Joanna Siedlecka w odcinku poświęconym Kazimierzowi Koźniewskiemu w cyklu dokumentalnym „Errata do biografii”, uważa, że nagrodzony państwową nagrodą autor „Piątki” nigdy nie zostałby uznany pisarzem, gdyby nie nakręcony na jej podstawie film, z którym wszyscy twórcy pojechali do Francji na Festiwal. Joanna Siedlecka dowodzi, że jedynym talentem Kazimierza Koźniewskiego było donoszenie na środowisko literackie do UB i SB, co od lat 40 po 1989 rok robił nieprzerwanie z prawdziwą pasją i przyjemnością, nawet wizytując Giedroycia w Maisons-Laffitte przy okazji odbierania nagrody w Cannes za „Piątkę”.
Właściwie dopiero teraz przeczytałam dokładnie tę książkę, pamiętając jednak, że w liceum też ją czytałam, lecz nie pamiętam, czy była przerabiana na lekcji. I tu muszę zgodzić sie z Siedlecką, z Koźniewskiego artysta żaden i nawet ta jego prawdziwa natura konfidenta w książce się nie odbiła, gdyż środowisko tam opisywane to czysta fikcja propagandowa nie mająca z prawdziwym życiem ówczesnej Warszawy nic wspólnego. Tak też podsumowuje ją Tyrmand w „Dzienniku 1954”:
„(…) “Piątka z ulicy Barskiej”, dzieło Forda i Koźniewskiego, socrealizm w kolorze, pierwszy taki wysiłek polskiej kinematografii na większą skalę. (…) Jest to film o młodzieży zrobiony przez urzędników socrealizmu (O, Kałużyński!), którzy sami nigdy młodzieżą nie byli, bo od najwcześniejszych lat “się zapowiadali”, więc pojęcia nie mają, co to jest wczesna wódka. Ale namiętnie pragną rzucić te motywy na tło wielkiej socjalistycznej odnowy i panoramy, problematyki i walki, bo to dziś zapotrzebowanie i kariera. Z ekranu wieje sztuczność dusząca, dławiąca, oklejająca oczy i mózg, sztuczność-wróg człowieka, jego najprostszych odruchów i konieczności, sztuczność-knebel, której jakąś przerażającą funkcją jest modyfikacja hitlerowskiego gipsu w ustach do potrzeb komunistycznej codzienności, albowiem widz nie tylko pragnie krzyczeć, że to wszystko nie tak i nie ma szans na wydobycie z siebie głosu.
Koźniewski jest publicystą, jego powieści to kicze, każdy to wie, można było taplać się w szmirze czytając “Piątkę” w formie książkowej, ale Ford wie, jak robić filmy, to fachowiec, pokazał, że stać go na własną pieczątkę; lecz Ford spełnia każde nakazy kursu czy etapu, a jego jedynym celem są nagrody, wyjazdy do Cannes, dobra materialne, własne możnowładztwo w Łodzi, polsko-komunistycznym Hollywoodzie na jego miarę. Ford ma metodę: potrafi tak skumulować fałsz, że nic się odkłamać nie daje, trzeba umieć przekreślić całość, a to dla szarego człowieka nie takie proste, bowiem Ford tu i ówdzie wsadzi jakiś ozdobnik, jakieś wesele, jakiś korowód pełen filmowej dynamiki, i szary człowiek macha ręką na cuchnące kłamstwo, zadowolony, że coś miga, coś się kręci. Ford potrafi wszystko sobie załatwić, bez względu na doraźne humory i wapory swych panów w KC, ale też nie śpi po nocach, bo zżera go marzenie. Ford marzy, aby być uznanym na Zachodzie: dostaje nawet nagrody na międzynarodowych festiwalach, ale nie jest tak głupi, aby nie wiedzieć, że są to wyróżnienia grzecznościowe dla “postępowego” filmowca stamtąd. Toteż jego sny to produkty owrzodzonej dwunastnicy, wie on, że na to, co robi, nikt w Paryżu czy Londynie nie pójdzie inaczej niż za zaproszeniem na galową premierę, po której polska ambasada wydaje przyjęcie z darmową wyżerką.(…)”
Święte słowa i dzisiaj ponad dwugodzinny film Forda z cenną scenografią autentycznych ruin domów jest propozycją jedynie dla takich jak ja zawziętych i wytrwałych.
Książka jest jeszcze bardziej rozbudowana, sceny robotniczych posiedzeń rozpisane na głosy nużą śmiertelnie, a jeszcze, jak dowiaduję się, że chodzi cały czas nie o bumelki tytułowej piątki bohaterów, a o ukradzione rolki papy, którą to egzekutywa robociarska wypomina wrażliwemu chłopcu świeżo nawróconemu na komunizm i ten urażony pod koniec książki wraca do niecnej szajki akowca Zenona, to właściwie problemów trudnej młodzieży tych lat można jedynie dzisiaj pozazdrościć. Na dodatek kurator chłopców Przewodniczący Kola ZWM, Franek Kurzydło cały czas korzysta z podpowiedzi pomocy w postaci „Poematu pedagogicznego” Makarenki, jednak nie jest w stanie trzymać chłopców w placówce zamkniętej, a tylko w ten sposób sowiecki model wychowania dałby właściwe rezultaty. Początkowa nieskuteczność metod Kurzydły daje jednak Koźniewskiemu możliwość wprowadzenia czytelnika – najprawdopodobniej zalecone przez Partię – by się w powieści znalazły, wszystkie stopnie samoistnej resocjalizacji wspartej damską pomocą, jak trójki murarskie i rywalizacja w przodownictwie pracy fabryki żarówek nagradzane dziewczyńskim całusem.
W miarę toczącej się akcji sprawa powoli klaruje się tak jednoznacznie, że czytelnik wraz z bohaterami nie ma już żadnych wątpliwości, że bandy AK chcą wysadzić w powietrze nowo-budowaną trasę WZ, a dzielna piątka zresocjalizowanych złodziei papy jej w tym przeszkodzi i oprze się praniu mózgu ich dotychczasowego wychowawcy i guru, akowca Zenona:
„(…)Przemowę swą zaczął Zenon dziesięć minut po pierwszej, skończył za pięć druga.
Trzy kwadranse – mówiąc płynnie i prędko – bombardował swych młodych podwładnych wszelkiego rodzaju argumentami zaczerpniętymi ze skarbca rodzimej perfidii politycznej. Czegóż tam nie wsadził! I rozbiory, i powstania. I Kościuszkę, i rok trzydziesty dziewiąty. I Armię Krajową. Nawet Monte Cassino ze swymi makami krwawiącymi się w dziadowskich piosenkach warszawskich wydrwigroszów. Rzeczpospolitą odmienił we wszystkich siedmiu przypadkach. Przepisową ilość razy powtórzyło się słowo okupacja. A potem skok z wysokiego konia w dół. Ku sprawom osobistym, intymnym. O ojcu Marka i matce Zbycha, o rodzicach Jacka i matce Kazka. Zenon odwoływał się do ich pamięci tak nachalnie, aż Jacek pomyślał, że bluźni. Tłumaczył, na co idą gromadzone przez nich „fundusze”. – Wy myślicie, że to cyniczne zbieranie forsy, że to tonie w mojej prywatnej kieszeni. Tymczasem to jest depozyt patriotyczny – grzmiał. Przydawał wagi czynom pospolitym, niepięknym, nędznym. Uwznioślał bohaterów kiepskiej awantury kryminalnej. Nobilitował ich złodziejstwo. A tak podniósłszy ich rangę, tym straszliwszych kar żądał za dezercję z posterunku. Po laurach wieńczących skronie „bojowców” przyszła kolej na zwyczajny szantaż. Oczywiście brzydka treść otrzymała szlachetniejszą nazwę: kara za przewinę popełnioną w ogniu walki. „Gdzie jest ten ogień?” – znów złośliwie niemal pomyślał Jacek. Ognia wprawdzie jeszcze nie było, ale Zenon rad by najbardziej gorącym, piekielnym płomieniem spalić raz jeszcze Warszawę dlatego tylko, że nie była jego. Nienawidził każdego skrawka białego tynku, każdego nowego domu, świeżego płatu asfaltu, pokrytego minią przęsła mostowego, oczyszczonej ulicy – oni to zrobili!
Nienawiść swą wzmacniał mamoną, tą zdobywaną w bandyckich napadach i tą – o czym chłopcy już nie wiedzieli – wypłacaną mu w cudzoziemskich banknotach, a przecież nie dawanych darmo, przekazywanych z zagranicy ściśle poufnie, drogami mniej lub więcej dyplomatycznymi, zawsze tajemnymi. Tak, ognia jeszcze nie było, ale podpalacze knuli już spisek. Szukali pomocników, wykonawców – terroryzując, grożąc, karząc, byle tylko ugiąć, zastraszyć, znieprawić tak skutecznie, by młode ręce bezwolnie były posłuszne nakazom bratobójczych zbrodni, by umiały bez drgnienia podłożyć płomień pod nowy dom – własny, stojący na którejkolwiek ulicy Warszawy. Więc Zenon huczał – jak puchacz o kodeksie żołnierskich obowiązków, groził wszelkimi karami, gdyż – naprawdę – to on bał się ich więcej niż oni jego.
Skończyły się groźby – „szef z powrotem przeszedł do „celów szczytnych”. Jeszcze dwakroć, ale już w jednym zdaniu, wspomniał o karzącym ramieniu organizacji, rychlej dosięgającym zdrajców niźli wrogów, i dość nagle zamknął swoją mowę zasadniczym pytaniem:
– Widzicie więc, do czego zostaliście powołani. Zapomnieliście jednak o swej przysiędze sprzed dwu lat. Wypada mi was powtórnie zapytać: czy ze mną, czy przeciw mnie? Odpowiadać natychmiast, gdyż inaczej, no!… Ty, Marek, mów pierwszy!
Słuchając Zenona Marek zawsze bez oporu poddawał się jego żywemu słowu. Wrażliwy był nie na argumenty, za szybko je przedkładano, by mógł je osądzić, lecz na sam dźwięk mowy, na niski, spokojny, głęboki ton, na którym wygrywał Zenon swe misterne zdania, długie, okrągłe okresy, spiętrzał przymiotniki, bardziej tym upajając niż przekonywając.
Pod urokiem słów w Marku zatracał się jakikolwiek opór. Był bezwolny, uległy; tak było zawsze, tym bardziej dziś, gdy siatka zdań utkana była z gęstej koronki słów. Słuchając „szefa” nie myślał o argumencie, którym sam przekonywał kolegów, że Zenon może nie narażając się na niebezpieczeństwo wydać ich w ręce milicji. Ten lęk stale drążył umysł chłopca, lecz niknął wobec żywych słów „szefa”. Te zaś chwilowo mu wystarczały. Wątpliwości zaczną pojawiać się dopiero później, gdy znów będzie sam lub – wtedy atakować będą najsilniej – z Lutkiem. Po historii z Radziszewskim Lutek każdym słowem, każdym gestem budził opór Marka. Lecz Zenon był z tamtej strasznej sprawy jakoś tak odruchowo a bezsensownie wyłączony, jakby z nią nic wspólnego nie miał. Opory Marka już rosnące wobec Lutka były jeszcze za słabe przeciw Zenonowi. Chłopiec nie miał w sobie dość siły do poważnego oporu, a poza sobą też jej jeszcze nie znalazł. I choć znów, gdy pozostanie sam ze swymi myślami, przerazi się „poprawczaka”, choć już teraz odczuwa lekkie drżenie, gdy kształty rewolwerów wyraźnie zarysowują się w kieszeniach „adiutantów”, to jednak wymowa „szefa” jest przemożna.
Uległością wobec jego słów reaguje natychmiast i Marek – jak dzieje się to u wielu ludzi – jest już teraz najzupełniej przekonany, nawet nie przemyślanymi argumentami Zenona. Tak, na pewno tak! Więc „szef ma rację!
– Z wami, jeszcze raz z wami, szefie!
– Ty, Kazek?
Kazkowi przemówienie „szefa” przypomniało słowa Leji. Leja też mówił o patriotyzmie, by nakłonić go, lecz do jakże odmiennych celów! Kazek uświadomił to sobie z całą ostrością – i w jednej chwili. Leja chciał, by ludzie w Warszawie mieli jasno oświetlone, więc przyjemne, mieszkania. Zenon pragnął, by wybuchło takie piekło jak wtedy na Starówce, chciał powstania, wojny, nowego zniszczenia ludzkich mieszkań. Leja wzywał go do wzmożenia pracy, kraj jest przecież, zniszczony nie na żarty. Zenon wyszydzał współzawodnictwo, czym gniewał zwycięzcę pierwszego etapu. Obaj mówią „ojczyzna”, lecz – myśl chłopca pracowała intensywnie – która z tych dwu „ojczyzn” uczyniła mnie kimś? Zenonowa zaprowadziła na ławę oskarżonych. Lejowa wyróżniła z całej fabryki. Która więc jest prawdziwsza?
To przecież Majewska – ona była uosobieniem tej samej „ojczyzny” co „ojczyzna” Leji – umieściła Zbycha w teatrze i dała mu takie szczęście, jakiego nie zaznał nigdy przedtem.
Lecz oto Marek wyrzekł „tak”. Dlaczego? Groźby Zenona są złowieszcze – może Marek słusznie postępuje?
A może jednak Zenon ma rację? Razem walczyli w powstaniu!
I oto, gdy pod jego adresem pada pytanie, Kazek miotany najsprzeczniejszymi myślami, nie przekonany przez Zenona, ale i niepewny, co czynić należy przeciw „szefowi”, jakby ze strachu, mimochodem, choć może wolałby powiedzieć inaczej, rzekł:
– Tak, z wami!
– A to doskonale – ucieszył się Zenon. – Jak widać, jesteście mądrzy chłopcy.
Słyszysz, Lutek, na pewno przesadzałeś! Teraz ty gadaj, Jacek!
Jacek wiedział, że Zenon kłamie. Zestawiał tok kwiecistej mowy z artykułami przeczytanymi w gazetach. Nie tylko na przenoszonych odbitkach korektorskich „Kuriera”, ale i w wielu innych, wertowanych namiętnie w redakcji. Każde zdanie Zenona miało w tych artykułach kontrargument. Ponadto słuchał rozmów redaktorów i tkwił w tyglu stale napływających do redakcji wiadomości o życiu kraju, o jego odbudowie. Teraz Jacek już nie miał żadnych wątpliwości. Chciał być przecież dziennikarzem, do pewnego stopnia był już nim nawet, musiał ufać swym gazetom, a nie człowiekowi, który go zmuszał do złodziejstwa.
Ale dlaczego Kazek i Marek potwierdzili? Widać uznali, że z Zenonem otwarcie walczyć niepodobna.
Tylko sprytem. Nie poradzą przeciw czterem uzbrojonym drabom, bo może i Lutek też ma spluwę. Należy powiedzieć mu „tak”, jednak trochę się przy tym targując.
– Rzeczywiście, szefie, może i macie rację…
– Może?
– Chodzi o „pedety”, to się nie da tak łatwo zrobić. Gdyby nie „pedete”…
– Drobiazg. Przez czas jakiś po tym durnym artykule i tak niewiele można zdziałać. Jeżeli więc tylko o to ci chodzi, dobrze, rezygnuję z twej ciotki i z twego całego kramu.
Jacka przejęła żywa radość. Artykuł podziałał. Widać kontrola zarządzona w domach towarowych – wiedział już o niej od ciotki – pokrzyżowała plany Zenona. Sprytem, Jacku, tylko sprytem wywojujesz swoje!
– Jeżeli więc rezygnujemy z „pedetu”! Rzeczywiście. No, to macie rację. Idę po staremu z wami! Zenon klepnął go po ramieniu.
– O key! Teraz Zbych! Tobie nawet nie wypada powiedzieć inaczej niż koledzy.
– Tak, z wami! – wyszeptał mały, przerażony całą mową Zenona, której nie analizował jak Jacek, nie zestawiał z niczym jak Kazek, jedno tylko z niej pojmując piekielnie wyraźnie:
groziła ona jego teatrowi. Ale cóż było innego czynić, jeżeli nawet Jacek go zdradził i powiedział:
„tak”. Wszyscy trzej go odstąpili równie solidarnie, jak jednomyślnie poparli wtedy po przedstawieniu, w Małpim Gaju.
– Lecz, szefie – Marka ruszyło sumienie, żal mu się zrobiło małego i widząc
pozytywny skutek targu Jacka postanowił przyjść w sukurs przyjacielowi – z tymi biletami do teatru to nie da się nic zrobić, to nie kino, jeden seans, tłoku nie ma.
Lutek uznał, że trzeba pogodzić się z kolegami. Tamto przedstawienie było zresztą takie ciekawe.
– Szefie, to prawda. Z tym teatrem to nie wyjdzie. Jeżeli byliście kiedy w teatrze…
– Byłem, byłem, bądź spokojny! – roześmiał się Zenon. – Jak Lutek mówi, że nie można, to nie można. Kina nam i tak wystarczą. No, a skoro teraz już wszyscy jesteśmy zupełnie zgodni, to wyciągnijcie dwa palce. Krzyż! – Jeden z przybocznych wyjął z kieszeni mały krucyfiks.
Chłopcy patrzyli zdumieni. – Co się tak gapicie? Krzyża nie widzieliście? To nic strasznego, póki nie krzyżują! Zdaje się, żeście zapomnieli obietnicy danej swego czasu. Dwa lata – to długo, można zapomnieć. Ja też sobie chętnie przypomnę. Wszyscy będziemy przysięgać raz jeszcze. Palce!
Pierwszy zdecydowanym ruchem wyciągnął dwa palce Jacek. Czytał kiedyś, że składając wymuszoną przysięgę należy w myślach powtarzać jej zaprzeczenie – wtedy wszystko jest nieważne. Mniej chętny był Kazek, jednak w sam czas przypomniał sobie, jak ojciec wbijał mu do głowy, że „Boga nie ma, a cała religia wymyślona ludziom na oszukaństwo” – nigdy się dawniej nad tym nie zastanawiał, lecz teraz, jeżeli ojciec miał słuszność, przysięga będzie nieważna. Kazek uwierzył ojcu i leniwie wyciągnął dwa palce.(…)”
Jednak dzielni chłopacy z ulicy Barskiej potrafią przeciwstawić się Zenkowi i nasłać na niego patrol milicji obywatelskiej, czym zwyciężają nad własną słabością. W filmie ta końcowa scena walki Dobra ze Złem rozgrywa się w odmętach warszawskich podziemnych kanałów, gdzie Zenek chciał umieścić ładunki wybuchowe, by zniszczyć świeżo odbudowaną Warszawę, a przynajmniej uszkodzić ją tak, by nie zdążono na święto 22 lipca z finalizacją prestiżowych fragmentów trasy WZ.
Pamiętam, że na Historii Sztuki równolegle przerabialiśmy socrealizm i oglądaliśmy czarno-białą reprodukcję obrazu Kobzdeja „podaj cegłę”. Modny był w klasie Paul Klee i niewiele nas to obeszło. Nikt z nas zapewne nie wiedział o wypadkach grudniowych na Wybrzeżu, po których za miesiąc mieliśmy studniówkę. I może zadziałało to, o czym pisał Tyrmand w „Dzienniku” o „Piątce”: szkoła nie interesowała się, czym żyje młodzież, gdyż nadrzędny był jej program nauczania, tak jak Koźniewskiego nie interesowały problemy jego bohaterów, bo nadrzędne były problemy Państwa.
Kilka dni przed maturą poszliśmy całą klasą na wyświetlany w kinie „Rialto” film Beatlesów „Yellow submarine” wiedząc, że maturę trzeba zdać.