zniecierpliwiony moją obecnością nieprzyjemnie zwraca mi uwagę, że tu nie wolno chodzić, tylko można jeździć samochodem. Uciekam przestraszona. Jemy przy stoliku zamówione ciasta. Pijemy kawę i herbatę.
Dalszym etapem jest pamięć o mieszkającym tutaj pod koniec życia Henrym Millerze. Jego „Big Sur i pomarańcze Hieronima Boscha” (wydana u nas dopiero w 2013 roku, napisana w 1957) ma we wstępie tkliwy opis przyrody i czuje się jego wielki zachwyt i miłość do tych skromnych i trudnych początków osiedlania się w Big Sur i wychowywania tu dzieci. Miller, chłopak z Brooklynu, mieszkał przez 18 lat w różnych miejscach Big Sur ze swoimi kolejnymi żonami w szałasach i chatkach pozostawionych przez założony tu obóz (czyli gułag) dla skazańców budujących Pacific Coast Highway.
Austriak Emil White, jak wynika z nekrologu z 1989, był od Millera 9 lat młodszy. White, pisarz, wydawca i malarz był przyjacielem i pomocnikiem Millera od 1944 tak wielkim wielbicielem, że oddał swoją chatkę z sekwoi na poświęconą jemu „Bibliotekę pamięci” gdzie zgromadził pamiątki po pisarzu.
Teraz miejscem opiekuje się „Big Sur Land Trust” (bardzo pożyteczna organizacja chroniąca Historię Big Sur). Oprócz muzeum jest tu normalna księgarnia.
Mówię sprzedawcy, że u nas Miller był na indeksie. On się śmieje i mówi, że u nich też, do 1964.
Wracamy na autostradę i skręcamy do Parku Stanowego Julii Pfeiffer Burns do wodospadu, do McWay Falls.
Do Parku wjeżdża się za opłatą, stoją pojemniki na śmieci z zamknięciem uniemożliwiającym włożenie łapy niedźwiedziowi. Po pożarze w 2008 roku wszystkie było niedostępne dla zwiedzających, niedawno, w 2021 otwarto część tak, by turyści mogli zobaczyć z dala wodospad. Do wodospadu idzie się tunelem zrobionym z gigantycznej rury pod autostradą, taras widokowy to dawny dom właścicieli posesji, zbudowany na klifie, wzniesiony ponad mgłą, podobno był oszałamiająco piękny.
Wodospad, którego wody płyną przez cały Park, ma 24 metry wysokości i liczne osuwiska związane też z budową autostrady zmieniły to miejsce. Czasami plażę (niedostępną) zalewa ocean i woda wpada wprost do niego.
Dzień chcemy skończyć zachodem słońca i spieszymy się do plaży Carmel River gdzie znajduje się laguna i mnóstwo ptaków wędrownych. Rzeka Carmel przepływa przez lagunę, zanim wpadnie do oceanu na dzikiej plaży.
Jeszcze słońce jest nad horyzontem barwiąc niebo na różowo, brodźce, mewy, kaczki, pelikany przyciągane przez ogromne lasy wodorostów morskich na morzu, otaczają wodę i pobliskie, porośnięte obrzeża. Wchodzę do morza podwijając nogawki spodni, jest lodowata, ale można się przyzwyczaić. Wszyscy na plaży otuleni w koce wpatrują się w nie spieszące się słońce, które opada na coraz bardziej roziskrzoną linię styku nieba z wodą, granica się zaciera, ostatnim spektakularnym błyskiem kawałek koła żarzy się jeszcze, by całkowicie pochłonął je ocean.
Wracamy do Salinas kupując po drodze kolację w pudełkach, dla nas, czyli dla gości w mieszkaniu jest czerwone wino reklamujące tutejsze winnice.

20 luty 2022, niedziela
Rano oglądam jeszcze rancho, zabieram duże szyszki pinii. Wpinam w wywieszoną w przedpokoju mapę świata szpilkę tam skąd jestem, z Polski. Spieszymy się, dzisiaj pozostała ilość atrakcji jest tak duża, że nie można myśleć o odpoczynku. Będziemy wracać aż do Los Angeles, w przeważającej części SR 1 biegnie równolegle do linii brzegowej lub blisko niej.
Wjeżdżamy do Casa Verde po benzynę, Murzyn bardzo czarny, ubrany w czarny strój i czarny kaptur siedzi niedaleko na przystanku autobusowym i gra na czarnym handpanie. Na klombach kwitną lwie paszcze obok gigantycznych kaktusów i agaw.
Zatrzymujemy się przy szosie, by wstąpić do Parku Stanowego Garrapata. Najpiękniejsza jest na szczycie urwiska bujna kwitnąca roślinność dostępna po zejściu schodkami. Po obu stronach ścieżki (nie wolno zbaczać ze względu na trujący dąb wplątany w zarośla, idzie się gęsiego) żółto kwitnące krzaki kojotów (używane do przerywania ciąży), kalifornijskie krzewy kawowca, kalifornijska szałwia, łubin krzewiasty, niebieskie kwiaty bzu kalifornijskiego (ceanothus), też jest i maczek kalifornijski. Tu podnóża gór Santa Lucia, dwa strumienie wpadają do oceanu i w dolinie ze słodką wodą od stycznia kwitną kalie. Mnóstwo Azjatów z przybyłej tu właśnie wycieczki fotografuje się tu z rodzinami wśród kalii.
Plaża ma kształt półksiężyca, wtulona w wysokie, 15 metrowe klify, ciągnie się przez 3 kilometry często używana przez nudystów ukrywających się za stosami drewna wyrzuconego przez wodę, pędzonych przez strażników od czerwca.
Przejeżdżamy wzdłuż morza, w oddali wyspa ze skałą wulkaniczną na której jest czynna historyczna latarnia morska To jedna z 30 tajnych miejsc na świecie, które zbudowano w czasie Zimnej Wojny w celu wykrywania sowieckich okrętów podwodnych. Niestety nie udało nam się tam wjechać, obiekt był zamknięty.
Na lunch zatrzymujemy się przy kolejnej hipisowskiej rodzinnej wspólnocie, w Gorda Springs. Tym razem przyjaźnie, sprzedawczyni kamieni szlachetnych i biżuterii powitała mnie komplementem. Bardzo podobał jej się mój naszyjnik uszyty ze zgrzewanych kwiatów poliestrowych.
W dziewiętnastym wieku był tu przystanek dla dyliżansów, gorączka złota przyspieszyła rozwój osady.
Roztacza się stąd piękny widok na Ocean Spokojny ze skaczącymi wielorybami. i licznymi wronami przysiadującymi na ogrodzeniu autostrady. Na dach restauracji „Whale watcher cafe” przylatują mewy, które wychodząca co jakiś czas kucharka karmi wyrzucając w górę wnętrzności ryb, a one chwytają je w locie przy oklaskach klientów.
Jemy obfity posiłek zmawiając wegetariańskie hamburgery z frytkami.
Jadąc wybrzeżem i mijając rozciągające się w dole przepiękne widoki morza rozbijającego się o wysokie skały klifów mijamy zbierającą się na naszej wysokości mgłę. Potem krajobraz się uspokaja i znajdujemy się na tej samej wysokości co morze. Skręcamy w obszar Państwowego Rezerwatu Morskiego i Obszaru Ochrony Morskiej Piedras Blancas. Na plaży za ogrodzeniem i wygodną barierką do bezpiecznej obserwacji żyje ponad 7000 słoni morskich. Trwa tu ustawiczna walka o samice i terytoria bardzo dużych słoni morskich północnych. Obserwatorów tego obyczaju tu nie brakuje.
Nie brakuje też słoni, bo migrują i wracają tam, gdzie się urodziły, czyli tutaj i zakładają rodziny.
Musimy jechać, nad naszymi głowami nostalgicznie przelatuje stado pelikanów uformowanych w klucz. Pozostawiamy zgiełk słoni morskich i jedziemy wprost do Cambri. Mijamy zielone tereny pasących się licznych stad krów i po przeciwnej stronie szosy widzimy na samym szczycie wzgórza dwie białe wieże kościelne w Zamku Hearsta w San Simeon.
Williama Randolpha Hearsta, magnata prasowego, który w czasach kryzysu dał pracę tutejszym mieszkańcom przy budowie rezydencji rozsławił najbardziej film „Obywatel Kane” Orsona Wellesa. Niestety, nie odwiedzamy Zamku, natomiast zatrzymujemy się na parkingu plaży Moonstore która należy już do Cambri. Charakteryzuje się drewnianą promenadą ciągnącą się kilometrami, my wstępujemy tylko na taras widokowy w jej środku, skąd roztacza się widok a plażę o prawie czarnym piasku, latynoskie dzieci, niewielkie jezioro, stosy drewna wyrzuconego przez morze, którymi plażowicze bawią się montując z nich szałasy. Kilkanaście rodzin biwakuje, relaksują się okutani w koce i szale. Pobiegłam do wody, jest lodowata, wokół nawet nie rozpierzchły się mewy, kormorany, ostrygojady, kuliki, brodźce, rudziki, wróble, dzięcioły i sójki.
Zaledwie 18 km od Zamku Hearsta leży Cambria. O niskiej zabudowie przypominającej scenografię hollywoodzkich westernów, Cambria jest prawdziwa, ma domy jeszcze z XIX wieku. Wszystko skupia się po obu stronach Main Street. Są tu słynne jagodzianki, ciasta i pączki które jemy przysiadłszy się do stolików przyulicznych, pijemy herbatę i kawę, odpoczywamy.
Podjeżdżamy pod rezydencję zwaną Nitt Witt Ridge. Została uznana jako światowe arcydzieło architektury naiwnej.
Artysta i samotnik Arthur „Art” Harold Beal (1896–1992) znany jako Doktor Tinkerpaw lub Kapitan Nitt Witt, kupił swoją działkę na zboczu wzgórza w 1928 roku i starał się przez 50 lat ten teren zagospodarować z przedmiotów znalezionych na śmietniku i na plaży, takich jak butelki, puszki po piwie, muszle słuchotek, felgi samochodowe, kafelki, części samochodowe oraz stare piece i pralki, bądź przyniesionych z budowy Zamku Hearst, gdzie pracował. Najprawdopodobniej właśnie to co z Zamku zostało po jego śmierci skradzione i splądrowane, teraz pozostały głównie deski sedesowe i muszle klozetowe i będące kolumną i ważnym nośnikiem skomplikowanych konstrukcji. Przez okoliczną ludność uznany za dziwaka nie miał łatwo, niemniej dożył 95 lat, a jego Zamek na wzgórzu, który przetrzymał nawet trzęsienie ziemi, będący rechotem i pokrzywianem się z Zamku Hearsta, jest teraz z różnym powodzeniem restaurowany przez nowych właścicieli.
Następnym nie miastem, a społecznością na naszej drodze jest Vinland założone podobno przez Duńczyków, gdyż są tu wiatraki i syrenka Andersena siedząca na skale przed jakąś restauracją wikingów. Nikt nie wie, czy tu rozgrywa się „Vineland” – postmodernistyczna powieść Thomasa Pynchona z 1990 roku o życiu w Stanach Zjednoczonych lat 80-tych i czy o tym śpiewa w swojej piosence Patti Smith. Niestety, niczego już nie sprawdzimy, zbliża się mrok i musimy wracać do domu. Tankujemy jeszcze benzynę jak już jest ciemno.
W domu mamy w lodówce kukurydzę, Kajtek grilluje ją na dachu i jemy z majonezem i parmezanem z późną kolacją przy winie bardzo zmęczeni.
Rano o siódmej Kajtek leci do Seattle, a po dwóch dniach stamtąd do Georgii.

