Ameryka nie dość, że była tępiona w całym moim życiu komunistyczną propagandą, to na dodatek nie miała też szans na entuzjastyczną recepcję w moim rodzinnym domu.
Od momentu, kiedy młodszy brat ojca wyemigrował do Ameryki z żoną i ośmioletnią córką, moją rówieśnicą, do wcześniej tam osiadłej rodziny swojej żony w Cleveland, rozpoczęło się rodzinne piekło. Nie dość, że posiadanie rodziny w kraju kapitalistycznym było w Polsce niemile widziane, a ojciec nigdy nie zrezygnował z kontaktu z bratem, to na dodatek mama – a ojciec, jedyny żywiciel rodziny ukrywał swoje zarobki jak i wydatki – wyszperała w jego biurku, tknięta podejrzeniami, dokumenty, obligujące ojca do comiesięcznych spłat bardzo kosztownych pożyczek zaciągniętych przez jego brata, który właśnie opuścił na stałe Polskę. Nie mieliśmy lodówki, żadnego pojazdu, nawet roweru, telefonu i mebli, natomiast to wszystko, zupełnie nowe, zakupił brat mojego ojca, spieniężył i pojechał na zawsze do Ameryki.
Nim nadeszła z Ameryki upragniona rekompensata w postaci dużej koperty, minął rok. Pamiętam ten moment, jak cała nasza czwórka pochyliła się nad tą egzotyczną kopertą, by ją wspólnie otworzyć, a ojciec triumfująco na nas patrzył, co oznaczało, że jednak jego brat postanowił dług zwrócić. Kiedy z niej wyciągnęliśmy jedwabną chustkę na głowę, taką, jaką nosiły wtedy wiejskie kobiety w niedzielę do kościoła, ojciec zdenerwowany wyszarpnął nam z rąk tę kopertę i tak długo rozdzierał jej poszczególne warstwy, aż zrezygnowany milcząco wyniósł skrawki papieru do kosza na śmieci. Mama opłaciła listonoszowi za nią jakieś astronomiczne cło, bo chustka była przedmiotem nowym i nieużywanym. Wujek, który dopiero po latach przyznał się, że nie znając języka, krewnych, którzy mu nie pomogli w znalezieniu pracy, długo wystawał po różnych ulicach Cleveland, przy których kopano rowy, by na pierwsze lepsze skinienie łapczywie chwycić za łopatę. Ale nigdy zaciągniętego długu ojcu nie spłacił, bo uważał zawsze, że jego brat, dyplomowany inżynier ma o niebo lepszy los od niego i jak już kupił dom i samochody – co regularnie dokumentował słanymi zdjęciami z Polaroida – to przysyłał nam prezenty. Każdy prezent wujka z Ameryki wywoływał w domu piekielną awanturę, po której rodzice nie odzywali się długo. Za ogromną paczkę nowych, plastikowych kwiatów, przysłanych w intencji zaniesienia ich na grób babci, mama zapłaciła listonoszowi tak wysokie cło, że starczyłoby tych pieniędzy chyba na kupowanie codziennie przez okrągły rok świeżych kwiatów w najlepszej kwiaciarni. Na dodatek ojciec faktycznie część kwiatów zawiózł na grób matki, które natychmiast z tego grobu zniknęły.
W latach sześćdziesiątych tzw. prywaciarstwo produkowało w Polsce plastikowe kwiaty, ale te, przesłane w paczce od wujka z Ameryki, były, pomijając wszystko, co się z tym wiązało, zachwycające.
I kiedy leciałam po raz pierwszy do Ameryki, obraz Ameryki zakodowany w mym dzieciństwie nie został jeszcze niczym wyparty. Obraz ten był piętnem, naznaczeniem, ale na który przecież nałożyły się inne obrazy. Nałożyło się tyle wizerunków, tyle filmów, tyle książek, a jednak podskórnie, podświadomie, tkwiła we mnie pewność amerykańskiej tandety i szmiry, kultury niskiej, powierzchownej, niemającej wartości szlachetnej Europy.
Zemocjonowana podrożą pokonywałam Atlantyk w zupełnie nowej scenerii nowoczesnej cywilizacji, w której zostałam bardziej sformalizowana i uprzedmiotowiona, ale jednak czułam się wyśmienicie wśród życzliwości obsługujących lotniska, przy moich kilkakrotnych samolotowych przesiadkach, po komfortowej opiece stewardes.
Po zapadnięciu ostatecznej decyzji wpuszczenia mnie do Stanów Zjednoczonych, zadaniu krótkich pytań ciemnoskórego urzędnika o powód mojego pojawienia się w tym kraju, zabraniu odcisku palca i zbadaniu dna oka, przeszłam kolejnymi śluzami do holu, gdzie wśród tłumu oczekujących zobaczyłam czuprynę mojego syna.
I potem on wiózł mnie samochodem, a Filadelfia otwierała braterskie ramiona, otwierała się przede mną jak cudowny wachlarz, wyrastała nagle z horyzontu jak baśniowe, fantastyczne zjawisko szlachetnych brył drapaczy chmur, pełnych dystynkcji i elegancji. Ulice, otrzymane w chłodnej sepii i ciepłej czerni, połyskujące rytmem błyszczących w słońcu fasad pociętych oknami, emanowały spokojem i sytością metropolii, w której nie tyle wszyscy są szczęśliwi, co zaistniali. Właśnie ta konkretność uderzyła mnie najbardziej, która może była zakodowana właśnie w architekturze, w mieście zbudowanym nie na wzorze rzymskim, a greckim. Hippodamejska siatka ulic wprowadzała w ten chłodny wykwint dodatkowy spokój i dostojeństwo, ale ja wtedy jeszcze niczego o nim nie wiedziałam, przednia szyba samochodu wyświetlała mi coraz to nowe kadry, w które wchodziłam jak w rozwijający się kwiat, który niczego w swoim wnętrzu nie ukrywa, jest po prostu wiecznym, odradzającym się stale zachwytem.
Gdy minęliśmy otoczony z dwóch stron arterii drapaczami chmur dostojny ratusz i skręciliśmy na most rzeki Delaware, indiańskość nazw mieszała się z oglądaną na ulicach czarną ludnością i klasycznością greckich marmurowych kolumn, z ich solidnością, a zarazem idealnie wkomponowaną w ten przepiękny pejzaż lekkością miasta, które staje się poprzez to idealną jednością.
Pragnęłam, by syn do mnie nic nie mówił, niczego nie objaśniał, tylko, jechał, jechał i jechał…