Nudnych, nijakich i bezbarwnych osobowości z pewnością ludzkość na przestrzeni wieków wyhodowała wystarczająco dużo, którzy w pokorze niezaistnienia jako artyści odeszli w mroki niepamięci pozostawiając pola postaciom barwnym i twórczym.
Dopiero dwudziesty pierwszy wiek literatury polskiej zdecydował się na naprawienie tej niesprawiedliwości dziejowej uruchamiając nakładem dużego publicznego wysiłku i kosztów sieć warsztatów poprawnego pisania, które z bogatej oferty przyrodzonego, niesfornego przychówku szkolnego potrafią bezbłędnie wyselekcjonować rok rocznie egzemplarze poetów, co do których wiadomo będzie, że konsekwentnie będą stać na straży martwoty duchowej, neurotycznej nieciekawości świata i po wysunięciu ich kandydatur do laurów zwycięzców konkursów literackich, gdzie w jury zasiądą ich nauczyciele w miarę upływu lat, będą zasiadać w tych samych strukturach jurorowania, by precyzyjnie i perfekcyjnie z bogatej oferty kandydatów wyłonić największe beztalencia z zakodowanym w genach brakiem jakichkolwiek predyspozycji literackich.
Podobno debiut książkowy to dla poety zazwyczaj szczyt jego osiągnięć i jeśli potem krytyka się zachwyci i pochwali następne dokonania, debiut zazwyczaj pozostaje najsilniejszym, a zwinięte zazwyczaj jest w niewielkich objętościowo utworach wszystko, co dojrzały pisarz potem rozwinie.
Czytając zaledwie około trzydziestu krótkich wierszy, zastanawiałam się, czy to wszystko, co napisano o „Zapaści” Joanny Lech nie jest też jakimś adekwatnym do klimatu wierszy autorki suplementem i celowym poronieniem entuzjazmu i afirmacji, jakimś freudowskim uleganiem ich klimatowi, bowiem dwuznaczność pochwał jest typowa i zastanawiająca:
„(…)Przypomniałem sobie jednego z jurorów, który nie wytrzymał i już w kuluarach zdradził werdykt Bierezina. A potem widziałem go na widowni lekko drzemiącego. Teraz wiem, że zapadał się w świat niesamowitych zwidów.”– napisze Krzysztof Kleszcz na blogu bialafabryka.blogspot.com
Ciekawe są recenzje, które potrudziwszy się z wymienieniem cech złej poezji zaprzeczają jakoby właśnie „Zapaść” była od nich wolna:
„(…)Zapaść sprawia wrażenie książki spójnej, starannie skomponowanej. Nie jest to z pewnością zestaw wszystkich opublikowanych wcześniej tekstów, co zdarza się debiutantom dość często. Z pozoru te wiersze niespecjalnie wyróżniają się na tle innych. Nie zaskakują ucha, przykrojone tak, jak dzisiaj się wiersze kroi. Są nieufne w sposób jak dziś nieufnym wobec języka być powinny. Introwertyczność, depresyjność, wzmacniana przez ponure obrazy – wszystko to wydaje się dość znane współczesnemu odbiorcy. Łatwo przejść koło tych tekstów obojętnie, bo nie starają się nas za wszelką cenę uwieść.(…)”
– pisze Artur Nowaczewski w Toposie 1(110)/2010
Czytając wiersze Joanny Lech, które nie wiadomo dlaczego porównywane są do poetyki filmów Jarmuscha, do poetyki powieści Hrabala, do kontynuacji odkryć formalnych w poezji Wojaczka, Rimbauda, Honeta i Sosnowskiego, trudno nie odczuć obcości tych wyalienowanych strof ze wszystkiego, z czym można skojarzyć twórczością poetycką.
Przede wszystkim ta wydumana poezja cierpiąca, mająca pozór dramatycznie przeżywanego świata przez kobietę wchodzącą w życie dorosłe, pełne kolców i ranień, spreparowana jest z sztucznie przywoływanych strzępów przeżyć (powódź i ostracyzm podwórkowy w dzieciństwie), które niewątpliwie były udziałem autorki, ale są one tak już artystowskie, że nie wiążą się ani z autorką, ani z podmiotem lirycznym, a odskakują natychmiast od czytelnika, wiodąc jakiś smętny, nieprzyswajalny byt.
Wiersze mówią o nieprzystawalności bohaterki utworów do świata, który boleśnie odbiera. Używa wielu środków surrealistycznych, bebechowych i metafor rzygawicznych, wielokrotnie pojawia się nadrealistyczny sen, ale zawsze koszmarny, pełen lęków i onirycznych egzaltacji. Następuje tutaj nieporozumienie ze względu na wymienność obiektu opisywanego i autora. To wyszło mniej więcej tak, jakby zdegradowany i popsuty świat zaczął przemawiać, jakby nie wiadomo było, jakim sposobem coś, co umiera i co jest w zaniku, zaczęło opowiadać o sobie. Artysta, który akurat tak odbiera świat i ma wolę go tak opisać, musi nad nim panować, nawet, jeśli dysponuje śmietnikiem, miastem zdeformowanym, pustym i wyludnionym, to ten katastrofizm nie może być pisany anemią i wrażeniem, że nam pacjent zaraz umrze nie powiedziawszy, co mu dolega. Jęki Lechowej są wprawdzie wyniosłe i zdystansowane, jakby artykułowała je dama nadepnąwszy na odchody ludzkie, ale jednak niezgoda, mimo, że pisana cichą skargą, jest słana w pustkę, w brak adresata, w neurotyczną abstrakcję, która jest wszystkiemu winna. Nie dowiadujemy się z wierszy, kto za tym stoi, dlaczego w otwierającym wiersz „Głód” kochankowie, którzy z taką skutecznością wymieniają między sobą płyny ustrojowe, nie są zadowoleni. Mało, dalej kochankowie, już w odległości tak dużej, że technicznie nie jest to możliwe, stają się zupełnie nieosiągalni sobie, jak jest w wierszu „Przepustowość”
„(…)przełamuję się światłem i ciągle jeszcze próbuję cię dotknąć,
ale to zawsze za mała przepustowość, spięcia na łączach.”
Jeśli w wierszu jest jesień, to tylko w postaci czegoś, co zaraz nastąpi, czyli zbliżającej się zimy i ten permanentny chłód, przeciąg i lodowatość zawsze są opisane schyłkowo, jako degradacja, nieunikniona katastrofa i senny majak. Minorowość nie jest ani poezją czarną, ani gotycką, nie służy do straszenia, nie jest też katastroficzną diagnozą. Nawet w kończącym tomik wierszu „Odpryski” pojawia się, zadawałoby się, optymistycznie i z happy endem ukochany, ale w postaci już przez bohaterkę wiecznie niezadowoloną i zimną, niechciany:
„(…)Chyba południe, bo wracasz.
I wszystko znów się zapętla.”
Nie dowiadujemy się z całego tomiku, na ile wieloznaczność tytułu, w pierwszym rzędzie zapowiadająca medyczną przypadłość, dotyczy scen w szpitalu i niedogodności z tym związanych, a na ile jest sprzeciwem wobec kobiecego losu, który każe kobiecie stać przy garach i być niezadowoloną ze zbyt wczesnego przychodzenia z pracy męża („chyba południe”), ponieważ koszmar ich współprzebywania zawsze naznaczony jest niezadowoleniem i muchami w nosie.
(…) „Te wiersze brzmią jak dobrze odrobione zadanie domowe absolwentki Studium Literacko-Artystycznego przy Uniwersytecie Jagiellońskim, znakomicie obeznanej z modnymi dykcjami poetyckimi ostatnich lat. Takich imitatorskich talentów mamy wiele. Za takie predyspozycje nie dostaje się prestiżowej Nagrody Bierezina. Musi tu być coś więcej, skoro jury wyłuskało projekt autorki z Rzeszowa i nagrodziło tomikiem. I szczególnie nie trzeba się wysilać, żeby tę wartość dodatkową znaleźć.(…)”
– napisze tajemniczo Karol Maliszewski, pozostawiając czytelnika z tym bezskutecznym poszukiwaniem.
„(…)która zapada, gdy nie mamy nic do powiedzenia, albo właśnie mamy za dużo, tylko brakuje nam słów. To jest poezja brakujących słów. Co może dziwić, gdyż na pierwszy rzut oka wydaje się, że słów jest za dużo.
– podpowie jeszcze Karol Maliszewski w dodatku „Kultura”, „Dziennik Gazeta Prawna” z 31.12.2009
Natomiast Jakub Sajkowski na portalu nieszuflada.pl nie ma wątpliwości:
„(…)Ale jedno jest pewne: nie jest to poezja odmierzana “tępą wsuwką do włosów” jak gdzieś już było zapowiadane. Zastanawiam się, czy Joanna Lech odmierzała tu gdziekolwiek i cokolwiek.(…)”
Mogę odpowiedzieć Panu Sajkowskiemu: nie odmierzała.
W wypadku „Zapaści” Joanny Lech wyjątkowo wygodnie zebrać wszystkie netowe opinie o tym tomiku, ponieważ są opublikowane na blogu poetki. Tak jak zauważyłaś, bardzo przewrotne są te recenzje, poprzedzone zazwyczaj listą wad, których poetka rzekomo nie posiada. To tak jakby w wypadku beatyfikacji świętego wymieniać adresy burdeli, daty i godziny w których on tam nie przebywał. Natychmiast skierowuje się uwagę na ten aspekty nieczystości, a być może, nikomu by to do głowy nie przyszło. Zdumiewająca jest w takim zestawieniu rekordowa lista nagród: im. X Sułkowskiego, im.W. Bąka, im. T . J . Pajbosia. W 2007 r. nagrodzona Grand Prix w VI konkursie im. R.M. Rilkego w Sopocie oraz nagrodą główną w XIII konkursie im. Jacka Bierezina w Łodzi. Wiersze publikowała między innymi w „Opcjach”,„Studium”, „Tyglu Kultury”, „Akcencie”, „Wyspie”, „8. arkuszu Odry”, „Cegle”,„Arteriach”, „Portrecie”, w czasopiśmie literackim „Red” oraz na wielu stronach internetowych. Wiersze czytała m.in. podczas Festiwalu Poezji Sopot, „Pisz i śpiewaj poezję” w Piszu, Manifestacji Poetyckich w Warszawie oraz podczas obchodów 15-lecia S L A . Absolwentka Studium Literacko-Artystycznego przy Uniwersytecie Jagiellońskim.
i tu warto zacytować fragment z wywiadu z poetką:
„(…)E.Ś.: Uczestniczyłaś w zajęciach Studium Literacko-Artystycznego, warsztatach poetyckich Maliszewskiego i Honeta. Czy zostawiły jakiś ślad, na ile były ważne, istotne?
J.L.: Uczestniczyłam i miło wspominam. Dużo dobrego wyniosłam z tych zajęć; oczywiście, szkoła pisania nikogo trzaskać bestsellerów nie nauczy, ale pod względem właśnie warsztatowym, tj. oceny gotowych tekstów, oczytania, redakcji, kontaktu z ludźmi SLA było bardzo cennym doświadczeniem.(…)”
ach, Rysiu, jakbyś jeszcze mógł wejść na stronę tego „Studium” i wkleić tu ceny. Czytając przez dwa dni wiersze poetki, tak zdawało się skrzywdzonej, jęczącej, z prowincji (Rzeszów to straszna dziura taka mniej więcej, jak Katowice) trudno mi pojąć, że młoda kobieta, po przejściach, po doświadczeniu powodzi w niedawnym przecież dzieciństwie, opłaca sobie takie kosztowne lekcje. Ile to kosztuje?
Bo wiesz, ja nie jestem przeciwniczką takich nauk, ale nie mogą one być gwarantem sukcesów ich wychowanków, bo wtedy opłaca się nie naukę, a sukces.
To już Ewo przesadzasz, by mieć do poetki pretensję, że skończyła Studium. Przecież nie ma to nic wspólnego z tym, jakiego bohatera wybierze do swojej kreacji artystycznej.
Na stronie jest informacja z lipca 2010 roku. Studia trwają dwa lata. Koszt studiów: 3400 zł za rok, płatne w dwu ratach.
Ale ciekawszy jest według mnie anons Sławomira M. na portalu GoldenLine, oferujący chałupnictwo o tej samej mocy, a pewnie tańsze:
„O mnie:
Jako poeta i krytyk publikowałem m.in. w „Twórczości”, „Toposie”, „Czasie kultury”, „Portrecie”, „Opcjach”, „FA-arcie”, „Kartkach”, Śląsku”, „Undergroucie”, kwartalniku „Teka” w Toruniu, „Zeszytach poetyckich”, „Akcencie”, „Pro Arte”, „Kulturze”, magazynie „Teraz” (Filadelfia). Jestem autorem kilkunastu książek poetyckich, obecnym w wielu antologiach poezji polskiej.
Łącznie mam w dorobku blisko 1000 publikacji czasopiśmienniczych i prasowych w kilkudziesięciu tytułach.
cennik:
Koszt recenzji, lub oceny książki – 120 zł.
Koszt warsztatów raz w miesiącu po 3-4 godz. to 110 zł. od osoby + koszta przejazdu. Min. 5 osób. Optymalnie 8 osób.”
Nie masz Rysiu racji, bo jeśli Państwo sankcjonuje prostytucję artystyczną, to ona musi być jawna. Jeśli w jury konkursów zasiadają nauczyciele i nagradzają swoich wychowanków, to to musi być podkreślone i markowe. Tak jak w winnicach tłoczy się markowe wino, tak produkcja poetów pod pewnymi szyldami musi mieć pieczątkę najwyższej jakości. Wszelkie pokątne chałupnictwo jest niedopuszczalne. Monopol i już. Wtedy wiemy, na czym stoimy i się nie wygłupiamy z negatywną recenzją, za którą jeszcze może zleceniodawca zażądać w sądzie odszkodowania. Kto płaci, ten wymaga. Dlatego pewnie te recenzje na dwoje babka wróżyła. Ale i to jest fatalne, bo powinna być jedna, silna recenzja, jeden wzorzec, a powinno się opłacać tylko nazwisko. Np. absolwentka „Studium” powinna mieć zabezpieczoną możliwość pozyskania jednej, afirmującej recenzji w czasie trwania swojej kariery poetyckiej. Jedynie opłacało by się pod nią podpisy i tu mogą być ceny zróżnicowane. Ceny dla zmarłych już autorytetów oczywiście wyższe. Te nazwiska wymienione na stronie mogły by tę sprawę doskonale rozwiązać: Marek Bieńczyk, Stefan Chwin, Jacek Dąbała, Roman Honet, Wojciech Kass, Krzysztof Kuczkowski, Bronisław Maj, Karol Maliszewski, Izabela Filipiak, Jerzy Jarzębski, Karol Maliszewski, Gabriela Matuszek, Robert Ostaszewski, Piotr Sommer, Jerzy Stuhr, Olga Tokarczuk, Marta Wyka, Michał Zabłocki, Marek Zaleski (a także: Stanisław Lem, Czesław Miłosz, Jan Józef Szczepański, Maciej Słomczyński, Maciej Szumowski Dorota Terakowska).
Zdawało mi się, że na portalu nieszuflada w wątku „Madrigali” Rafała Wawrzyńczyka „Zapaść” była omawiana, ale dzisiaj przeczesałem wszystkie odcinki i wszystkie komentarze i poza dwoma nieważnymi wzmiankami, tego nie odnalazłem. Natomiast w dalszym ciągu trwa nagradzanie tomiku:
“2 równorzędne wyróżnienia po 1 000 zł każde:
Bianka Rolando “Biała książka”, Święty Wojciech, Kraków 2009
Joanna Lech “Zapaść”, Poleski Ośrodek Kultury, SPP, Łódź 2009
Oficjalne ogłoszenie wyników Konkursu nastąpi 26 czerwca 2010 r. w Kutnie podczas VI Festiwalu “Złoty Środek Poezji “.
Może dość pokazywania tych strategicznych mechanizmów wynoszenia określonych utworów, bo przecież w dzisiejszym świecie jest to normalne, z dnia na dzień, można zrobić z człowieka gwiazdę, jak tylko się ma możliwości. Mnie chodzi tutaj o sprawę inną, przecież te wiersze są napisane poprawnie, tysiące im podobnych można znaleźć na portalach poetyckich, które się podobają i nie można im nic zarzucić. Są dokumentacją pewnego stanu psychicznego pewnej młodej kobiety i być może, wiele pewnych młodych kobiet odnajdzie w nich swój los. Uważam tylko, że nagradzać trzeba utwory, które coś wnoszą, coś wyznaczają i nawet, jeśli się mylą to nie są jedynie jakimś estetycznym zabiegiem, a próbą odkrycia palących przecież problemów. Roboty jest huk, jesteśmy w ponowoczesności, nie wiemy, jak Internet na nas wpływa, jak czuje się nasze „Ja” wobec zmian tożsamości, wobec czasu, który traktowany jest jedynie w kategoriach teraźniejszości. I „Zapaść”, oprócz tego, że stan zadowolenia u podmiotki lirycznej się na amen zapada, to nie mówi nic.
Nawiązując do Polańskiego, to widzi Pani, Pani Ewo, pisanie pozytywnych recenzji za pieniądze jest usankcjonowane i nikomu nie przychodzi nawet do głowy, że to przecież prostytucja. Natomiast bezpłatne i bezinteresowne recenzje pisane z potrzeby serca, tak jak Pani to robi – rzecz godna potępienia. A film naprawdę widziałem w kinie w Warszawie, będąc na delegacji, bo nie miałem co z wolnym wieczorem zrobić.
To zwracam honor, Panie Robercie i przepraszam.
Czytam właśnie, co się na portalu liternet wyrabia i podziwiam grupę Feliksa Lokatora, która ostatkiem sił próbuje ten portal ratować przed zalewem trumlowców, którzy wprowadzają tam konsekwentnie i z uporem fałszywy Wersal.
Na blogu Naćpanej Światem pod wierszem „Schizofrenia” napisałam, że tylko schizofrenicy mają jeszcze szansę uratować ten świat, bo przecież neurotycy to tylko na okrągło kłamią. I właśnie cały czas mamy do czynienia z neurotykami. Albo na portalach poetyckich kłamstwo pleni się nieustannie fałszywymi i pustymi komentarzami, albo pisze się recenzje skłamane, albo – co w tak spójnym systemie jest tego konsekwencją – pisze się skłamaną poezję.
Bohaterką „Zapaści” jest neurotyczka, osoba nieustannie chora i niezadowolona. Ale studium tej przykrej przypadłości jest afirmujące, gruntujące i promujące. PRL-owska nerwica, gdzie potiomkinowskie cuda gospodarcze epoki Gierka były na porządku dziennym, trwa teraz w poezji, tutaj sobie neuroza znalazła przytulne gniazdko.
Takie obrazowanie, nazwane przez Andrzeja Osękę „metaforyczne” – promował właśnie takie malarstwo i grafikę bebechową – było w plastyce zawsze skutecznym zatuszowywaniem braków warsztatowych. Na wzór Hieronima Boscha z głowy wyrastały ręce, koniom rosły skrzydła i a ich ciała były pokawałkowane. Nieznajomość anatomii była wysoko ceniona. Myślę, że w poezji podobnie buduje się koszmary senne, bo można zmieścić w nich właściwie wszystko, bo wszystko tak zdeformowane i spreparowane do wszystkiego pasuje.
I trzeba jeszcze zaznaczyć, że nerwica bohaterki „Zapaści” Joanny Lech to nie dzisiejsza alienacja wskutek całkowitego skołowania wprowadzeniem nowej technologii, Internetu, braku sprecyzowanej tożsamości, upadku konwencjonalnej rodziny, usankcjonowania pornografii, wszech panującego ateizmu i intensywności działania sekt religijnych – ale ubiegłowieczne, neurotyczne malkontenctwo.
Więc podsumowując, poezja Joanny Lech nie jest nowoczesna, jest wręcz zapóźniona, jak dziecko, które nie może przejść do następnej klasy, bo niczego nie zrozumie.
Wygląda więc na to, że w dzisiejszej polskiej współczesnej poezji toczy się walka nie o to, by nie umrzeć, ale o to, by żyć:
„(…)Jest ogromna różnica pomiędzy walką o to, żeby nie umrzeć, a walką o to, by żyć. Ludzie walczący o to, żeby nie umrzeć, zachowują swą godność, bronią jej zazdrośnie, z dzikim uporem, wszyscy: mężczyźni, kobiety, dzieci. Mężczyźni nie zginali karku. Uciekali w góry, do lasu, mieszkali w grotach, walczyli z najeźdźcami jak wilki. Walczyli, żeby nie umrzeć. Była to walka szlachetna, godna, uczciwa. Kobiety nie sprzedawały swych ciał na, czarnym rynku za szminkę, za jedwabne pończochy, za papierosy lub chleb. Cierpiały głód, lecz nie sprzedawały się. Nie sprzedawały wrogom swych mężczyzn. Wolały patrzeć, jak ich dzieci konają z głodu niż sprzedawać siebie, niż sprzedawać swych mężczyzn. Przed wyzwoleniem narody Europy cierpiały z niezwykłą godnością. Walczyły z podniesionym czołem. Walczyły, żeby nie umrzeć. A ludzie, którzy walczą, żeby nie umrzeć, siłą rozpaczy łapią się wszystkiego, co stanowi żywą, wieczną tkankę istnienia, esencję, najszlachetniejszy i najczystszy jego żywioł: godności, odwagi, wolności własnego sumienia. Walczą, żeby ratować własną duszę.
Po wyzwoleniu jednak ludzie musieli walczyć, żeby żyć. Walka o życie jest rzeczą poniżającą, potworną, jest wstydliwą koniecznością. Walka tylko o życie. Tylko o to, by ocalić własną skórę. To już nie jest walka przeciw zniewoleniu, walka o wolność, o ludzką godność, o honor. To walka z głodem. To walka o kromkę chleba, o płonącą szczapę, o szmatę do przykrycia własnych dzieci, o naręcze słomy, by móc się na niej położyć. Kiedy ludzie walczą o życie, wtedy wszystko, nawet pusty słoik, niedopałek, skórka pomarańczy, czerstwa skórka chleba znaleziona na śmietniku, ogryziona kość, wszystko nabiera dla nich ogromnej, ostatecznej wartości. Żeby żyć, ludzie są gotowi na wszelką podłość: na wszelką nikczemność, na wszelką zbrodnię, żeby żyć. Dla kromki chleba każdy z nas gotowy jest sprzedać własną żonę, własne córki, poniżyć własną matkę, sprzedać rodzeństwo i przyjaciół, kurwić się dla innego człowieka. Gotowy jest paść na kolana, czołgać się po ziemi, lizać buty każdego, kto zaspokoi jego głód, poddać się biczowaniu, z uśmiechem wytrzeć sobie twarz z plwocin: a uśmiech będzie pokorny, słodki, a wzrok będzie pełen wygłodniałej, zwierzęcej nadziei, nadziei cudownej.(…)”
Curzio Malaparte „Skóra” fragment w przekładzie Jarosława Mikołajewskiego