Zaszufladkowano do kategorii 2022, dziennik ciała | Dodaj komentarz

Dziennik Kalifornijski Część Pierwsza

10 luty 2022, czwartek
Wpadliśmy na szczęśliwy pomysł pod wpływem porannej rozmowy z Kajtkiem na Telegramie który uświadomił nam, że test będzie ważny, jeśli zrobimy go nie na lotnisku w Balicach, a wieczorem w Katowicach. Jeśli byłby pozytywny, nie musielibyśmy w ogóle jechać na lotnisko i uniknąwszy kolejnego niepowodzenia.
Według markowego rozeznania internetowego, najtańszy test antygenowy, nie przekraczający 100 złotych można zrobić na Bocheńskiego czyli na Załężu.
Marek już wyjął akumulator w związku z jutrzejszą podróżą i bał się jechać autobusem, ale ubrawszy dwie maseczki dotarliśmy autobusem 70 z osiedla wprost na Bocheńskiego.
Szczególnie asystentka i drukująca wynik testu po angielsku była przemiła. Dowiedziawszy się od nas, że to nasze trzecie podejście do odwiedzin syna w USA, życzyła nam udanego lotu.
Właśnie po paskudnej pogodzie ostatniego tygodnia, kiedy wiał halny, a każdy nowy śnieg natychmiast niwelował lepki deszcz zamieniając go na błoto, dogoniwszy nadjeżdżającą siedemdziesiątkę, wyjrzało słońce i zalało swoim czarownym urokiem rzygawiczne Załęże. Jadąc dziesięć przystanków przypatrywałam się, jak dziwacznie ludzie żyją. Wsiadły dwie młode dziewczyny, nie miały założonych maseczek na twarzy, a jedna z nich nawet kurtki w ten mroźny czas, świecąc białymi ramionami zza czarnego podkoszulka. Oglądałam przez okno autobusu, jak na Markiefki stojąca na przystanku stara kobieta wcisnęła nagle w otwierające się drzwi naszego autobusu dwójkę dzieci i bez słowa odeszła. Natychmiast zabrała je czyhająca przy drzwiach młoda kobieta.
Kiedy przyszliśmy z autobusu pod dom, patrzyliśmy, jak w klatce Słowiki próbują ogarnąć wszystkie siatki z zakupami, by optymalnie, za jednym zamachem wnieść je na trzecie piętro. A my wspinaliśmy się już lekcy, lekuchni, wolni od robienia przygnębiającego testu covidowego na lotnisku.

11 luty 2022, piątek
Na lotnisko wiezie nas taksówkarz „kark” bez maseczki dyskretnie wypytujący nas, ile syn dał za nasze bilety lotnicze. Jest kompletnie ciemno, Kierowca płaci dwa razy na bramkach autostrady tłumacząc, że zawsze z klientami śpieszy się by zdążyli na samolot, ale wracać będzie przez Alwernię, by nie płacić. Marek w tajemnicy przede mną wsuwa mu 20 zł napiwku, co przy tak drogiej jeździe do Krakowa nie ma zupełnie sensu.
Zrażeni miejscem, gdzie pół roku temu nie wpuszczono nas na pokład i wracaliśmy po nieprzespanej nocy pociągiem, dotarliśmy tym razem później, kiedy odprawa Lufthansy była zaawansowana i ustawiliśmy się w długiej kolejce. Kiedy podchodzimy, urzędnik pyta o EST-ę, czyli wizę elektroniczną i zaczyna rozmowę telefoniczną, której nie słyszymy, co nie wróży nic dobrego. W końcu skończył, widocznie była to prywatna rozmowa i grzecznie spytał, czy nie chcemy nadać bagażu podręcznego do odbioru w Los Angeles. Nie chcieliśmy, ale po przejściu Security, czekając już przed bramką do samolotu urzędniczka chodziła między czekającymi, i odbierała bagaże podręczne mówiąc, że wyjątkowo w samolocie jest komplet i miejsca na bagaż nie ma. W sumie było nawet lepiej podróżować tylko z plecakiem i torebką, bo w samolocie jakby coraz mniej miejsca na pasażerów, jak się nam wydało, pamiętając poprzednią podróż.
Kajtek, który cały czas sekundował telefonicznie naszej odprawie upewnił się, że tym razem naprawdę wylecimy z Polski.
Mimo, że we Frankfurcie lecieliśmy z tego samego terminalu, samoloty do Stanów odlatywały na bardzo odległym jego krańcu i tam czekaliśmy w dużym, osłonecznionym holu z widokiem na płytę lotniska, napełniając puste butelki w poidełkach stojących zazwyczaj u wejściu do toalet.
Szukając naszego siedzenia wśród nieprawdopodobnej ciżbie wchodzących z podręcznymi bagażami młoda dziewczyna, która znalazła już swoje miejsce, po polsku zaoferowała swoją pomoc za co usiadłszy, podziękowaliśmy. Samolot był dwupokładowy, ogromny, my „pod pokładem” mieliśmy irracjonalne wrażenie, że jesteśmy w tej biedniejszej części, mając w pamięci filmy o emigrantach z początku XX wieku. Dosiadł się wysoki, młody blondyn z kraju nordyckiego blokując nam drogę do ustępu. Fotele zdawały się o wiele węższe niż zazwyczaj i po przekroczeniu Oceanu czas zaczął się dłużyć, że trudno było przypuszczać, że kiedykolwiek podróż się skończy. Chyba dzięki urodzie naszego sąsiada stewardesy przynosiły mu dodatkowe porcje, podczas gdy my i chyba cały samolot byliśmy permanentnie godni.
Za oknem zima, wody skute lodem, Grenlandia i Ameryka, przerażające, dramatyczne pasma gór i wreszcie Kalifornia, pustynia, moloch Los Angeles rozlany w wolnej przestrzeni od gór, błyszczący metalowo jak układ scalony. W pociętej regularnie siatką ulic przestrzeni majaczące wieżowce City.
Kiedy samolot wylądował, dziewczyna z Polski, która zagadnęła nas przy wsiadaniu nie odstępowała nas na krok, podobnie chłopak nordycki cały czas posuwał się za nami w kierunku przyjezdnych gromadzących się w tasiemcowej kolejce do odprawy. Dziewczyna okazała się wrocławianką i bała się rozmowy z amerykańskim urzędnik imigracyjnym, prosiła nas byśmy pomogli jej wypełnić ewentualną deklarację, a myśmy też byli cali w strachu, bo przecież zawsze mogą się do czegoś przyczepić. Zadzwoniła tu do swojego chłopaka, który może na nią już czekał, a może nie, był to Polak mający tu nawet dobrą pracę, ale jej związek pewny nie był i była lekko spanikowana, chciała mieć z nim dziecko, teraz się wszystko przesunęło, powtarzała, mam 35 lat i nie jest za późno, mówiła to jakby do siebie. I kiedy nas rozdzielono i przeszliśmy do różnych check pointów i zbadano oczy, pobrano linie papilarne, zapytano po co tu jesteśmy, młody urzędnik przyłożył wielką pieczątkę w swoich papierach, my skierowaliśmy do karuzeli z bagażami, podczas gdy wrocławianka utknęła na przesłuchaniu.
Wychodząc z bagażami głowa Kajtka i Emily widoczna była znad okalającego wyjście murku, trzymali dla jaj napis BIENZYCKI (tak nas tu wymawiają) i duży bukiet kwiatów. Myśleli, że będziemy się słaniać ze zmęczenia, ale odzyskaliśmy natychmiast energię po samolotowym zeszmaceniu apretury, a widząc palmy i słońce i że świat jest taki piękny napełniło nas ogromne szczęście.
W samochodzie Emily próbowała mnie spić puszką gazowanego napoju o egzotycznym smaku, suszonymi owocami, a ja z tej radości nic przełknąć nie byłam w stanie. Zawieźli nas na najbliższą plażę, gdzie zdjęliśmy buty i brodząc w piasku zanurzyłam stopy w oceanie dziwiąc się, że to nie sen, że to naprawdę.
Do ich domu na Monterey jechaliśmy w godzinach szczytu wśród nieprzeliczonych aut w towarzyszącej nam ciągle na horyzoncie scenerii pasma gór San Gabriel. Emily pokazywała właśnie mijany swój college, próbowaliśmy konwersować z nią po angielsku z żałosnym skutkiem. Dom okazał się jeszcze większy niż na fotografiach, czekające na nas dwa psy też większe.

