Twórczość Bianki Rolando działa w dzisiejszym świecie poetyckim jak plankton. Inwazja słów w założeniu spontanicznych, uwolnionych z podświadomości artystki jest agresją cichą, lepką, bezszelestną i podstępną.
Przypomina mi to radosny popis “pociechy”, którą rodzice bezkrytycznie wysyłają na wszelkie konkursy artystyczne bez powodzenia i dziecko zaczyna imitować twórczość, żądne w dalszym ciągu uwagi i zachwytu. Tu się dzieje paradoksalnie inaczej: jest wygrana, jest aplauz i zachwyt oceniających, ale wiadomo, że zanikł podział na tych, co się na rzeczy znają krytyków i na adeptów odstawiający swoje wytwory do weryfikacji. Po obu stronach znajdują się takie same, żądne uwagi, dzieci.
Dlatego też wszelkie komentarze odnośnie najnowszej książki Bianki Rolando – zarówno te youtubowe, jak i sieciowe recenzje, czy wywiady na witrynie Biura Literackiego – to ślizganie się po bezpiecznych rejonach przymilności z użyciem wszelkich eufemizmów i niedopowiedzeń, i trudno nawet udowodnić tym, którzy tak entuzjastycznie się o książce wypowiadają, że przeczytali ją w całości, ponieważ nie dają na to żadnych dowodów.
„Modrzewiowe korony” Bianki Rolando czyta się z wielkim wysiłkiem i ta droga krzyżowa po modrzewiowym lesie nakazująca czytelnikowi penetrować wszystkie leśne piętra, a szczególnie wysokościowe (podmiot liryczny siedzi na drzewie i dopiero spada z niego po 130 stronach gęstego tekstu) nie daje żadnej nagrody, śladu satysfakcji czytelnikowi, który jednak na każdej stronie szuka rozpaczliwie zakotwiczenia się w rzeczywistości jakiejkolwiek. Baśniowość scenerii miesza się co jakiś czas z brutalnym światem prozy życia na zasadzie mijania się jedynie ozdóbek i dodatków, tak, że dla dezorientacji nawet ta jedność, która mogłaby dać czytelnikowi schronienie na czas czytania poematu, zostaje rozbita.
W pierwszym momencie czytania, odbierając biologizm opisów, poetyka autorki skojarzyła mi się z „Falami” Wirginii Woolf, gdzie np. opisy trawy są przerażające poprzez próby uchwycenia egzystencji w jej metamorfozach. U Bianki Rolando natomiast następuje jakieś bezkrytyczne uwierzenie we własny potencjał i to, że wystarczy go jedynie wydobyć, a potem bezustannie coś mielić i przetwarzać. Kiedy Michał Anioł napisał, że w każdym marmurze drzemie posąg i wystarczy go jedynie uwolnić, to miał na myśli szlachetną materię kamienia, który jako dzieło stworzenia zawiera esencję boskości. Z człowiekiem, jako naczyniem boskości rzecz ma się inaczej i wiara, że każdy człowiek jest napełniony, i że coś w jego materii dzieje się samo, może być jedynie religijną nadinterpretacją. Człowiek jest akuszerem, ale to coś, co ma wydobyć, niekoniecznie musi być w człowieku. Człowiek obnaża i odkrywa, tworzy wskutek pewnych wizji które narkotykami można wyzwolić z jaźni czy tzw. natchnieniem, ale musi to w człowieku być. W poemacie Bianki Rolando dane są wprowadzane z zewnątrz wskutek naczytania się i naszperania pewnych mitów i po bardzo powierzchownej, powiedziałbym niechlujnej obróbce, natychmiast wyprowadzane z utworu na zewnątrz. Nawet nie poddaje ich poetka należnej fermentacji czy leżakowaniu, spontaniczność polega na mechanice, na braku selekcji i na przypadkowości kojarzeń. Pobieżny porządek sprawia wrażenie raczej zamiatania pod dywan, który później wywraca się na drugą stronę i bada, jak to się ułożyło niczego nie wyrzuciwszy. Wszelkie remiksy i kolaże, jakimi Bianka Rolando poddaje tekst, nie służą pierwotnemu budowaniu nowego tworu o innym zupełnie znaczeniu, a jednak za każdym razem o strukturze dzieła literackiego, lecz polegają na symulacji. Przypominają wróżby z kawy, wszelkie, rodem z new age czary i ułatwienia uprawiania wiary w coś, co się odpowiednio preparuje. Wszystko w „Modrzewiowej koronie” jest poezjopodobe i postmodernistyczne na dwoje babka wróżyła, tj, może być umieszczone w tym miejscu i tak wypowiedziane, ale jak się „omsknie” i nie trafi, to jeszcze lepiej.
Nie przypuszczam, by odwieczna, ludzka wola eksploracji, odkrywczości i wspinania się na piętra poznania, do czego potrzebne są narzędzia i jakiś ład – przynajmniej postępujących po sobie w kolejności ruchów – nagle w dwudziestym pierwszym wieku opuściła poetę i pogrążyła się w totalnej rozsypce i zamazaniu. Próba interpretacji „Modrzewiowych koron” kluczem metafizycznym sugerowana przez autorkę w wywiadzie jest absurdalna: jakoby Bianka Rolando posiadała wybitne właściwości mediumiczne i przelewała na papier wszelkie pokłady świadomości zbiorowej, do których wskutek nieprzeciętnych właściwości paranormalnych dotarła.
Teksty w „Modrzewiowych koronach” magii nie posiadają, żonglerka językowa zatrzymuje się na poziomie ekwilibrystyki, i dzieje się w nich coś zupełnie odwrotnego: im autorka bardziej czaruje i kokietuje, tym bardziej odziera obrazowanie z poezji i z jej chemii, pozostaje po lekturze jedynie obraz jakiejś kobiety o małych piersiach, która siedzi na drzewie i bajdurzy.
fragmenty poematu “Modrzewiowe korony” są między innymi na portalu Biura Literackiego:
http://biuroliterackie.pl/przystan/czytaj.php?site=100&co=txt_3573
Nieskoro mi pisać źle o tym poemacie, bo Bianka Rolando jest moją znajomą na Facebooku.
Trzeba jeszcze informacyjnie dodać, że 4 jest konstrukcją poematu, że korony modrzewiowych drzew są cztery, że bohaterami są 4 pory roku i 4 strony świata symbolizowane przez Króla Prus (Północ), Rolanda (Południe), Grudnika (Wschód), królową modrzewiową, czyli autorkę (Zachód).
I to są jedyne dane, którymi można nawigować po modrzewiowym lesie, ale one się sennie rozmywają i jakby wszystko pączkowało, rozlatywało się i rozsypywało. I dlatego to „bajdurzenie” tak jest podobne do techniki pisarskiej Krzysztofa Siwczyka i Macieja Meleckiego.
Być może, „Modrzewiowe korony” to parodia malinowego chruśniaka Leśmiana, jednak z tendencją przeciwną: podczas gdy Leśmian starał się wprowadzić ład w stan swojego upojenia buzującą przyrodą, tutaj mamy sytuację odwrotną: narratorka celowo ucieka przez formułowaniem „lasu”, który widzi z lotu ptaka, z wierzchołka drzewa, jest bezpłciowa, aseksualna i zimna. Może nie jest to wina poetki Bianki Rolando, ale globalnego ocieplenia. Podobno lody na Arktyce topnieją i powodują, że ludzie na planecie Ziemia stają się zimni.
Bianka Rolando jest z cyklu takich pisarzy jak Jacek Dukaj, którzy piszą metodą comiślinanajęzykprzyniesie. Tylko Rolando jest przedstawicielką tego kierunku w poezji, Dukaj w prozie.
Dukaj, który miał napisać na zadany temat, czyli „Wrońca” o stanie wojennym już nie wyrobił i wysypał się. Może tylko pisać takie cegły jak „Lód” wiedząc, że nikt ich nie przeczyta, tak jak jury Nagrody Kościelskich, które chyba „Lodu” nie przeczytało.
To obroń Hortensjo swoją facebookową znajomą.
Sęk w tym, że dzisiejsi twórcy budują nowe światy pod pretekstem wybujałej artystycznej wyobraźni w których nie da się mieszkać. Bo np. w takim świecie alternatywnym Williama Blake daje się mieszkać, a jego mitologia jest bardzo wiarygodna. Nawet, jak nie wiadomo, o co mu chodzi, to jednak przeczuwa się, że o coś tak ważnego mu chodzi, że oddałby życie za tę swoją osobistą wizję. I próbował przecież wszystkimi możliwymi sposobami (a nie miał ich tak wiele, jak dzisiejszy artysta) ten nowy Kosmos objaśnić. Dlatego dziwię się, że Bianka Rolando na tym filmiku youtubowym nie wykorzystuje tego czasu filmowego i nie objaśnia poematu. Mówi tylko, że „ho, ho, wiela by mówić”, jak jakiś starzec. I dalej czytam w wywiadach, że wcale nie chce objaśniać, że ma sobie to sam zrobić czytelnik. Ewo, ja przeczytałam 3 razy ten poemat i jestem zrozpaczona..!
