Umarł wczoraj w Nowym Jorku Kurt Vonnegut i Internet napełnił się tekstami o pisarzu, czego nie muszę tutaj powtarzać.
Właśnie przeczytałam Kocią kołyskę(Cat’s Cradle, 1963), która w 2009 roku ukarze się na ekranach kinowych w reżyserii Jamesa V. Harta.
Powstała zaraz po kryzysie kubańskim – czyni tam bardzo aktualne aluzje polityczne – kończy powieść tym, co mogłoby się stać.
Zdobyła wielką w Ameryce popularność.
Jednak nie z powodu doraźnego tematu uznano ją za arcydzieło literatury XX wieku i najlepszą powieść pisarza.
Zawiera pytania fundamentalne, ilustrowane absurdem i ironią wspartymi wieloma szczegółami własnej biografii, czyniąc powieść bardzo żywą i ludzką, mimo tworzenia nowych, fantastycznych światów i struktur.
Oczywiście jest też pytanie o Miłość.
Przytaczam fragment o alienacji miłości w jej formie wynaturzenia, dotyczącej komunikacji międzyludzkiej, w moim odczuciu bardzo aktualnej i często spotykanej.
Powieściowe małżeństwo jest przykładem doskonale współistniejących ze sobą dwojga istnień przeciwnej płci, które łączy miłość, czyli coś, co kołacze się między dwoma przeciwstawnymi sobie intencjami ludzkości – nauką i religią. Wątpliwość jej istnienia zaprzeczona została taką oto jej formą:
W samolocie lecącym z Miami do San Lorenzo fotele były umocowane po trzy w rzędzie. Tak się złożyło – tak się musiało złożyć – że moimi sąsiadami byli Horlick Minton, nowy ambasador amerykański w Republice San Lorenzo, i jego żona Claire. Oboje byli siwi, szczupli i uprzejmi. Minton powiedział mi, że jest zawodowym dyplomatą i że po raz pierwszy występuje w randze ambasadora. On i jego żona byli już na placówkach w Boliwii, Chile, Japonii, Francji, Jugosławii, Egipcie, Związku Południowej Afryki, Liberii i Pakistanie.
Byli w sobie zakochani. Bez przerwy wymieniali małe prezenty: ciekawe widoki za oknem, zabawne albo pouczające fragmenty lektury, przypadkowe wspomnienia.(…)
– Musi pan być bardzo zadowolony – powiedziałem do Mintona.
– Z czego muszę być bardzo zadowolony?
– Z nominacji na ambasadora.
Z pełnego politowania spojrzenia, jakie wymienili Minton i jego żona, wywnioskowałem, że palnąłem jakieś głupstwo. Zaraz jednak postarali się być dla mnie uprzejmi.
– Tak – zareagował Minton. – Jestem bardzo zadowolony. To dla mnie wielki zaszczyt – powiedział z wymuszonym uśmiechem.
I tak było prawie z każdym tematem, jaki poruszyłem. W żaden sposób nie mogłem ich rozruszać.
Na przykład:
– Państwo pewnie znacie wiele języków?
– Och, sześć czy siedem, do spółki – odpowiedział Minton.
– To musi być bardzo przyjemne.
– Co takiego?
– Móc rozmawiać z przedstawicielami tylu różnych narodów.
– Bardzo przyjemne – zgodził się Minton bez entuzjazmu.
– Bardzo przyjemne – przytaknęła jego żona. I wrócili do lektury grubego maszynopisu, leżącego na poręczy między ich fotelami.
– Proszę mi powiedzieć – spytałem po chwili – czy podróżując tyle po świecie stwierdzili państwo, że w gruncie rzeczy ludzie wszędzie są tacy sami?
– Słucham? – spytał Minton.
– Czy uważa pan, że w gruncie rzeczy ludzie są wszędzie tacy sami?
Spojrzał na żonę, aby się upewnić, czy słyszała pytanie, a potem zwrócił się do mnie.
– Mniej więcej tacy sami – zgodził się.
– Uhum – powiedziałem.