12 luty 2022, sobota
Zrobiła się już sobota, próbowaliśmy jakoś odpocząć. Ja zajęłam sypialnię na trzecim poziomie domu, Marek na najniższym. Na każdym piętrze „restroom” z prysznicem, u mnie też wanna i bidet, przed łóżkiem duży telewizor. Wychodzimy na wieczorny spacer z psami po okolicy wyjątkowo pięknej i cichej, jesteśmy jedynymi pieszymi. Teren górzysty otoczony zielonymi wzgórzami, wokół bardzo szlachetne domy piętrowe w różnych stylach, od kolonialnego, meksykańskiego po wiktoriański, ale także kilka biednych, małych domków, wyglądających jak polskie domki na działkach, w których też mieszkają rodziny wśród zadbanych ogródków. Pawie przechadzają się wolno nie zwracając uwagi ani na nas, ani na psy, a psy udają, że ich nie widzą. Wracamy do domu na kolację powitalną i zasypiamy kamiennym snem budząc się wyspani o trzeciej w nocy.

13 luty 2022, niedziela
Emily dzisiaj ma coś do roboty w swoim studio Kajtek bez niej jedzie na plażę by poznać nas z Karoliną wynajmującą z Piotrem mieszkanie nieopodal tej plaży. Plaża nosi imię Willa Rogersa, zupełnie w Polsce nieznanego, a tutaj ma pomniki. Był najbardziej rozpoznawalnym komikiem filmu niemego. Plaża łączy się z plażą Santa Monika, ale jest bardziej kameralna, niemniej w tę wyjątkowo jak na wczesną wiosnę upalną niedzielę zatłoczona. Karolina w swoich fosforyzujących pomarańczowych spodenkach czeka już na nas przy wejściu na plażę, przyjechała tutaj rowerem elektrycznym.
Kajek rozkłada plażowe fotele, a ja biegnę do wody, która nie jest za zimna. Wkrótce ratownik na mnie gwiżdże, bym odsunęła się od skał i oblepionych czarnymi małżami. Fale stają się coraz wyższe i żeby móc pływać, trzeba przedostać się na drugą stronę fali, zanim się załamie. Tak robię, ale fale ciągle mnie znoszą do brzegu. Mimo, że to Ocean Spokojny, woda ma moc.
Dużo rozmawiamy z Karoliną, Kajtek idzie kupić lody i przynosi jakieś gigantyczne porcje posypane jaskrawym maczkiem. Karolina wyraźnie chce rozmawiać po polsku, a tak się składa, że wszystkie najnowsze filmy udało nam się w Polsce przez wyjazdem zobaczyć. Piotr wyjechał do Warszawy kontynuować serial, ale ma już tutaj dwie bardzo poważne role, z których jedna koliduje z umowami w Polsce. Znowu idę się kąpać, nie mogę się nacieszyć pływaniem w morzu, żaden basen nie umywa się do tego.
Kiedy się żegnamy, a Karolina odjeżdża na swoim czarnym fatbike’u, my jedziemy jeszcze samochodem pozwiedzać okolice i zobaczyć wybrzeże z plażami z wysokości skarp i klifów.
Wieczorem, Kajtek robi pizzę w specjalnie kupionym na ten cel piecu na gaz, ale ja jej nie potrafię doczekać i zasypiam.

