Dziennik amerykański (22)

12 października 2010, wtorek. Po wczorajszym i przedwczorajszym wysiłku w Portland postanowiłam trochę sobie poleżeć z laptopem i zastanowić się nad moim blogiem sieciowym, który zaczął oddzielać się od Polski tak gwałtownie, jak moje ciało rzucone za ocean. Dzisiejszy mail od Hani, którą poznałam w Seattle dzięki blogowi, wyrażał chęć zaproszenia mnie do lokalu z Leną Wrożyńską, założycielką i redaktorem naczelnym polskiego Radia Wisła oraz Aleksandrą Monk, współtwórczynią Radia, założycielką polish film club ‘oko’ i przewodnikiem blogerką Japońskiego Ogrodu w Seattle. Koresponduję więc z Anną Gil – prezesem Klubu Polskiej Książki w Seattle, ustalamy czwartek. Amerykański zwyczaj obowiązkowego zaproszenia do lokalu, czego nie dopełnienie jest podobno grubym nietaktem – pewnie obowiązuje Polaków mieszkających już tak długo w Ameryce. Nie jestem jednak pewna, co do zasadności tego spotkania. Wchodząc na strony Klubu książki, dowiaduję się, że Hania zaprosiła ostatnio Kingę Iwasiów, której książkę „Bambino” dokumentnie zjechałam na blogu i po zapoznaniu się z witryną „Radia Wisła” orientuję się, że mam spotkać coś zupełnie przeciwnego z tym, o co ja przez dziesięć lat w Sieci walczę. Jednak, ponieważ w sensie czysto ludzkim pamiętam te Panie z naszego pierwszego spotkania, zaraz po moim przyjeździe do Seattle, jako niesłychanie miłe osoby, ustalamy nasze spotkanie na czwartek i Ola po mnie przejdzie samochodem. Być może, da się z tego Klubu zrobić jakąś anarchizująca organizacje w stylu „wolnej Europy”, lub „Głosu Ameryki”. Spotkania odbywają się w sali mityngowej w filii biblioteki miejskiej i przecież amerykanie nie zorientują się, o czym się rozmawia. Może zdołam też Dom Polski całkowicie zdemoralizować? Nie udało mi się z żadną organizacją w Polsce, z żadnym Domem Kultury, z żadnym MOK-iem, z żadnym BWA, z żadnym Związkiem Polskich Artystów Plastyków, z żadnym Muzeum Archidiecezjalnym, z żadnym Centrum Kultury. Może uda się tu, na wolnej ziemi, wśród tych Elojów, którym trud życia i zdobywania pożywienia jest obcy, którzy zajmują się jedynie sprawami duchowości polskiej, jej pielęgnacji i przetrwania po wsze czasy, którzy już pokonali gębę pokazaną w „Transatlantyku” i są wolnymi, światowymi ludźmi znającymi literaturę anglojęzyczną w oryginale, doskonale obeznani z najnowszymi prądami intelektualnymi, nieuwikłani w żadne układy, kliki, wydawnictwa, i mogą nareszcie nie knować, a głosić to, co im w duszy gra? Pokolenie inteligencji polskiej, najlepsze pokolenie skazane stanem wojennym na banicję, jaśniejsze, wykształcone na polskich uniwersytetach jeszcze siłami lwowskich profesorów, a nie docentami marcowymi, pokolenie zbuntowane, pamiętające wszystkie szlachetne polskie zrywy antykomunistyczne, pokolenie polskich hipisów, potomkowie akowców i Sybiraków pomoże mi? Może mi coś konkretnego zaproponują? Współpracę? Może nie będę już tak beznadziejnie bezprizorna ze swoim blogiem wystawionym na ciągłą niezgodę polskich internautów, permanentnie oburzonych, zniesmaczonych, niezadowolonych moim bezczelnym istnieniem w Sieci? Bo przeciwko czemu się buntuję? Przeciwko Fidelowi, jak ta słynna Yoani Sanchez, której blog właśnie wydają w Polsce w formie książki? Jej bunt jest przynajmniej bunt wyrazisty. Mojego buntu nikt nie ma zamiaru zrozumieć, bo wszyscy, którzy na mnie natrafiają podczas sieciowego żeglowania, natychmiast traktują mnie jak znalezione w lesie grzyby, które się napatoczyły tym, którzy poszli do lasu, by się tylko przewietrzyć. I patrzą, a tu grzyby jadalne. Więc się cieszą, zabierają, bo się trafiły, bo są za darmo. Trochę ich mierzi perspektywa ich przyrządzania, ten dodatkowy wysiłek, ale jednak decydują się je pozbierać. Po konsumpcji już o mnie zapominają.

Mąż pojechał na rowerze Burke aż pod Space Needle, ale przyjechał zachwycony, bo pogoda jest przepiękna, jakby zrobiła tylko na czas naszego pobytu wyjątek dla zazwyczaj deszczowego Seattle. Przywiózł wspaniałe zdjęcia i liczi zerwane, z drzewa, kolczaste przepiękne owoce, które z synem natychmiast wyrzuciliśmy do kosza, jako trujące i nie wiadomo, czy mąż nie umrze, bo jedną jagodę zjadł, podobno smaczna i słodka.
Udało mi się przy tych owocowych problemach przechwycić komórkę i pogadać z kuzynką w Nowym Jorku, bo Iwonka nie nauczyła się jeszcze obsługi komputera pogrążona od początku emigracji w swoim wielodzietnym macierzyństwie na Queensie. Stanęło na tym, że lecę do niej w przyszłym roku na miesiąc, syn opłaci mi tylko przelot, co może będzie o połowę tańsze niż bilet do Seattle i polecę wtedy, gdy uda się je kupić tanio. Iwonka mówi, że emigracja ‘80 to inteligencja, natomiast ta wcześniejsza, to ludzie najczęściej niewykształceni, tylko do robót fizycznych. Iwonka chodzi na wszystkie imprezy polskie na Greenpoint i zna całą Polonię, ale o nazwisku profesora Kazimierza Poznańskiego nie słyszała.
Dzwonię jeszcze do Kalifornii do kolegi klasowego, którego bardzo trudno zastać, bo cały czas pracuje. Ma krańcowe odmienne poglądy od moich, republikańskie, przedyskutowane już mailowo, jak startował na prezydenta Obama. Mówi, że nie ma nic wspólnego z Polonią, bo to wszystko komuchy. Pytam, czy emigracja ‘80 to też komuchy, a on mi mówi, że wyłącznie komuchy. Bardzo się zresztą rozrzewnił i wzruszył moim głosem, którego nie słyszał czterdzieści lat, ale natychmiast mi podał nazwisko naszego wspólnego kolegi, do którego wysłał po studiach pocztówkę z zagranicy i którą mu zaraz na UB pokazali.
– Wszyscy donosili! – płakał do słuchawki. Nawet on!
Jak to?.. – mówię mu przestraszona – ja nie donosiłam… to nie żaden dowód… ta pocztówka… skąd masz pewność…?!
– Ewa, nie żaden dowód? Skąd by mieli tę pocztówkę? On ją dostał, dziękował mi za nią! Że ja to tam napisałem…Oni mi powiedzieli, że jak nie będę składał raportów, to już paszportu nie dostanę. I nie mogłem już wrócić…

Syn ma do wysłania przesyłki, więc jadę z nim na lokalną, małą pocztę, gdzie wbrew prognozom, że maile zniszczą zapotrzebowanie na usługi pocztowe, jest wielu klientów.
Niesie w słońcu dużą paczkę ładna dziewczyna w czarnych legginsach, obok pies, przywiązuje swojego owczarka szkockiego obok cytrynowej tablicy informującej, że wolno przed pocztą parkować 30 minut za darmo. Wchodzi na pocztę, ja za nią w mojej długiej, bawełnianej sukience wczoraj kupionej w Portland. Odbijam się od szyby a za mną cała ulica przeciwległa, pełna tych drewnianych, wypielęgnowanych domów nabrzeża jeziora Washington. Syn staje przy miejscu z napisem automated postal center, gdzie można przesyłkę samemu sobie zważyć i ostemplować i wrzucić do otworu, płacąc kartą. Ale obok stoi dość długa kolejka gdzie czarna kasjerka robi wszystkie operacje sama pytając za każdym razem klientów, witając ich, dziękując i żegnając. W drugim skrzydle ciągną się ściany skrytek, wszystkie mają kolor mosiądzu z ciemniejszymi ramkami. W środku drzwiczek wieloramienna gwiazda z wejściem na kluczyk i szafirową tabliczką, na której wytłoczone są białe numery złożone z pięciu cyfr.
Wychodzimy już, mijamy wolno stojące przed pocztą białe skrzynki FedEx-u, dziewczyna też wychodzi, zdążyła nadać swoją paczkę, teraz klęczy przy swoim psie i odwiązuje smycz, i oddalają się, a przed nimi kroczą ich wydłużone cienie, bo zbliża się wieczór.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2010, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *