POMARAŃCZE
Wracaliśmy wieczorem ze wzgórz San Gabriel,
za nami ogród botaniczny był i arboretum,
i na rogu ulicy pomarańcza w kwiatach,
zrzucała nadmiar owoców. Miękko kładł się cień
na owocach nagrzanych, których żal poetom
jest dawać do analiz. Najlepiej je zjadać.
Sok lał się stróżką, usta bezskutecznie
chwytały nektar bezradnym językiem,
skórka nagle pękała przegrzaniem. Nie starczy
słów dla oddania słodyczy odwiecznej
zaklętej w ulicznym drzewie, ale przecież dzikiej.
Jaka tam miłość do trzech pomarańczy.
Los Angeles, 4 kwietnia 2013