14 luty 2022, poniedziałek
Jedziemy w upale przez Bunker Hill, kiedy wynurza się biały Ratusz między drapaczami chmur doznaję wzruszenia i przypominają mi się moje piesze wędrówki sprzed dziewięciu lat i jak czarnoskórzy, otyli strażnicy sprawdzali przy wejściu mój plecak. Pewnie dzisiaj ze względu na pandemię nawet nie da się tam wejść.
Wjeżdżamy na Grand Avenue, Kajtek odwozi samochód do muzealnego parkingu płatnego, chociaż muzeum jest bezpłatne. Czekamy przed ażurowym gmachem Muzeum Sztuki Nowoczesnej „The Broad”, obok wynurza się stalowa bryła „Walt Disney Concert Hall” Franka Gehry’ego, gdzie przebywałam długo w tej pogiętej, postmodernistycznej wstążce kalifornijskiej filharmonii. Są tam trasy z kwitnącymi ogrodami, a ja wtedy chodząc po zewnętrznych podjazdach dla niepełnosprawnych wdarłam się nawet na salę koncertową korzystając z tego, że słuchacze w toaletach i garniturach już wychodzili przemieszczając się schodami niżej, do stolików by wypić wino i porozmawiać z przyjaciółmi.
Przed wejściem sprawdzono nam dowody tożsamości i potrójne szczepienie. Muzeum ma nazwę od nazwiska filantropów Eli i Edith Broad i zbudowano je po moim pobycie w Los Angeles. Eli, to litewski emigrant, demokrata, miliarder, zmarł w ubiegłym roku mając 88 lat w chwale, między innymi przepiękną przebudowę centrum Los Angeles zawdzięcza właśnie jemu. Kolekcjonerstwem zaraził się od żony Edith, skupili się na artystach powojennych, pierwsze prace kupili od Roberta Rauschenberga, przyjaźnili się z Lichtensteinem, cenili Jeffa Koonsa. Faktycznie, pozłacany porcelanowy posąg z Michaelem Jacksonem przytulającym swojego szympansa Bubblesa jest tu najciekawszym obiektem jak i wiele prac Koonsa (zdumiewające zwierzątka z dmuchanych balonów wykonane z polerowanej stali zdobią poszczególne piętra). Chyba już tylko w prawdziwej Sztuce chodzi o to, by materia przestała znaczyć to, co ogólne przyjęte jest, że znaczy. Może to jest klucz do wymknięcia się pułapce egzystencjalnej, gdyż w pewnym momencie człowiek przyłapuje się, że nic nie ma znaczenia z tego, co posiada i pojmuje.
Jest tu wiele pomysłów zapożyczonych (np. gigantyczny stół z krzesłami na podobieństwo Kantora, ale Kantor przecież też nie był nowicjuszem), dwie sale poświęcone Andy Warholowi, jest trochę Mondrianów, sztuki abstrakcyjnej, ale mnie najbardziej zaciekawiła śmiecio-sztuka w gobelinach z metalowych zakrętek do wódki, w pięknych barwach, nie mających odpowiednika ani w naturze, ani w malarstwie.
W każdej sali zza wystawionych prac widać ściany dające światło. Muzeum jest jasne ze względu na „powłokę” przypominającą plaster miodu, porowatą zasłonę otulającą cały budynek przepuszczając światło dzienne. 2500 romboidalnych paneli z betonu zbrojonego włóknem szklanym wspartych jest na 650-tonowej stalowej podkonstrukcji. „Sklepienie” to betonowa bryła stanowiąca rdzeń budynku, przeznaczona na magazyny, laboratoria, przestrzenie kuratorskie i biura.
Ma trzy piętra, wchodzi się z obszernego holu do sali wystawowej na parterze jak do groty. Wychodzimy i kierujemy się do zabytkowego tramwaju, opisanego w wielu kryminałach i filmach zarówno niemych, jak i dzisiejszych. Angels Flight, ukochana kolejka linowa od 1901 roku sprowadzała bogatych klientów z wiktoriańskich rezydencji w Bunker Hill na obiady i do teatrów na Broadwayu i na zakupy Grand Central Market. Pierwotny budynek był na owe czasy początku XX wieku najnowocześniejszy, ognioodporny, żelbetowy, z betonowymi podłogami. Wtedy zaczął się złoty wiek śródmieścia Los Angeles, kiedy linie kolejowe dostarczały kupujących, prosperowały hotele, pałace filmowe, domy towarowe stale się rozrastały, nawet Frank Lloyd Wright miał biura na wyższych piętrach Grand Central Market.
Teraz tu są stoiska z żywnością z całego świata i poszczególne miejsca ze stolikami i gotowymi daniami, które serwuje się w pudełkach i na papierowych talerzach, Stree Food z dosłownie każdego zakątka świta. Nie mamy pojęcia co wybrać i Emily przynosi nam egzotyczne kokosy z jakimś płynem i wściekle pikantne azjatyckie potrawy, których nie sposób zjeść w tak dużej ilości, więc zabieramy do samochodu. Wstępujemy do Chinatown.
Dzisiejsze Chinatown zaczynało się na Los Angeles Street, w dziewiętnastym wieku zwanej Calle de Los Negros i miało dwustu mieszkańców. Osiedlili się tam chińscy robotnicy kolejowi sprowadzeni do Ameryki do budowy kolei transkontynentalnej w 1869 roku. Ulica miała złą sławę, a w czasie gorączki złota było to najbrutalniejsze i najciemniejsze miejsce pełne salonów, szulerni i burdeli. Liczba pracowitych Chińczyków powiększyła tu do trzech tysięcy, głód w Chinach powodował nieustanną emigrację. Old Chinatown rozkwitało, oferowało dziwne rozrywki, egzotyczne restauracje, teatr operowy, gazetę i trzy świątynie. W 1871 roku na Calle de Los Negros przerażająca masakra na Chińczykach wzmogła nastroje antychińskie i Old Chinatown zrównano z ziemią.
New Chinatown powstało kilka kilometrów na północ od starego w latach trzydziestych XX dzięki składkom bogatych Chińczyków i hollywoodzkim filmom o tematyce chińskiej.
Chinatown rozkwitło i rozszerzyło się na wschód. Teraz rozlewa się licznymi biznesami, sklepikami, bistrami i kamienicami przy Broadway i Hill, pełnymi napisów chińskich i papierowych lampionów. W 1938 otwarto Central Plaza, niedaleko College St. pomiędzy Broadwayem i Hill i jest główną turystyczną atrakcją z obowiązkową bramą z drzewa kamforowego ze smokami. Na palcu jest egzotyczna fontanna z porowatego jak pumeks kamienia, posąg Bruce Li (z 2013) i obok złoty, siedzący na tronie Sun Yat-sen. Stoją czerwone, chińskie ławki, domy z dachami pagód, wszystko zadbane, kolorowe i chińskie w egzotycznym klimacie poprzez chińskie restauracje, sklepiki z ziołami, przyprawami, wytwarzane tu świeże ciastka fasolowe i chińskie specjały. Chyba ostracyzm z początku coronavirusa minął, niemniej podkopał mieszkającą tu społeczność chińską, która i tak by się tu utrzymać, wpuściła tu jeszcze w latach dziewięćdziesiątych na zachodnim przedłużeniu placu, Chung King Road całkiem niechińskie galerie sztuki.
Odwiedzamy „Cakeland”, który mieści w niewielkim pomieszczeniu konceptualnego rzeźbiarza „tortowego” Scotta Hove na 943 Mei Ling Way zaraz przy Placu Centralnym.
Antywojenne przesłanie (karabiny maszynowe też ze sztucznego ciasta i lukru) z mieszaniną białego horroru (hołd dla Nicka Cave), światło kontra ciemność, trochę perwersji, trochę romantyzmu, wszystko zanurzone w wielowarstwowych tortach powielanych labiryntami z luster. Hove używa akrylu i piankę poliuretanową, wszystko jest wesołe, słodkie, witalne, ironiczne. Wchodzi się do środka tortu od podłogi po sufit, przy zmieniającym się ciągle oświetleniu migającymi lampkami odbijającymi światło cyrkoniami lub prawdziwymi kryształami Swarovskiego.
W domu po kolacji z czerwonym winem próbuję po raz pierwszy w życiu zapalić papierosa z marihuaną. Wszyscy uczą nie jak mam się zaciągnąć, a z uwagi na moje siedemdziesiąt lat boją się, że mi się coś stanie. Niestety, skutkiem pewnie nie palenia nikotynowych papierosów marihuana na mnie nie działa i nastrój poprawiam winem.

