Katowice
Najlepiej spacer po wystawach plastycznych w Katowicach rozpocząć od bardzo wygodnej Galerii Radia Katowice “Na żywo” profesjonalnie prowadzonej przez Macieja Szczawińskiego i mając szczęście, nawet go w korytarzu spotkać. Gdyż to nic innego, jak wykorzystany dla potrzeb przechodnia nigdy niemającego czasu, duży jasny hol dobrze pilnowany przez umundurowaną straż, więc i ani oglądającym, ani dziełom, nic stać się nie może.
Tym razem gości w niej sławny od lat siedemdziesiątych śląski emigrant do Szwecji, Jan Przybył. Nie chciałabym powielać obszernych sądów o artyście, które wyraził wyczerpująco odnośnie prezentowanych tu prac w internetowej witrynie Radia Katowice kurator wystawy, Maciej Szczawiński. Trudno mi wszakże po spotkaniu, jak autor donosi – i największego artysty Szwecji – pogodzić się z sugestią, jakoby artysta czerpał ze źródeł mitu tak głęboko, jak uczynił to cytowany geniusz epoki, Mircea Eliade. Poszerzając wiedzę o artyście przypomnieniem oglądanej przeze mnie jego obszernej wystawy w Muzeum Śląskim w 2005 roku, a także odwiedzając jego stronę internetową, nie sposób opędzić się od zgoła innych doznań. Artysta, projektując szwedzkie osiedle, mając na celu dobre samopoczucie mieszkańców, i całe szczęście – bo mozaika narodowościowa, osiadła tam właśnie, z pewnością nie jest w stanie wczuć się nagle w metafizykę wierzeń nordyckich wikingów – rozpoczyna chyba tym jedynie czysto estetyczny zabieg kompilacji różnorakich strzępów bohaterów każdej istniejącej w narodach, ludowej baśni. Te ilustracje, w moim odbiorze nie najlepiej radzące sobie z kolorem, pełnymi garściami czerpią przede wszystkim z malarstwa Chagalla, co jest wielkim plusem.
Artysta Jan Przybył, nie jest magiem, nie jest demiurgiem i nie jest antropologiem. Niepotrzebne dorabianie literackiej mitologii efektom poszukiwań źródeł, których już dawno nie ma i nie każdemu dane jest je reaktywować, bardzo osłabia wielki mozolny wysiłek twórczy stwarzania własnego, indywidualnego świata: szopek bożonarodzeniowych, jeleni, madonn, duchów i duszków leśnych w nieprawdopodobnie bogatej, pięknej ornamentyce.
Górnośląskie Centrum Kultury udostępnia swoje białe sale trzem wystawom. Na dole, w przestrzeni zarezerwowanej dla studentów Akademii i pedagogów, prace tych ostatnich, sześciu pracowników dydaktycznych fili uniwersytetu śląskiego: Jerzego Fobera, Katarzyny Handzik, Grzegorza Majchrowskiego, Krystyny Pasterczyk, Małgorzaty Skałuby – Krentowicz, Andrzeja Szarka nie będę odnotowywać szczegółowo, gdyż prezentacja po jednej ich pracy w małej salce nie daje jakiegokolwiek wyobrażenia o ich twórczości poza domniemaniem, że jest awangardowa, sądząc po użyciu najnowszych mediów ( fotografia, monitor). Notka Anny Markowskiej, próbująca wyjaśnić tytuł wystawy “Świeży / wyczerpany umysł”, rzecz jeszcze bardziej gmatwa, wprowadzając treść niemal całej “Końcówki” Becketta, sugerując, że nasz postmodernizm, zdiagnozowany przez Derridę, dorżnięty jeszcze grą w szachy przez lenia Duchampa, wyjaśnia to wystawowe wyczerpanie. Witkacy by po ludzku powiedział: artysta się wyprztykał.
Najprawdopodobniej już niedługo zobaczymy artystów związanych z uczelniami i studentów w nowej Sali wystawowej właśnie budowanej na miejsce katowickiego Ronda, zwieńczonego szklano-metalową kopułą. Będzie się w niej mieścić na najwyższym poziomie Galeria Akademii Sztuk Pięknych. I może młodzi artyści znowu zaczerpną ze swego twórczego źródła i wypełnią przeszklone salony.
Natomiast idąc wyżej GCK Galeria Sektor I (I piętro) oglądam ogromne, czarno białe twarze złożone z drobnych linii piórka i tuszu Pawła Warchoła. Pamiętam dobrze jego słynne, nagrodzone “Holzmachiny”, nierealne, upiorne budowle, kafkowsko nawiązujące do absurdu wypadniętego z duchowości zindustrializowanego świata. Tym razem człowiek stanowi źródło inspiracji artysty i, jak donosi w wprowadzającej notce Agata Smalcerz, wizerunki “wujów Warchołów” mają na celu tropienie tożsamości i szukanie własnych źródeł i genów artysty. Nie przekonuje mnie ta motywacja i wolałabym, by była uwolniona z komplikacji filozoficznej, tak jak dawna sztuka nie tłumaczyła się dlaczego jest, a odbiorca w zachwycie o to nie pytał.
Wystawę uzupełniają małe obrazki na blejtramach, powtarzający motyw człowieka, malowany na podstawie fotografii i zdaje się mający intencję migawkowego charakteru tego przekazu, a nie obrazu – utrzymać.
Galeria Piętro Wyżej Zbigniewa Blukacza “Rytmy i tonacje” zdominowana jest tematem tańca klasycznego na ogromnych płótnach.
Pamiętam jego piękne obrazy sprzed lat, jeszcze na wystawie okręgowej ZPAP w katowickim BWA, były bardziej w kierunku Pollocka, plątanina barwnych kresek wynikała nawet chyba z pointylizmu, dopiero w pewnej odległości od obrazu tworzyła malarskie zjawisko. Dzisiejszy pokaz jest nieporównanie biedniejszy od tych prac sprzed lat i chyba energia twórcy poszła właśnie w ten rytm, a nie w tonację. Rzeczywiście, zrytmizowane i multiplikowane “łabędzie”, dalekie są od realizmu, a staranie artysty uchwycenia niemal kilkoma kreskami i zasymulowanie ich lekkości nie daje efektu efemeryczności. Wręcz przeciwnie. Zimna, obca tonacja, balet czyni udręką i formalizacją.
Jeśli patrzeć na dzisiejszy brak przeżycia i wyparowanie przebrzmiałej już świetności tańca klasycznego, to chyba diagnoza artysty jest słuszna.
Ewa Bieńczycka