Właśnie. T.S. Eliot objaśnił „Ziemie jałową”. Ale to był modernista. Postmodernizm zaprasza czytelnika. I mamy taki skutek, że niczego w Sieci znaleźć nie można oprócz powtarzających się peanów na cześć Bianki Rolando wzajemnie odgapianych od siebie. Nikt tak naprawdę zaprosić się nie daje, nikogo to nie obchodzi.
Natomiast dowiedziałam się jedynie od Bianki Rolando z wywiadu z Romanem Honetem, o co chodzi z tymi łyżeczkami. Może to przekleję i rzuci jakieś światło na naszą interpretację:
„(…) Pod koniec pisania tej książki trafiłam na informację o ludzie zamieszkującym Syberię. Zainteresował mnie szczególnie fakt, że panował tam kiedyś kult modrzewia. Zebrałam informacje o Niwchach i okazało się ku mojemu zdziwieniu, że tamtejsi szamani w ramach inicjacji musieli przejść przez świat dolny, to znaczy wyśpiewywali w pierwszej osobie liczby pojedynczej głosy zmarłych, śpiewali jako kobiety, dzieci, mężczyźni, potępieni, zagubieni, szczęśliwi. Następnie czekali na sen, w którym mógł się im przyśnić Seon, duch prowadzący do środka modrzewiowego lasu, tam gdzie rósł najwyższy modrzew. Trzeba było się wspiąć na drzewo, by – uwaga! – “w koronach” odnaleźć lusterka i dzwoneczki. Należało je zebrać i zabrać ze sobą, trzeba było uważać, bo dzwoneczki i lusterka były żywe, potrafiły zwodzić, umykać i kłamać. Gdy przeczytałam o tych niesamowitych, niwchijskich, modrzewiowych koronach, miałam wrażenie kolejnego prześwitu we własnej książce, dlatego na koniec wpięłam ich wierzenia w upleciony przeze mnie poemat.(…)”Właśnie. T.S. Eliot objaśnił „Ziemie jałową”. Ale to był modernista. Postmodernizm zaprasza czytelnika. I mamy taki skutek, że niczego w Sieci znaleźć nie można oprócz powtarzających się peanów na cześć Bianki Rolando wzajemnie odgapianych od siebie. Nikt tak naprawdę zaprosić się nie daje, nikogo to nie obchodzi.
Natomiast dowiedziałam się jedynie od Bianki Rolando z wywiadu z Romanem Honetem, o co chodzi z tymi łyżeczkami. Może to przekleję i rzuci jakieś światło na naszą interpretację:
szkoda, że Pani Bianka Rolando tu nie wpadnie i nie objaśni, skoro to „Znajoma”.
Ja, przyznam się, też jestem bezradna starałam się bardzo czytając, zrozumieć. Zawsze czytam ze zrozumieniem, by mi nikt nie zarzucił, że czytam bez zrozumienia. I taki skutek. Ale według mnie, chodzi o łyżeczki, i to najprawdopodobniej srebrne, które ktoś z gości zwędził.
Nikt nie wie, Wando, co oznacza na Facebooku „Znajomy”. Ostatnio jedna „Znajoma” poleciła mi, bym się dodała do jakiegoś profilu i ja napisałam prośbę o dodanie. I system napisał mi, że ta osoba ma już 5000 znajomych i że jest limit. Uważam, że na Facebooku powinno być rozróżnione i naznaczone, kto jest fanem, kto podnóżkiem, a kto tym, do którego wszyscy chcą się dostać. A tak, to Facebook jest kolejną zakłamaną wspólnotą. Oczywiście, to ja poprosiłam Panią Biankę o przyjęcie mnie do grona swoich fanów, a nie odwrotnie.
Tak, łyżeczki są zamiast tych lusterek i dzwoneczków z cytowanego z wywiadu wyjaśnienia. Zakładają je ślepemu Rolandowi:
“(…)Zakładali mi wtedy towarzysze czerwoną czapkę
wówczas śpiewałem dla niej, słyszałem, jak patrzy
Zakładali na mnie dzwonki i łyżki, ubrany w dźwięczność
ubrany we wdzięczność za ciepło rozmachów wszelakich
że nie tylko chłód odwracania się ode mnie pozostaje
choć to podobny ruch, lecz bardziej ściśnięty w sobie (…)
Podskakuję na nodze, na której dzwonki i łyżki przypięte
Łyżki na zewnątrz przypięte, wewnątrz ukryte w głodzie
Za jeden łyk wina, skradziony alchemikowi przez Nią
Potrząsam sobą i tańczę pełen radości i gruchotania(…)”
i faktycznie, zostają skradzione. Masz Wando rację. Brawo:
„(…)Łyżki się nie zgadzają, ktoś coś ukradł nareszcie, łapmy go!(…)”
Wbrew światowym tendencjom polscy internauci unikają bezpośredniej konfrontacji jak ognia. Obserwuję agonie portalu rynsztok i zmagania osób, które podjęły jakieś kroki naprawcze. Pod wierszem z nickiem „dobrowolska”, który pełni podobną funkcję na rynsztoku, co na portalu nieszuflada Aga Hofik, pojawił się naprawdę analityczny, obszerny, celny, czasochłonny komentarz Małgorzaty Köhler, zupełnie zignorowany przez wszystkich, łącznie z adresatką która jak gdyby nigdy nic przystąpiła do swoich kolejnych bezczelnych wlepek i jak tak z odległości, z mojego mieszkania odległego o setki kilometrów od serwera, na którym portal rynsztok się znajduje, zastanawiam się, dlaczego tak się dzieje, dlaczego sieć literacka w Polsce nie jest wspólnotowa, tylko wyalienowana.
Mnie to też przeraża, na facebooku np. to dziwaczne „lubię” służy wyłącznie do jakiegoś sprawiedliwego obdarowywania się. Jeśli ktoś ma 5000 znajomych, to przecież nie ma możliwości obdarowywać codzienna akceptacją sprawiedliwie wszystkich znajomych, jednak o dziwo, „lubię” daje się jedynie w formie rewanżu. Myślę, że mało kto nawet wie, co lubi, daje się „lubię” za to, że ktoś cię „lubi”. I to sprawiedliwe musi być, jak u dzieci.
Na pewno intencją założycieli Facebooka nie był targ, ale zaakcentowanie pewnych, pojawiających się rzeczy, które warto podkreślić. I to wszystko, o czym entuzjastycznie pisze Lawrence Lessig zostaje na naszych oczach zmarnowane. Lessig pisze o pionierach Internetu, o heroizmie i ofiarach, bo przecież karano ludzi za cytowanie, publikowanie plików, za łamanie praw autorskich absurdalnych w dobie Internetu, bohaterów, którzy walczyli o to, by ludzie dzielili się, by wzrastali we wzajemnym współistnieniu. I te wszystkie ofiary na darmo.
myślę, że powinnyśmy się skupić jedynie na treści część trzeciej „TARTAKI”, ponieważ to część najkrótsza i udowodnić na jej podstawie całkowitą nielogiczność całego poematu. Składa się z trzech utworów o nazwach geograficznych, gdzie konsekwentnie autorka wcale do nich nie nawiązuje.
Ach Wando, to cały czas ten sam schemat: Bianka Rolando kreuje się na jakiegoś Prospero (ostatnio widziałam sfilmowaną „Burzę”, gdzie Prospero to kobieta (Helen Mirren), okropne!), a przecież te umiejętności czarowania, jakimi dysponuje Bianka Rolando są niewystarczające. Żaden czar się nie udaje. Gdyby Biankę Rolando zatrudniono w jakiejś jarmarcznej budzie, gdzie wyjmowałaby królika z kapelusza, to przecież natychmiast by ją wygwizdano.
to już nie wiem. Faktycznie, szkoda czasu. Może to wszystko się jakoś rozwinie w twórczości Bianki Rolando. W końcu Olga Tokarczuk też rozpoczynała od jakiś gnostyckich bredni, a skończyła na ochronie zwierząt. Ale już nie wiem, co lepsze. Wygląda na to, że tylko w Polsce nie ma o czym pisać.