15 luty 2022 wtorek
Bilety do ogrodów Huntington trzeba kupować wcześniej i Kajtek zaryzykował kupując, kiedy jeszcze byliśmy w Polsce. Jedziemy przez bogatą Pasadenę w piękne przedpołudnie – domy przy szosie jak pałace – do San Marino, równie bogatego, białego. Miasto założono na miejscu pierwotnej misji San Gabriel i nie wiem, czy wspaniałe i dostojnie towarzyszące całej wycieczce góry to pasmo San Gabriel, czy San Rafael, które są niższe i równoległe do San Gabriel.
I tu właśnie, w San Marino, niedaleko Pasadeny Henry E. Huntington, magnat kolejowy z żoną Arabellą postawił na przełomie XIX i XX wieku rezydencję – pałac gdzie teraz zwiedza się Bibliotekę Huntingtona, Muzeum Sztuki i wokół Ogrody Botaniczne na 49 hektarach.
Są tu ogrody główne: Ogród japoński, Ogród pustynny i Ogród chiński i mniejsze: Ogród australijski, Ogród kameliowy, Ogród dla dzieci, Ogród ziołowy, Ogród w dżungli, Stawy liliowe, Ogród palmowy, Ranczo Ogród, Ogród różany, Ogród Szekspira, Ogród podzwrotnikowy.
Jeszcze nie kwitną róże, ale już wszystkie wiosenne kwiaty tak, również drzewa owocowe obsypane są kwitami. Jest dużo spacerujących Azjatów, są tu świątynie, wodospady, stojące tajemnicze kamienie wypolerowane ze szlachetnych zapewne kamieniołomów, duże altany w formie pagody do siedzenia w cieniu, tunele i zakamarki w bambusowych lasach popisanych wbrew tabliczkom, że pisać na bambusach nie wolno.
Zupełnie obłędny i niesamowity jest Huntington Desert Garden, gdzie zgromadzono wszystkie gatunki kaktusów jakie pojawiły się na Ziemi rosnące obficie i przerażająco (Huntington ich nie lubił, gdyż przeszkadzały w budowach torów kolejowych). Formy ogoniaste, pełzające diabły, złote beczki.
Na jednym z kaktusów usiadł koliber tak blisko, że mogłam jego szkarłatne podgardle mieniąc się przy każdym przekrzywieniu główki wysmakować.

