28 września 2010, wtorek. Rano jeszcze para unosiła się nad moim ramionami jak wynurzałam je z wody basenu i mgła panowała tak niepodzielnie, że nawet nie było widać stojących na skarpie słoneczników, którym już wczoraj opadły płatki i dojrzałe od nasion zwisały ciężko w dół. Ale w miarę przybywania dnia niebo się rozjaśniało i jak uciekłam z domu unikając prac przeprowadzki, była już bezchmurna, upalna pogoda. Szłam w kierunku Space Needle, wieży widokowej, która w przyszłym roku będzie obchodzić swoje półwiecze i jest – tak widoczna zewsząd jako symbol miasta – też urągowiskiem nad upływem czasu, bo jej estetyka lat sześćdziesiątych, kiedy była super nowoczesna, została już przepisana architekturze zabytkowej. Trudno uznać coś podobnego za architektoniczną perłę, jak wieżę Eiffla i jak wieżę obrotową w Berlinie, ale seattleńska Iglica ma coś sympatycznego, jak wszystkie te dziwaczne budowle budowane z pychy i dla popisu.
Więc tak idę Denny do tej Iglicy mijając przechodniów, a jak mijam przechodniów mając zawsze w tle tę Iglicę, to przyjaźniej wiem, dokąd zmierzam i poco zmierzam szwendająca się ulicami, gdzie każdy ma jakiś w końcu cel, więc świadomość, że ja też go mam, daje otuchę. Próbuję więc unieśmiertelnić w sobie te ulice i zapamiętuję tę starą kobietę, która idzie w różowej sukience i w różowym kapeluszu pchając dziecięcy wózek w którym są tylko zabawki dla malutkiego psa, idącego wraz z nią na smyczy; mijam w równoległym do ulicy parku chłopaka, który ćwiczy szybkie wywijanie kijem; w zaułku grupa kobiet z wózkami dla bezdomnych ukrywa się pod plandeką i szykuje się tam do snu…
Pod Iglicą za to spokój i cisza, kilku turystów czeka na bilet do windy, ale to nie jest pewnie ani sezon na turystów, ani też i oszałamiająca moda na wizytowanie Iglicy. Wszystko tutaj właściwie toczy się niemrawo. Japończyk prosi mnie o sfotografowanie go, proponuje też rewanż, ale ja po zrobieniu mu kilku zdjęć uciekam, bo nie chcę nikogo zapoznawać, liczne szyby i lustra oferują mi i tak nadmiar moich odbić, natomiast spotkanie z drugim człowiekiem jest już poza kadrem i poza czasem, jestem całym moim życiem wypełniona po brzegi niepotrzebnymi mi ludźmi.
Więc zaglądam nostalgicznie to tu, to tam, wchodzę do ogromnej sali Wesołego Miasteczka, które jest nieskończenie smutne, bo oprócz dwóch zaledwie rodzin z maleńkimi dziećmi nikogo tu nie ma i wszystko jest nieruchome i niepotrzebne. Na zewnątrz zaledwie jedną karuzelę wprawiono w ruch dla grubego chłopczyka w okularach, który siedzi na koniu, a obok stoi matka, ale chyba i oni też odczuwają niezręczność tej sytuacji i się nie śmieją, zastygli w jakimś egzystencjalnym wyobcowaniu.
Więc lgnę do ludzi, stoję przed windą i obserwuję, jak miarowo wypluwa tych, którzy już zobaczyli podniebne miasto, może i tam pozostawili w restauracji swoje pieniądze, a może tylko poprzestali na oglądaniu Seattle z wieży, bo wychodzą mimo wszystko podekscytowani i rozemocjonowani, ale i zżycie ze sobą, gdyż najczęściej są to rodziny, lub delegacje z innych krajów i łączy ich albo rasa, albo jakieś rodowe podobieństwo. Drzwi windy się otwierają i pozostawiają na dole oszołomioną czarnoskórą grupkę osób, to znowu wysypują się skośnoocy Azjaci, innym razem nordyckie, albinoskie postacie. A wokół, w tym okrągłym pawilonie, gdzie dwie windy pozostawiają powracających z góry gości Iglicy, trwa przed oczami bezustanna defilada przedmiotów w kształcie Space Needle i opatulenie mentalne tymi wszystkim gadżetami jest nieprawdopodobne, bo sama forma architektoniczna budowli już jest niestrawna jako obiekt kontemplacji, a jeszcze w połączeniu z różnoraką jej funkcjonalnością, jak futerałem na cukierki, na długopisy, na okulary słoneczne, czapki i absolutnie pożenione wszystko ze wszystkim, daje w sumie jakiś całkiem nowy, dziwaczny i straszny komponent.
Ale za to piękne są wokół Iglicy, zagospodarowane co do ostatniej grudki ziemi, tereny zielone, obsadzone jesiennymi kwiatami, swojskimi i czułymi. Lwie paszcze, ostanie, jesienne róże, marcinki, dalie, zawilce, nagietki, fuksje, petunie i te wszystkie ciepłolubne rośliny, których w Polsce nie ma.
Wracając, chcę pożegnać wzrokiem tę dzielnicę i wstępuję jeszcze do sklepu Champions Party Store przy 124 Denny, zachęcona czerwoną, wyszczerzoną kłami głową wilkołaka na dachu. Wszystko w tym obszernym pawilonie podporządkowane jest już zbliżającemu się świętu Halloween i można zdumiewać się, przechadzając się między półkami, jak wielkie jest zapotrzebowanie na zmianę tożsamości w tym jednym dniu, bo nigdy jeszcze nie widziałam tak ogromnej ilości towaru związanego w końcu z tak wąską, dotyczącą zaledwie jednego dnia aktywnością człowieka. Tworzywo sztuczne umożliwiło właściwie absolutnie wszelkie metamorfozy, które w tym sklepie, jak w laboratorium, pokazywało od kuchni ten proces przeobrażania. Pokusa stania się niewidzialnym jest tak wielka, że już miesiąc przed Halloween widziałam na ulicy przechodniów w maskach wilków tak szczelnie maskujących twarz, że dla nikogo, nawet dla siebie nie byli rozpoznawalni.
Na jednej ścianie stoją rzędem nylonowe peruki mieniące się wszystkimi kolorami i fasonami, i chyba owłosienie jest podstawą dnia Halloween. Tak, jak cywilizacyjne zmiany obyczajowości dążą do eliminacji owłosienia na ciele ludzkim, Halloween przywraca je tylko w licznych przebraniach zwierząt, ale właśnie człowieka, który jest zły, bo jest owłosiony. Wystarczy wskrzesić gotyk i mroczność kryminalnej grozy, by pojawił się owłosiony Mr.Hyde i z nim wszelkiej maści brody, wąsy, owłosienie rąk i nóg, klatki piersiowej. Oprócz tego na drugim biegunie sprzedaje się nagość – wytłoczki kobiecych piersi, brzuchów, pośladków, twarzy, nosów, uszu, ust i oczu. Można za niewielkie pieniądze kupić właściwie każdą cześć ciała, każdy dosłownie ubiór dla siebie swojego dziecka i to zawsze z podtekstem grzeszności i sprzeniewierzenia. Bo jeśli są nawet w sprzedaży i anielskie skrzydła zrobione z prawdziwych piór ptasich, to i tak będą zastosowane w kontekście ironicznym i prześmiewczym, połączone z jakimś bluźnierstwem. Nawet woreczki foliowe, w które pakuje się zakupy, są w kolorze piekielnej czerwieni.
Mimo, że w sklepie są i rodziny z małymi dziewczynkami, które już w sklepie dostają tiulowe spódniczki przebrania, to ich zabawa nie ma tu nic do rzeczy w kontekście zabawy dorosłych. Kompensacja dorosłości, która podobno już w dzisiejszych czasach nie ma nic wspólnego z odkryciami Freuda mieści się jedynie w dziecięcych niespełnieniach, czyli tym wszystkim, czego rodzice nie dali, kiedy trzeba było dawać w określonym czasie. Spóźnieni kochankowie wszelkich dziwactw, popsutych już i zamienionych w perwersję, stają się marzycielami takimi jak ja. Wychodzę więc z tego sklepu pełnego wszystkiego co jest na niby i co w przeciwieństwie do snu, jest cały czas realne i możliwe. I stoję przed tym sklepem wpatrzona w manekin przebrany za Blaszany Dzwoneczek i miłośnie pożeram jej szmaragdową, obcisłą sukieneczkę mini.
Można tak w nieskończoność iść w górę Denny do domu, który już za dwa dni nie będzie nasz, i obserwować, jak słońce popołudniowe kładzie się na złotych szybach wieżowców, jak lukruje je połyskami i cieniami, jak ulica drga i pulsuje ciepłym, nagrzanym powietrzem i wszystko jest powtórnie wyraźne i w swojej najwartościowszej części, realne. I, jak już jestem na moście, i cały dom na Melrose widnieje w całej swej okazałości architektury lat siedemdziesiątych, z balkonami jakby zaprojektowanymi poprzez odgapienie z obrazów Matisse’a z Vence, ogarnia mnie nieprzezwyciężalna nostalgia, bo wszystko wokół żyje, pulsuje, czteropasmowa autostrada pod mostem huczy i cały czas i ilustruje nie pożądanie, a podążanie, a ja stoję w miejscu i umieram.