Lata sześćdziesiąte. Ewa (16)

W pewnym momencie Mika zniknęła z osiedla i Rudek powiedział córce, że Pydymowski ją oddał. Ewa nie wiedziała co to oznacza, przewidywała coś najgorszego i nie dopytywała się więcej, ani o nic nie walczyła. Na Alamarze było mnóstwo psów bezdomnych, nikt wracający do swego ojczystego kraju ich nie zabierał. Opłaty za przewiezienie zwierzęcia nie przewidywał kontrakt między Kubą, a krajami macierzystymi specjalistów, ale była pewnie astronomiczna i nikogo na to nie było stać. Rzadko kogo było stać na opłacenie przelotu któregoś z rodziców, chociaż zdarzały się przypadki, że zafundowano bilet matce lub ojcu, ale były nieliczne. Nikt zapewne nawet nie pomyślał, by zapłacić za podróż ciężarnej nierasowej suce i nikogo nie obchodziło, co Ewa i Andrzej przeżywają.
Zaczęli się pakować i najtrudniej było upchać zbiory morskie Ewy, z których nie chciała i nie mogła zrezygnować. Największą część bagażu zajmowały prezenty. Krystyna od przyjazdu, przez sześć miesięcy zbierała czekoladę na kartki, by podarować ją w Polsce. Były to bardzo grube tabliczki gorzkiej czekolady, dla dzieci niejadalne, ale Krystyna się nią zachwycała. Kupili też pudełka bardzo drogich hawańskich cygar i butelki rumu Bacardi w prezencie dla dyrektorów szkół w podzięce za to, że mogą od razu pójść do następnej klasy bez odebrania świadectwa z poprzedniej.
Krystyna pakowała naręcza korali z nasion, broszki z grzechotkami i bębnami, prawdziwe gąbki do mycia. Trzeba było nie tylko dać prezenty na Koszutce, ale też sąsiadom w Przemyślu. Dzieci zabierały prezenty dla kolegów szkolnych. Ewa dla Marzenki wybrała broszki, cenne zbiory muszli i korali morskich, a dla Pani Marzenkowej korale z nasion i czekoladę. Andrzej kupił zafoliowane znaczki chińskie i kubańskie dla siebie i kolegów, latarki amerykańskie typu „paluszki” z soczewkowymi żarówkami i małe silniczki na baterie, których na Kubie nie było i nie mógł ich wypróbować. Krystyna musiała zrezygnować ze swoich ciuchów, jak i dzieci pozostawiły swoje, gdyż nic się już nie mieściło. Nawet z trudem Ewa upchała pudełko z arañą peludą, a trzeba było zabrać przede wszystkim owoce, ananasy, cytryny, grejpfruty i mango dla babci Wandzi.
W przeddzień ich wyjazdu Rudkowi udało się dzięki swoim przyjaciołom wreszcie dostać guiry, o które Ewa tak prosiła. Nie zgodziła się ich nie zabrać i musieli znowu wszystko przepakowywać. Robiła maski ze skorup owoców mamey, ale ponieważ były już pomalowane plakatówkami i ozdobione sznurkami sizalu, szkoda je było zostawić. Rudek obiecał, że jak będzie jechał w grudniu na urlop do Polski, zabierze guiry i pozostawione rzeczy. Nie bardzo wierzyli Rudkowi, ale nie było innego wyjścia, wszystko było w walizkach potrzebne i niezbędne.
Ewa nie mogła przeboleć, że wyjeżdżają stąd, z pewnością na zawsze. Nie cieszyła się, tak jak Andrzej, z bliskiego spotkania z klasą, ani tak jak Krystyna, którą już na radosną wieść o powrocie do domu opuściły lęki egzystencjalne, nieustanne migreny i omdlenia skutkiem upałów.
Wyszła sama, już bez Miki nad morze. Przechodząc obok sklepu usłyszała dobiegającą zza niedomkniętych drzwi radiową piosenkę, reklamę cukierków: „Un caramelo, azucarado jugo de piña i marmoleado” i się rozpłakała. Na zapleczu stały poszukiwane przez dzieci Alamaru piramidy skrzyń z butelkami po rumie Bacardii, ale żeby wydobyć z nich dozownik czyli szklaną kulkę, trzeba było stłuc szyjkę, a ona już nie miała na to czasu. I tak zapas szklanych kulek, który wieźli do Polski był wystarczający, by obdarować nimi kolegów.
Morze było uspokojone i fale miarowo i pracowicie dobiegały do raf koralowych, by po pozostawieniu piany i wodorostów chyłkiem wycofać się przewracając na wysepkach z piasku kraby pustelniki. Kochała tutaj każde stworzenie, każdy badyl i każdy ułamek słońca kładący się na tych wszystkich cudownościach. Może szumiało, a dla Ewy był to pomruk jedynie przyjazny i wspierający jej osamotnienie. Było jeszcze dużo do zrobienia przed jutrzejszym wylotem z Kuby, a ona nie chciała stąd odchodzić.

Kiedy jechali służbowym samochodem Rudka na lotnisko, w tunelu Ewa znowu się rozpłakała. Świadomość, że tu już nigdy nie przyjedzie wpędzała ją w paniczny strach i przerażenie. Miała uczucie, jakby traciła bezpowrotnie coś najcenniejszego, co się jej w szarym życiu przydarzyło. Miała tutaj swój własny pokój, miała ukochane morze i miała psa. I nagle wszystko to traciła teraz bezpowrotnie, jakby los z niej zadrwił, wpuścił ją do raju i brutalnie wygnał, a ona nie popełniła żadnego grzechu.
Wyjechali z tunelu, okrążyli plac, gdzie stał generał Máximo Gómez na koniu. Czarny, na czarnym koniu odcinał się dumnie od marmurowego, białego postumentu na planie prostokąta, podpartego dwunastoma kolumnami z alegorycznymi płaskorzeźbami, opowiadającymi o wojnach, w których brał udział. Białe były też fortyfikacje Castillo de San Salvador de la Punta, które właśnie mijali.
Ewa wpadła w panikę, że zabierają jej wszystkie zamki, że ani El Morro, ani tego, ani tamtego na Cojimarze nigdy już nie zobaczy.
Rudek poprosił szofera, by jechał przez Miramar, gdyż mieli dużo czasu do odlotu samolotu i chciał, by zobaczyli więcej Hawany z okien samochodu. Pojechali nie tak, jak przyjechali taksówką z lotniska, od południa.
Jechali Maleconem i fale przeskakiwały betonowy mur zalewając pianą ich samochód. W dali na białym niebie odcinały się czernią sylwetki wieżowców Vedado. Budynek Focsa przysłaniał hotel Nacional i sterczały zza niego tylko dwie wieże.
Łuk wybrzeża spowodował, że nagle wieżowce zniknęły, by znowu się pojawić. Mijali po lewej stronie wejście na Prado ze strzegącymi je czarnymi lwami, po chwili wyrósł przed nimi po lewej stronie wielki pomnik Antonio Maceo na koniu, i podobnie jak poprzedni, był czarny na białym postumencie. Jechali Maleconem na zachód, potem skręcili w Padre Varela, przecięli San Lazaro, i byli już w Calzada, dzielnicy rozkwitu pałaców i willi oraz dzielnicy mieszkalnej powstałej w XIX wieku wzdłuż Calzada del Cerro, na modnym wówczas przedmieściu. Były tu wystawne pałace otoczone ogrodami. Jego terytorium znajdowało się przy ujęciu wody pitnej dla miasta z rzeki Almendares i było siedzibą wodociągu, stąd ważność i bogactwo dzielnicy.
Wjechali w Avenida 23 zwaną przez szofera La Rampa, potem w Calle L by przejechać się po najbogatszej ulicy Vedado i wrócić na Malecon. Ewa ostatni raz rzuciła okiem na elegancko ubranych w garnitury i kapelusze mężczyzn, o przeróżnych kolorach skóry i na kobiety z dużymi wałkami na głowie, na których nakręcone były pasemka włosów związane w kokardy nad czołem, wystające pod chusteczkami z żorżety.
Wjeżdżając w Malecon zostawili za sobą skarpę, na której wzniesiono hotel National i dotarli do pomnika generała Calixto García, tak jak poprzednie, też czarnego i też na koniu.
Potem minęli Torreón de la Chorrera, kolejny fort obronny, chroniący ujście rzeki Almendares, wzniesiony po to, by uniemożliwić wrogim statkom dostęp do słodkiej wody.
Wjechali pod tunel i Ewa ucieszyła się, że może wracają, bo był identyczny jak ten, który łączył Alamar z centrum Hawany, też wykładany białymi łazienkowymi kafelkami. Okazało się, że zbudowano go w tym samym czasie i przez tę samą ekipę budowniczych burząc most nad rzeką Almendares i drążąc tunel wygodniejszy dla mieszkańców.
Niemal natychmiast, jak tylko wjechali zaraz się skończył i znaleźli się w dzielnicy Miramar na tej samej ulicy, gdzie była polska ambasada. Objechali wokół stojący zegar „reloj de la 5ta avenida” i wystrzyżone drzewka.
Jechali na południe i byli już w Marianao, gdzie Fidel Castro uczył się do matury u Jezuitów, którzy wybudowali tu wielkie El Colegio de Belén, najlepszą na Kubie szkołą jezuicką, świetnie wyposażoną, kształcącą klasy wyższe kubańskiej burżuazji i arystokracji. W 1961 roku skonfiskowano własność szkolną, wygnano jezuitów, którzy przenieśli się do Miami. Fidel przekształcił ją w Wojskowy Instytut Techniczny.
Jechali między ciągiem willi i kwitnących ogrodzeń. Marianao słynął przed rewolucją z kultury, oprócz kabaretu Tropicana miał własną stację radiową – radio „Marianao”, piękny amfiteatr, 15 eleganckich kin, wiele bardzo znanych restauracji, friturerii, lodziarni, mnóstwo luksusowych sklepów, klubów i ośrodków sportowych.
Skręcili w Avenida 31, minęli Hospital Hermanos Ameijeiras, przejechali poprzeczną Neptuno, gdzie po prawej był kabaret Tropicana, przecięli san Miguel, San Rafael, San Martin i dojechali do dużej arterii Zanja. Przecięli ulicę Salud potem Jesus Peregrinno, na dużej arterii Simon Bolivar skręcili w lewo, potem wrócili na ulicę Carlos III i minęli Iglesia Bautista Aposento Alto, równolegle do Avenida Carlos III, po lewej mieli szpital psychiatryczny – Hospitales in Calle de la Hierbabuena. Szpital ten zaraz po Rewolucji służył jako przykład złego traktowania i przerażających warunków pensjonariuszy za rządów Batisty, porównywalny do Piekła Dantego.
Dojechali do podobnego do gwiazdy skrzyżowania, do którego dochodziły ulice 10 de Octubre i Carlos III. Mimo zmian nazwy tej wielkiej, reprezentacyjnej arterii czteropasmowej – jak powiedział szofer – zawsze będzie dla nich Carlos III, mimo, że nazywa się Avenida de la Indepediendencia.
Wjechali na 10 de Octubre pełne zachwycających pałaców i domów z bogato zdobionymi kolumnami podcieni po obu stronach ulicy. Przecięli Arroyo, potem Universidad, dojechali do Maximo Gomez, skręcili pod kątem prostym w prawo do Calzada del Cerro, minęli Mercado Maravillas znowu skręcili w prawo, wjechali na autostradę, okrążyli park, skąd wychodziła Via Blanca, wrócili na Avenida de la Independendencia, po lewej mieli Coliseo de la Ciudad Deportiva, przecięli Avenida de Santa Catalina, dojechali do Boyeros y Camaguey. Dojechali do Rio Almendares, rzekę mieli po prawej stronie, po lewej Parque “Rio Cristal”, znowu po lewej Rio Almendares, z Avenida de la Independendencia skręcili w lewo na autostradę, wjechali na Avenida de los Rancho Boyeros.
Między niskim zabudowaniami zasłoniętymi kwitnącymi żywopłotami mknęli dwupasmową szosą, gdzie w środku ogrodzone murkiem rosły fioletowe grubo listne rośliny prosto do lotniska.
Kiedy samolot uniósł się w powietrze nad Hawaną, Ewa zapamiętała palmy wyglądające z tej odległości wątło i bezradnie, a kiedy i one zniknęły, myślała, że był to tylko sześciomiesięczny sen.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *