Był tu w Konstancinie Ziętek —
z oczu mu wyzierał smętek.
[Janusz Szpotański „Towarzysz Szmaciak”]
Ewa ceniła sobie każde wyjście z domu, nawet, jak ją straszono, że jak się zgubi, to włożą ją do worka i zabierze worek Cygan. Bardzo się bała takiej sytuacji, toteż nie odstępowała rodziców na krok, jak byli w mieście i chodzili z nią do parku ruskiego przy Armii Czerwonej gdzie były równo stojące metalowe krzyże mogił żołnierzy radzieckich. Ale lubiła, kiedy w niedzielę cała ich rodzina jechała do parku tramwajem. Lubiła Park Kościuszki, bo był dziki i dlatego, że jeździli tam, od kiedy pamięta, jeździli właśnie tam, jak tylko przychodziła wiosna i na ławkach wokół Wieży Spadochronowej siedziało dużo ludzi z dziecięcymi wózkami i psami. Wszystko, co oglądała zaciekawiona Ewa, było blisko ziemi i ta przyziemność obserwacji ograniczała się do butów na słoninie matki i jej jedwabnych pończoch ze szwem oraz wyczyszczonych, błyszczących, czarnych butów odświętnych ojca. Ona miała jeszcze niemowlęce śpioszki i dreptała w miękkich bucikach obok Andrzeja, który miał niedzielne skórzane buciki i bawełniane pończochy zapinane na żabki gumowe i na to krótkie spodenki. Ale kiedy zaczęli jeździć do Parku Kultury do Chorzowa, Ewa już miała buciki od Kwiety i bawełniane białe skarpetki. Podobnie Andrzej nosił drugą parę wystanych w kolejce skarpetek, bo czasami ekspedientki sprzedawały Krystynie dwie sztuki tego samego artykułu. Rodzice umawiali się na taki wyjazd tramwajem do Chorzowa z innymi rodzinami Koszutki i tak wszyscy wysiadali na przystanku, by długo iść w dół szeroką arterią w głąb budującego się Parku. Dzieci przodem, odświętnie ubrane, potem kobiety w trwałych ondulacjach, klipsach w uszach i jedwabnych sukienkach, na które narzucały wełniane płaszcze. Za nimi mężczyźni w garniturach z odprasowanymi w kant spodniami, krawaty i koszule zapięte pod szyję, a prochowce przerzucone przez ramię. Szła Zosia z licznymi ciociami, które zawsze zjeżdżały się ze wsi, by jej pomóc przy Mai, szła Krystyna nieustannie ze wszystkimi rozmawiająca. Szedł Florian, sąsiad Zosi i Józka, szedł Józek, Rudek nieustannie gestykulujący i próbujący wydusić z milczących mężczyzn chociaż jedno słowo. Ale oni tylko potakiwali grzecznie głowami i byli usłużnie w całości oddani opowieściom Rudka tak, że Rudek nie miał pojęcia, czy kontynuować ten spalający go spektakl, czy tak jak oni, pogrążyć się w niedzielnej apatii. Idące przodem dzieci – Ewa, Andrzej, Maja i Jola – córka Floriana, były niemal takiego samego wzrostu i wszystkie były ubrane w aksamitne sukienki z białym kołnierzykiem i w białe bawełniane skarpetki. Tylko Andrzej miał aksamitne krótkie spodenki i do tego bluzę, wszystko wraz z sukienką Ewy, uszyte przez kreślarkę z biura Rudka. Maja miała malutką torebkę z lakierowanej dermy zapinanej na metalowe okucia i Ewa wiedziała już, że będzie marzyć o takiej torebce. Wszystkie dziewczynki miały we włosach kokardy i obcięte krótko włosy, ale nie tak krótko, jak chłopcy. Dlatego Andrzej miał przystrzyżone włosy, ale nie tak krótko, jak dzieci na wsi.
Przesuwali się spacerowym krokiem główną arterią parkową. Zaczęły pojawiać się monumentalne rzeźby betonowe i w pierwszej chwili dzieci się ich przelękły, gdyż i tak, co jakiś czas ogromne ozdobne cementowe kule budziły grozę, a tutaj rzeczywistość wychodziła z abstrakcji w realne postacie gigantów, mających wszystkie części ciała na miejscu, jedynie splątane były w jakimś topornym, zastygłym ruchu. Wszystko wokół zdawało się służyć do zahukania obywateli miasta, którzy, na te niedawne postumyty między trzema śląskimi miastami przyjechali, by odpocząć. Jak nie było posągów, były nie kończące się schody prowadzące do wybetonowanych świątyń z kolumnadami, przystosowanych do mających się tu odbyć festynów majowych i lipcowych. Wszystko było nadmiarowe, przyciężkie i przytłaczające. Obramowania betonowych balasek balustrad sprawiły wrażenie, że przestrzeń pusta i nie wiadomo dlaczego nimi ograniczona, staje się tak samo ciężka, jak sztuczny kamień. Obok nich, przed nimi i za nimi szły podobne grupki zadowolonych spacerowiczów, z przeciwka nadciągali już ci, którzy wracali do domu.
I tym sposobem doszli do Góry Parkowej. Kopuła Planetarium wznosiła się jedynie wśród licznych lamp parkowych białymi szklanymi kulami nawiązująca kształtem do gigantycznej półkuli, jakim był dach planetarium. Dzieci rozbiegły się po marmurowej posadce, kiedy starsi kupowali bilety. Ewa uwielbiała fotoplastykon zawsze dostępny przy ulicy Armii Czerwonej, do którego Krystyna wstępowała zawsze, jak była z dziećmi na Rynku. Teraz czekała ją podobna atrakcja z racji tego, że wszystko było okrągłe. Ale nie spodziewała się tego, że mogą wejść do wewnątrz kopuły i oglądać wszystko w środku. Kiedy udało im się odczekać swoją kolejkę podejść do bileterki w śliskim, granatowym chałacie, przekroczyli drzwi wejściowe jak w kinie i zasiedli na drewnianych składanych krzesłach kinowych. Wszystkie dzieci usiadły rodzicom na kolanach, by bliżej obserwować niebo. W przyciemnionej sali cała kopuła wypełniona była światłem zbliżającego się zmierzchu i w czasie, kiedy bileterka wpuszczała kolejnych widzów, na styku kopuły z krzesłami pojawiły się sylwetki domów, kominy kopalń i hut, drzew. Ewa była zachwycona, że w tych domach na horyzoncie wyciętych z czarnego papieru zapalają się w oknach światła i wszystko wokół to jest zamknięty, bezpieczny krąg, który nie ciągnie się w nieskończoność tylko jest raz na zawsze ujarzmiony. Kiedy już 400 krzeseł zostało zapełnionych, zza kominów i domów wyszedł księżyc i zaczął powoli wspinać się po wnętrzu kopuły, a aksamitny głos z mikrofonu zaczął objaśniać, co następuje i co zaraz nastąpi. Ewę przejęła nagła groza, gdyż niebo gwałtownie zaczynało ciemnieć, światła w oknach powoli gasły i na tym sztucznym firmamencie zaczęły pojawiać się wozy, zwierzęta i ludzie rysowane sztywnymi, białymi kreskami łączącymi gwiazdy. Przerażenie Ewy sięgało zenitu, kiedy niebo pokazywało maksymalną ilość gwiazd. Kiedy zaczynało blednąć, a z drugiego końca sali zaczęło wspinać się słońce, Ewa powoli uspokajała się, zadowolona, że to wszystko zobaczyła.
Wyszli wszyscy zachwyceni na zewnątrz, a Ewa zgubiła ich i wiedziała już, że zaraz znajdzie się w worku Cygana, gdzie będzie o wiele ciemniej, niż w Planetarium. Gdy w tłumie Krystyna ją odnalazła, Ewa zanosiła się płaczem i nie dawało się jej uspokoić, i musieli ją do przystanku tramwajowego nieść.
Rozczulająca ta Ewa, tak żywy i przejmujący portret wyłania się z tej wycieczki do planetarium, bardzo jakiś prawdziwy i przekonujący. Nie sposób nie pokochać tej ufnej, ciekawej życia i dobrej dziewczynki. Jeśli mieć dzieci, to takie właśnie.
rozkręcę się, jak Ewa pójdzie do szkoły, przy Gomułce. Na razie jestem przy Bierucie i Ziętku, a Ewa nie chodzi do przedszkola.