16 luty 2022, środa
Idziemy z Kajtkiem na pobliską, zaraz za domem górę, wspinamy się ścieżką z psami na smyczy, cieszą się. Kajtek na szczycie zawsze je spuszczał, ale nagle przed nami wyrósł namiot bezdomnego, pierwszy taki namiot w okolicy. Był zamknięty, psów nie można było puścić, gdyż pogryziony bezdomny mógłby Kajtka oskarżyć, więc ograniczyliśmy się tylko do oglądania rozległej panoramy pełnej palm, zielonych wzgórz i domów wciśniętych w zbocza o różnorakiej, szlachetnej architekturze. W dole rząd jednakowych domków wybudowanych dla bezdomnych ciągnął się wzdłuż kanału Arroyo Seco.
Po lanchu zjedzonym w domu pojechaliśmy do Academy Museum of Motion Pictures do dzielnicy Miracle Mile. Zaparkowaliśmy na prywatnym parkingu, blisko widać już niedawno otwarte Muzeum motoryzacji, Petersen Automotive Museum, niesamowitą bryłę z wstęg stalowych biało czerwonych mieszczącą ogromną ilość samochodów.
Nasze muzeum, do którego mieliśmy wykupione wcześniej bilety, gdyż ma duże powodzenie spowodowane pandemią i opóźnieniem jego otwarcia. Motion Picture Academy to organizacja od corocznej ceremonii wręczenia Oscarów, a muzeum, to suma wszystkich związanych z przemysłem i sztuką filmową aktywności.
Jest tu podobno ponad 13 milionów obiektów, w tym kostiumy, szkice kostiumów, taśmy filmowe, plakaty, rekwizyty i scenariusze. Te najbardziej wzruszające, jak purpurowe pantofelki Dorotki z „Krainy Oz” są wyeksponowane w gablotach. Właściwie chodząc po komnatach, bo inaczej nie da się nazwać klimatycznych, nastrojowych sal niejednokrotnie przyciemnionych i kreowanych teatralnie, nie da się nie doznawać licznych skojarzeń, powiązań z minionym czasem. Wszystko rezonuje, przypomina się, a przecież to życie równoległe, nie nasze, a jednak nasze i nawet bardziej nasze.
Włoski architekt dodał betonową podstawę i szklaną kulę do budynku z lat 30 XX wieku zwanego „Saban” stojącego na skrzyżowaniu Wilshire i Fairfax w zachodnim Hollywood. Zbudowany w stylu Art Deco budynek ma charakterystyczny walec na frontowej ścianie (mi się kojarzy ze słupkiem taśm filmowych) pokryty złotymi kafelkami ze szkła z Wenecji i dobrze komponuje się z supernowoczesną rozbudową.
Przebudowę ukończono wcześniej, ale ze względu na Covid obiekt otwarto hucznie dopiero jesienią ubiegłego roku. Na szczycie, po trzech piętrach zwiedzania wchodzimy się przez most powietrzny do kopuły z której roztacza się panoramiczny widok na miasto, wzgórza i napis Hollywood.
Po kilku godzinach zwiedzania jedziemy do kultowej restauracji „Swingers 101 Coffee Shop” w Hollywood znanej z filmu „Swingersi z 1996 roku, w której aktorzy, podobno prywatnie stali bywalcy i jej konsumenci, siedzieli tak jak my teraz w skajowych kanapach koloru piaskowego. Emily zamawia dla nas typowe amerykańskie jedzenie z frytkami i hamburgerami wegetariańskimi z kowbojskim chili mnóstwem zielonych sałatek obowiązkowymi smażonymi w głębokim tłuszczu krążkami cebuli.
Przesiadywał tu Jamesa Dean, teraz Brad Pitt, Sandra Bullock, Quentin Tarantino. Podobno były tu, jak w filmie, kłęby dymu papierosowego, i przesiadujący tu bezrobotni aktorzy. Ostatnio, po pandemicznej rujnacji lokalu i całkowitym zamknięciu, legendarny lokal został wykupiony, wyremontowany, dodano autentyczne detale w stylu retro-diner. Podstawowy układ restauracji pozostał ten sam co w filmie. Tradycyjne skórzane kabiny i wyłożona kolorowymi, kafelkami ściana i centralnymi siedzeniami przy kontuarze są takie same.
Nikogo sławnego tu nie spotkaliśmy, natomiast młoda załoga kelnerów i kelnerek w szarych trykotach z ekranami tabletów pod pachą przy jasnym, wypełnionym słońcem z ulicy wnętrzu jest taka optymistyczna.
Na jutro Kajtek zaplanował kilkudniową wycieczkę do big Sur, a na dzisiejszy wieczór robienie pizzy. Przyjechała pierwsza Danielle, kuzynka Emily ze swoim psem huski i przyniosła mi w prezencie zrobiony na drutach szalik z kieszeniami w kolorze żółtym. Ja jej podarowałam sikorkę bogatkę i kolibra. Potem wpadły biegiem po schodach dwa małe pieski, jeden malutki biały bichon, drugi szczupły kundelek. Za nimi bojąc się spotkanie z huskim aktorka Karolina i potem scenarzystka Ola z pękiem białych tulipanów. Rozmowa była zdominowana angielskim, ale Ola, która przyleciała z Nowego Jorku na jakiś czas do Los Angeles, podobnie jak Karolina pragnęły polskiego języka. Ja jednak byłam zbyt zmęczona dniem, bym mogła z nimi siedzieć do nocy, szczególnie że nazajutrz wyruszaliśmy wcześnie.

Zaszufladkowano do kategorii 2022, dziennik ciała | Dodaj komentarz

Dziennik katowicki (1)

10 stycznia 2022, poniedziałek.
Idę na przystanek wcześniej, by sobie spisać wszystkie autobusy. Nie jeździłam od lat żadnymi środkami komunikacji miejskiej, a są wspaniałe, niskopodłogowe, takie jak 20 lat temu w Norymberdze. Będę jeździć, gdyż już mam 70 lat.
Tak, mam 72 lata…Odpowiada zmieszana jakbym ją nakryła na jakimś przestępstwie i zaczyna opowiadać, że wczoraj w kościele nic niej nie dali, nawet na sznapsa.
To ksiądz powiedział, że na sznapsa i że nic nie da!
Mówi na odchodnym, że dostaje z opieki 300 zł miesięcznie gównianego zasiłku.
Do pustego autobusu wsiada na kolejnych przystankach mnóstwo ludzi, wszyscy w maseczkach, wysiadają w większości w podziemiach Dworca PKP, a ja jadę do Urzędu Wojewódzkiego na Jagiellońską. Jestem przed czasem, można wejść do budynku tylko 10 minut wcześniej i idę jeszcze poszukać grobów naszych sąsiadów z rodzinnego mieszkania na Koszutce. Cmentarz ewangelicki na Francuskiej nie jest w sieci „zcyfryzowany”, a ja byłam na pogrzebie czterdzieści lat temu i bezradnie krążę wśród żałobników uczestniczących w pogrzebie jakiegoś bardzo zasłużonego profesora. Kaplica cmentarna usytuowana jest w taki sposób, że przemowa księdza stojącego u szczytu schodów przy drzwiach odbywa się jak na ambonie i niesie się na cały cmentarz. Ksiądz cytuje Donna, albo Hemingwaya, w każdym razie kazanie o dzwonie adresowane jest do jaśniejszych żałobników.
Zrezygnowana mam już opuścić cmentarz, ale zaczepiam jakiegoś mało wiarygodnego przechodnia, który o dziwo zaofiarował mi się pomóc i pójść przez dziurę w ogrodzeniu do cmentarnej kanciapy ewangelików. Okazało się, że cmentarz jest i katolicki, i ewangelicki z osobnymi wejściami, przedzielony siatką drucianą, a on wiedział, gdzie ta dziura jest.
Wszystko teraz odbyło się bardzo szybko, kobieta zza metalowych drzwi maleńkiej, obskurnej szopy wychyliła głowę i z miejsca powiedziała, że nic mi nie pomogą, bo mają dokumentację dopiero od 1984 roku. Ponieważ nie pamiętałam, kiedy Aniela jechała z mężem po rodzynki do NRD i nawet jak ma na nazwisko, ale na wszelki wypadek rzuciłam nazwisko pochowanych tu wcześniej jej rodziców. I stał się cud, tak pospolite nazwisko jak Konieczny usłyszał młody mężczyzna siedzący w kanciapie za biurkiem i powiedział, ze grób został ekshumowany. Ależ to niemożliwe, Adaś, który został po tym wypadku sam jak palec z pewnością mieszka na „Paderewie”, i gdzieżby ich przenosił. Wtedy mężczyzna wstał, otworzył archaiczną szafę z zakurzonymi teczkami i jak w jakimś filmie, gdzie operuje się wielkimi fabularnymi skrótami wyciągnął jedną z nich, otworzył i zapytał: Jadwiga i Alfons? – zaprowadzę panią.
Myślałam, że śnię. Jakim sposobem bez komputerów, bez żadnej osobistej znajomości zmarłych, przy na dodatek młodym wieku mógł o tym wszystkim wiedzieć? Idąc z nim przez cmentarz opowiadałam, jak to Aniela, moja starsza koleżanka z klatki schodowej, do której na urodziny szliśmy zapraszani z Andrzejem na kakao, w latach gierkowskich zdobyła z mężem wszystko: małego fiata, mieszkanie spółdzielcze na „Paderewie”, jedynaczka urodziła też jedynaka, Adasia. Dzięki możliwości wyjazdów w latach ‘80 do NRD na dowód osobisty, pojechali do Görlitz na bożenarodzeniowe zakupy. Wracali nocą i już nie dojechali do domu.
Grób Alfonsa i Jadwigi jednak nie mieścił ich zwłok. Mój wspaniały przewodnik poprowadził mnie kilka alejek dalej, gdzie w identycznym grobie z lastriko, identyczną czcionką wypisano Anieli i Piotrowi tę samą dla obojga datę śmierci, 19 grudnia 1989 roku.
Popędziłam szybko do Urzędu Wojewódzkiego, wpadłam o oznaczonej porze, odbiłam przy wejściu numerek i zaraz mnie poproszono do okienka i obiecano, że paszport będzie do dwóch tygodni. Ale cóż, mój samolot i tak dzisiaj odleciał beze mnie.
Mimo, że mam już za darmo autobusy i tramwaje to najbardziej lubię chodzić, a właściwie biegać. Pobiegłam więc na Stawową, gdzie obok fontanny z żabą stał czarny, betonowo-stalowy fortepian rozsławiony przez wszystkie media z powodu ataku barbarzyńców na ten właśnie obiekt kulturalny. Wart 150 tysięcy postał ledwie tydzień, naprawa zniszczeń będzie kosztować 6 tysięcy złotych. Czy ktoś zdąży na nim zagrać nim ponownie go zniszczą?

Zaszufladkowano do kategorii 2022, dziennik ciała | Jeden komentarz

2022

Deszcz. Podmuch roztrwonił zeszłoroczny śnieg.
Mróz nie zmienił kropli w gwiazdkę.
Pomnoży minione lata Historii bieg
z możliwości wręcz namiastkę.

Umilkło niebo jak martwy mistyk,
zgasł ogni sztucznych ostatni wytrysk.

Nareszcie psy usnęły. Nowy Rok!
Wstydliwie sprzątnięto martwe ptaki.
Puste kramy, na przystankach tłok,
patrole miejskie sprawdzają maseczki.

Zamilkła kolęda, młyńskie koło
wstawione w Rynek znieruchomiało.

Miasto było zawsze martwe
i bez nisko progowych
tramwajów. Bellmer był, gdy powiało Sartre’m
słano w Nepal tęgie głowy.

Lecz już jest cicho, cichuteńko
nie słychać w lodzie żadnych jęków.

Dygoczą w swojej nagości w parku drzewa,
zbudzą się, nic nie ginie,
kiedyś myślałam ufnie, że to świat się zmienia,
nie wyszłam stąd i zmienił tylko mnie.

Nikt nic nie mówił. W gardle uwięzły
słowa tak puste jak psie komendy.

Miasto milknie w karnawale,
uciechy zawsze piwne
kluby, bary, bale w szale
uschłej radości. W cichej trwodze.

Zimne są schody, zimne poręcze
podziemnych przejść, gdy tunele męczą.

Słońce w deszcz się wciska,
zalewa gwałtownie szary beton,
z pięter, z balkonów świat wokół to miska
w niej brodząc szukamy domu.

Kto wie, co styczeń sobie myśli,
wiadomo, błogosławieni cisi.

Zaszufladkowano do kategorii 2022, Nie daję ci czytać moich wierszy | 2 komentarze

WIERSZE NORWESKIE (4)

****
Nigdy nie widać końca fiordu
myślisz, że wszystko się gdzieś łączy,
mobilny nordyk dziś jest tu.
I sączy piwo Dark City.

Może hedonizm nie jest zły,
chociaż efektem dark triad
lecz tu trwa święty pozytyw,
jest fiord odwieczny i jest ponad.

Chylą się wokół białe bloki,
lodowiec tylko już w betonie,
lecz płyną mewy i obłoki,
i nic z ich odbić nie utonie.

Trwaj chwilo kiedy diabła nie ma,
jest Munch, jest Grieg i jest Hans Dahl
i też siedzącym tu poemat
z własnej wycieczki w siną dal.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

WIERSZE NORWESKIE (3)

***
Nie ma istnienie swojej racji
omszały cmentarz dwieście lat
w stagnacji trwa. I przestrzeń śni,
i drzemie w ziemi talent.

Był, chociaż napis, przecież nikt
oddziela zamilknięcie.
I chmara ptaków. Mewy krzyk,
znów cisza. Ja naprędce

ogarniam czas, a jesień drży,
klonowe drżą kobierce.
Nie ma powodów ani przyczyn,
minionych losów. Nie ma więcej.

A w dole ludzie. Poprzez kratę
kutych ogrodzeń widzę miasto.
Powrócę na Karl Johans gate,
wypiję kawę i zjem ciasto.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

WIERSZE NORWESKIE (2)

**
I Oslo wśród wrzosowych mis
nie drgnie zastygłe w swoich „gate”
łagodnie jest pod Akershus
wycelowanych w nic armatek.

Mewy zjadają z bruku pizzę,
kelnerzy niosą ciepłe koce,
słońce rozprasza każdą wizję
cieni rzucanych na Europę.

Zimno jest tam, gdzie brak jest snu,
chociaż śpią ludzie w polskich lasach,
mule, ostrygi, wszystko tu
niesie kelnerka na obcasach.

I nie ma końca mglistość fiordu,
w wieżowcach odprysk lodowcowy,
mój statek jeszcze nie ma portu,
jestem jak liść listopadowy.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz