Dziennik stuttgarcki (2)

1 grudnia 2016, czwartek. Syn już w pracy, jadę sama windą do pokoju VIP-ów, który otwieram kartą gdzie w najlepsze trwa śniadanie, goście hotelowi bez pośpiechu nabierają sobie jajecznicę z ogromnych, podgrzewanych tac przykrytych szklanymi pokrywami, krążą wśród wszystkich możliwych dań na każdy gust i żołądek. Zaczynam żałować, że nie jadam śniadań i nie mogę zjeść tych wszystkich apetycznych kiełbas, pieczonych schabów i niemieckich ziemniaczanych sałatek majonezowych. Ograniczam się do stoiska z musli i orzeszków laskowych, nalewam sobie w odwecie po szklance soku pomarańczowego, mandarynkowego i grejpfrutowego, zabieram łakomie jeszcze kilka kostek ananasa.
Kieruję się drogowskazami na Sindelfingen, do starego ratusza i rynku, tablice na latarniach anonsują świąteczny jarmark. Jest słoneczna, mimo mrozu, pogoda, mam w plecaku kanapkę z Katowic i litr mleka. Mleko zawsze mnie uspokaja i relaksuje, a ja mam dużo do przejścia i do zobaczenia dzisiaj.
Przechodzę na drugą stronę ulicy i podążam na zachód Mahdentalstraße, która rozwidla się, idę Neckarstraße. Ciekawe, gdzie płynie rzeka Necker – pod ulicą? Potem do Vaihingerstraße i jest już Rathus Platz i widać bożonarodzeniowe stoiska. Na środek Rynku zwieziono stertę gałązek jodły, robotnicy przybijają je do dachów drewnianych stoisk. Obfitość jarzyn, owoców, serów, mięs i mikołajów w każdym rozmiarze, wiązek jemioły i szyszek. Mnóstwo ludzi krąży po placu, wszyscy coś kupują lub wesoło rozmawiają. Przyciągają mnie przy stoisku z jajkami, kupowane najchętniej barwione wściekłymi kolorami jajka wielkanocne “Bunte Eier”, już ugotowane, po 28 centów za sztukę. Wstępuję jeszcze do piętrowej drogerii, by kupić zapomnianą szczoteczkę do zębów gdzie między stoiskami przechadza się serdecznie witana przez obsługę klientka z gigantycznym labradorem.
Rynek wieńczy dziewiętnastowieczny neoklasyczny budynek Starego Ratusza, mieszczący teraz Galerie der Stadt Sindelfingen i Lutze Muzeum, a władze miasteczka przeniosły się gdzieś indziej. W 1970 był siedzibą policji, na wmurowanej żeliwnej tablicy widnieje napis: „Ziegelwasen”. Na dole arkady z cegły i piaskowca, balustrady z kutego żelaza. Okna półkoliste, dzwonnica, wieża zegarowa czynią klimat niemal śródziemnomorski. W 1944 zbombardowany, ściana zachodnia runęła, dach całkiem zniszczono i w tej ruinie merostwo zarządzało miastem do 1948 roku. Sindelfingen w latach pięćdziesiątych błyskawicznie podniosło się ekonomicznie, powstała tu biblioteka i sale wystawowe, ratusz pięknie odbudowano.
Jeszcze po powrocie do hotelu, po prysznicu, wypiciu herbaty i zjedzeniu kolejnej kanapki z Katowic poszłam na wschód. Minęłam duży kamienny posąg Buddy stojący w trawie i skierowałam się idąc Mahdentalstraße na kładkę przerzuconą przez czteropasmową szosę w kierunku osiedla, gdzie chyba mieszkają bogaci emeryci. Stali przed garażami z wiklinowymi koszami na zakupy, krzątali się wokół wypielęgnowanych domków o dwuspadowych dachach z bateriami słonecznymi. W niektórych przypadkach cały dach jest jedną, wielką baterią słoneczną.
Wróciłam na drugi brzeg ulicy, przede mną do galerii handlowej szły dwie zakwefione kobiety, ale to były jedyne dowody legendarnego zalewu uchodźcami niemieckich landów.
Pojeździłam schodami ruchomymi po centrum handlowym Breuningerland, czerwony neon widoczny jest zewsząd, wejście przypomina swoją gigantomanią dworzec kolejowy w Berlinie. Ze 120 sklepów wybieram tylko te z zabawkami, gdzie, jeśli tylko je nawiedzę, śledzę nowinki. W tym sezonie modne są dla pluszaków szklane oczy wielkości jednego euro dzięki czemu zwierzątka są bardziej zdziwione i bardziej słodkie.

Syn wraca o 18., jest już ciemno. Jedziemy windą na siódme piętro, do kolacji można sobie wybrać wino i wszyscy goście hotelowi piją teraz alkohole.
Szybko podrzuci mnie do centrum Stuttgartu, a sam przy Operze spotka się ze swoją koleżanką szkolną Kasią Kozielską, która tam tańczy i robi choreografię. O tej porze jest tłok na jezdni, grzęźniemy w korkach, spóźniamy się, Kasia już czeka przy podziemnym parkingu z mężem i córeczką. Na fasadzie zabytkowego gmachu Opery wielki afisz z nazwiskiem Kasi. Zostawiam ich i idę do Opery, która jest otwarta. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku miał tu premierę Philip Glass ze swoją trzyaktową operą „Akhnaten”, dawniej dawały tu występy największe sławy i dzisiaj też jest liczącą się operą na całym świecie. Kompleks budynków, gdzie mieści się balet, teatr i opera – podwójny budynek Opery i Mały Dom obok, zbudowany na początku dwudziestego wieku. Foyer Opery, do którego weszłam przetrwało II wojnę światową ale na resztę spadła bomba w 1944. Rotunda wewnątrz jest otoczona pilastrami i smukłymi filarami, ciężkie żyrandole przypominają bardziej art deco, niż klasycyzm, stoją marmurowe popiersia. Po zajęciu Stuttgartu, żołnierze amerykańscy przysposobili operowe foyer do gry w ping ponga.
Stojąc w wejściu na szczycie wielkich schodów pod kolumnami widać błyszczące jezioro odbijające rzęsiście złoto oświetlony gmach Opery, w którym odbijają się posągi wieńczące dach rotundy. Architektonicznie przypomina katowicki Teatr Wyspiańskiego, ale chyba jest trzykrotnie większy.
Przy jeziorze stoi obszerny wóz policyjny, w którym policjanci trzymają konie i właśnie wyprowadzają je na wieczorny obchód. Idę jeszcze do „Małego Domku”, czyli do Kleines Haus Schauspielhaus, który został doszczętnie spalony w 1944 i w latach sześćdziesiątych wybudowano nowy, biały dwupoziomowy na planie ośmiokąta budynek z betonu, stali i szkła w manierze Le Corbusiera. W ostatnich latach zmodernizowany, ruchome schody wiodą na piętro z ogromnymi, czarno-białymi malowidłami abstrakcyjnymi i nieprawdopodobną liczbą ludzi, którzy tu może przyszli na premierę, gdyż siedzą tu i na dole przy szatni, piją wino i coś jedzą, kolejka do kasy ogromna, wykupują ostatnie bilety, słowem, zaraz się zacznie, zaraz wszyscy tu znikną i zaludnią miejsca na widowni, a ja już też znikam. Wtapiam się w Ogród Zamkowy, po którym jeżdżą rowery z zamontowanymi w koła wyświetlaczami ledowymi w różnych neonowych kolorach. Duże ogrodowe kule lamp i rowery multiplikują się w tafli jeziora poruszanego jeszcze nie śpiącymi i żebrzącymi kaczkami, co bardziej refleksy świetlne zwielokrotnia.
Przecinam Ogród Zamkowy i podążam do głównego deptaka Stuttgartu, czyli na Königstraße. Królewska Droga jest główną ulicą handlową, była to podobno droga przerobiona z dawnej fosy przez budowniczych księcia Fryderyka II, a potem prace kontynuował król Wilhelm II. W czasie nalotów w 1944 domy przy tej ulicy zburzono do fundamentów, w latach sześćdziesiątych zamknięto ruch kołowy, a w siedemdziesiątych dodatkowo tramwajowy, teraz go przeniesiono pod ziemię.
Dzisiaj o tej porze przetacza się rozgadany, wielojęzyczny tłum przykucający mimo mrozu czasami na ławeczkach pod gołymi o tej porze platanami. Platany są oczkiem w głowie miasta, chorują skutkiem ciepła wytwarzanego przez budynki, trzeba chore egzemplarze wycinać, nowe mają bryły korzeniowe 2 metrowej średnicy i kosztują po 2 tysiące euro za egzemplarz, ale je wymieniają, dbają. Nawet teraz w zimie, kiedy sterczą tylko kikuty, platany tworzą egzotyczny klimat.
Nagle tłum wypycha mnie na Christmas Market, którego ani nie szukałam, ani nie pragnęłam znaleźć. W południowych Niemczech, a zwłaszcza w Baden-Württemberg jest najsłynniejszy, czego ze zdziwieniem doświadczam. Faktycznie, jest zachwycający! Myślałam, że jest jak przed laty w Norymberdze, gdzie stragany miały tylko cel marketingowy, gdzie liczyła się przede wszystkim sprzedaż i reklama firm i rzemieślników handlujących w swoich stoiskach. Tutaj jest to spotkanie towarzyskie. Na ogromnym placu przed rozświetlonym choinkowymi girlandami budynku Königsbau rozciąga się po horyzont morze światełek. Tłum rozbawionych ludzi celebruje bożonarodzeniowe misterium w barwach czerwono zielonych. Bardziej przypomina to karnawał w Rio, niż ponurość adwentowego oczekiwania na bożonarodzeniową wyżerkę.
Königsbau jest królewski, zbudowany w dziewiętnastym wieku przez Wilhelma I w późnym stylu klasycystycznym, przypomina jońskimi kolumnami bardziej świątynię grecką, niż handlowy pasaż, czym jest dzisiaj. Zbombardowany w 1944 został zbudowany na nowo, a w ostatnich latach dobudowano szklany dach i garaże podziemne. Na barokowym Schlossplatz stoi oświetlona fontanna Lustgarten i estrada z girlandą żarówek jak w „Yellow Submarine”, w której grał Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Oś placu wyznacza wbita w ziemię 30 metrowa kolumna Jubiläumssäule wzniesiona na urodziny króla Wirtembergii Wilhelma I. Stoi na niej, na kuli z dwoma lwami, 5 metrowy posąg rzymskiej bogini Koncordi ze skrzydłami. Bogini patrzy na estradę i Königsbau.
Obsługa 300 stoisk udekorowanych gałązkami jodły, tak, że zostawiono tylko okna, nawet wewnętrzne ściany udekorowano, uwija się jak w ukropie. Przyszło tu, przyjechało, przyleciało, nawiedziło tak dużo ludzi, że wydaje się Weihnachtsmarktzeit być czymś najważniejszym na świecie. I faktycznie, radość z ciast, grzanego wina, potraw ze wszystkich stron świata, ale jednak głównie z kiełbasy udziela się wszystkim, którzy jak w amoku krążą po placu upojeni przyjemną atmosferą. Wydawałoby się, że tłum złakniony igrzysk i chleba jest tu tylko po to. Nieprawda. Z satysfakcją odczuwam dobroczynny wpływ tłumu, który przyjaźnie toczy dyskusje, śmieje się, spędza czas na piciu wina, paleniu papierosów i delektowaniu się wyszukanymi potrawami, z których, jak podejrzałam, wybierają białą kapustę i wieprzowinę. Ale jedzą też moje ulubione nugaty, ogromne, wielkości bochenków chleba bezy, lukrowane pierniki, cwibaki i wszystko co uwielbiam i czego już nie jem. W powietrzu czuje się przyjemne wonie cynamonu, ziołowych przypraw, pachnących kosmetyków i dymu z luksusowych papierosów.
Stoi 10 letni chłopczyk w okularach i na ogromnym blaszanym instrumencie dętym gra przejmująco „Heilige Nacht”, przed nim pudełko po butach na datki, ale jest bardzo zadbanym dzieckiem i jest to pewnie tylko popis, a nie żebranina.
Po powrocie do hotelu zjeżdżam windą do podziemia, na basen przechodzi się przez siłownię, gdzie ćwiczy tylko jeden gość hotelowy w krótkich spodenkach, wchodzę po kilku schodkach w górę obok koszy ze zużytymi białymi ręcznikami i już jestem przy niewielkim basenie. Wszystkie baseny na świecie mają turkusowe kafelki na dnie i ten też ma turkusowe i ciepłą, miękką wodę.
Kiedy wracam, nikogo już nie ma nawet na siłowni, zabieram z tacy zielone jabłko. W pokoju syn już śpi.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2016, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *