W mnogości chorujących blogów, blogi porażone chorobą niedoli są najdramatyczniejsze, ponieważ zazwyczaj są nieuleczalne. Zapadają na tę straszną chorobę wskutek niesprawiedliwości wyrządzonej wcześniej blogerowi tak wielkiej, że nikt z cierpiących i upokorzonych nie może sobie wyobrazić skali zadanego porażonemu śmiertelnego ciosu.
Jedynym lekarstwem na uwolnienie bloga z niewoli, w którą wpadł wskutek wcześniejszych działań innych ludzi lub grup społecznych, jest przyjaźń. Jest nią działalność blogowa w oparciu o uczucia wyższe, dające mu siłę przezwyciężenia niedoli: działalność w imię spraw wyższych i uczuć wyższych.
Niestety, blog porażony niedolą jest zamknięty definitywnie na wszelkie sygnały sympatii, na kosmiczne impulsy, które w mroku w jakim się znalazł, byłyby dla niego drogowskazem, kierunkiem dla dalszego działania. Jest to niemożliwe, ponieważ jego właściciel nie jest w stanie ich odczytać i jest ich istnienia nieświadomy.
Nie cierpi fizycznie i jak w wypadku depresji, nie jest ani smutny, ani pozbawiony energii. Natomiast jest zupełnie oderwany od życia i w pewnym sensie jest go pozbawiony, czyli jest martwy. Alienacja jest tak głęboka, że blog staje się absolutnie głuchy na wszelkie impulsy zewnętrzne. Ponieważ nastąpiło coś tak radykalnie złego w życiu blogera, został tak dotkliwie skrzywdzony, że wytwarza się w nim całkowity chłód emocjonalny i brak możliwości dojrzenia kogokolwiek z zewnątrz. Dusza została w nim zamordowana przez wielkie skrzywdzenie i niesprawiedliwość, co powoduje nieodwracalne uwięzienie w niedoli. Ponieważ nie ma dla bloga żadnego ratunku wskutek zamknięcia w wewnętrznym więzieniu, bloger pozostaje w stanie hibernacji, którą z czasem akceptuje, a nawet jej pożąda. Następuje zerwanie więzi społecznych, zimno bijące z tak porażonego bloga wytwarza pogardę i nienawiść. Wszelkie dobro skierowane w jego kierunku nie tylko nie może być przyjęte, ale nawet potęguje i nakierowuje swój gniew na darczyńcę, odczuwając z jego strony tylko głębokie zranienie. Umacnia i sprzyja niedoli też kłamstwo, jako działanie przeciwne prawdzie i wszelkim wyzwoleńczym impulsom, do których należy miłość.
Przyjaźń, to stan, w którym dwie istoty chcą się połączyć i stanowić jedność. Nieważne jest, gdzie się miłujący znajduje i ich cielesne oddalenie nie stanowi żadnej przeszkody. Blog uwięziony w niedoli nie potrafi się z niczym połączyć, ponieważ utracił taką potrzebę. Dryfuje w Sieci i nawet jak ma liczną publiczność, zawsze jest sam. Mniej cierpi, jak robi się bardziej zły.
Dopóki wolność blogowa będzie utrzymana, dopóty blog nie będzie chorował i nie umrze. Nie umrze chorobą na śmierć.
Tekst na tyle enigmatyczny, że trudno zająć stanowisko. Ale rozumiem, że to jest kolejny rozdział Twojej walki z establishmentem, zaś blog, który diagnozujesz, nie jest jakimś abstrakcyjnym blogiem, lecz istnieje naprawdę. O kim piszesz, dociekać nie chcę, ani Ciebie do przyznania się nie przymuszam.
Z tego, co nauczyłem się podczas serfowania w blogosferze, wynika jedno: w blogowaniu tkwi bardzo realne niebezpieczeństwo przejęcia przez Ciemną Stronę Mocy. Łatwość publikowania, szybkość oraz potencjalnie ogromny zasięg reakcji może korumpować, budzić pokusę – jeśli mogę użyć biologicznej metafory – puszczenia zwieraczy. Być może blogerska samotność, o której piszesz, wynika właśnie z tego.
Z blogami jest chyba trochę jak z demokracją. Można sięgnąć wyżyn, ale też spowodować nuklearną katastrofę. Nie masz czasem wrażenia, że jest ona jak zaawansowany komputer w rękach trzylatków? Z brzemieniem nieograniczonej wolności nie każdy sobie radzi.
Nie, Marcinie, nie miałam na myśli konkretnego bloga. To jest „przypadkowa zbieżność nazwisk”. W tej chorobie też mieści się i mój blog, ponieważ piszę go też ze skrzywdzenia i chęci odwetu.
Te odcinki są o wolności blogowej, o jej niewykorzystaniu. Te „zwieracze” powinny być jak najbardziej cały czas otwarte i nie powinny blogi się ograniczać niczym. Tak myślę. Wtedy wiedzielibyśmy, kim tak naprawdę jesteśmy.
Komputer w rękach trzylatka jest tylko niebezpieczeństwem technicznym, a nie duchowym. Malarstwo małych dzieci chowanych ku spontaniczności i wyzwalaniu ich ekspresji, a nie porządkowaniu w kółko zabawek, jest tak przepiękne, że już dorosły człowiek nigdy nie jest w stanie stworzyć czegoś tak genialnego. Nie znamy języka trzylatka, dlatego jest on dla nas bezużyteczny, co wcale nie przekreśla jego wartości.
Blogowałabym non stop, pisałabym tu nieprzerwanie. Mam tak wiele do powiedzenia, że z tym nadmiarem nie mogę sobie poradzić. Ale znalazłam wydawcę moich komiksów i muszę je kończyć i robić te czasochłonne prace edytorskie. Mam już bilet na wrzesień do Stanów, a latem jestem na wsi, gdzie nie mam Internetu. A chciałabym pisać kolejne odcinki o chorobach, o zaniku uczuć, o sztywności blogów, o jałowości popisów ich właścicieli, o nie wykorzystaniu wolności przestrzeni blogowej.
Niema Marcinie ryzyka przejścia na Ciemną Stronę Mocy. Kto jej w sobie nie nosi, nie ma gdzie przechodzić. To nie jest w kategoriach pokusy, ograniczeń, tylko niemożności. Nie wolno udawać, że Zło nie istnieje, bo jest koniecznością jego istnienie, ponieważ tak świat się uformował. O wiele gorzej jest, jak Zło udaje Dobro. A tak jest praktycznie zawsze.
Wczoraj przy Święcie zobaczyliśmy „Julie i Julia” w reżyserii Nory Ephron, ubiegłoroczny film amerykański, chyba nominowany do Oscara. Bohaterką filmu jest początkująca pisarka, która pisze bloga, by literacko zaistnieć. Wpada na pomysł drogi kuchennymi schodami i jak się okazało, trafnie. Postanawia wykonać wszystkie przepisy książki kucharskiej bardzo sławnej w Stanach prezenterki telewizyjnej i autorki najpopularniejszej książki kucharskiej. W ramach tego projektu musi ugotować w garnku kilka żywych homarów. Wiesz, ja bym tak się dla mojego bloga jednak nigdy nie poświęciła. Nie uśmierciłabym homarów dla mojego bloga. I to są według mnie granice blogowania i te zwieracze, o których piszesz, i możliwości transgresji.
A, to mi daje nowe spojrzenie. Sam komputer w rękach trzylatka to może rzeczywiście nic wielkiego, ale jak ten komputer jest podłączony do baterii rakiet z głowicami jądrowymi – a to miałem na myśli, tylko już nie chciałem się rozwlekać – robi się cokolwiek niewesoło. Taka pokusa tkwi w demokracji i w blogowaniu również.
Wejście do literatury kuchennymi drzwiami poprzez blog – hm, dziś to już bardzo wąska ścieżka. Za dużo ludzi wpadło na ten sam pomysł. Ale z homarami masz rację – ja też bym dla swojego bloga nie uśmiercił ani homara ani w ogóle żadnego innego stworzenia.
Myślę też, że należy oddzielić szczerość od taniego ekshibicjonizmu (u mnie to właśnie on jest symbolizowany przez zwieracze), czy po prostu chęci bezproduktywnego dopieprzania wszystkim i wszystkiemu. Jeśli ktoś nie ma w sobie Ciemnej Mocy, blogowa wolność nie uczyni go potworem, ale jeśli ma choćby ziarenko – sieć rozpulchni je do monstrualnych rozmiarów.
Gratuluję Ci znalezienia wydawcy. Zawsze wiedziałem, że w końcu Ci się uda. Tak trzymaj.
Gratuluję publikacji komiksów. Wiedziałam, że to się musi stać.
Podobieństwo z przedmówcą przypadkowe. Intencje te same.
Myślę, że guzik do rakiet z głowicami jądrowymi naciśnie głupio człowiek w każdym wieku. Dlatego one się tak beztrosko nie walają byle gdzie, te guziki.
Oczywiście, ohydne są blogi antysemickie i faszystowskie, blogi namawiające do zbrodni, kłamstwa i niszczenia.
Ale ohydne są też blogi wylizane, przycięte i wyfiletowane. A ekshibicjonizm? Nie wiem, szczerość to też sprawa dobrego smaku. W sumie, to intymne wynurzenia rzadko kiedy mają wartość artystyczną, służą większej sprawie. Zazwyczaj nie wychodzą poza plotkę, a wtedy już sztuką nie są. Sztuka to kreacja, można kreować przecież intymność, jak robił to Georges Bataille. I wtedy to jest wielkie.
Dzięki za gratulacje (przedwczesne wprawdzie, bo nic jeszcze nie ma). Jestem dowodem na to, że publikując na blogu, można dorobić się jakiegoś zainteresowania! Ha!
Chodzi o to, bym zaistniała jako komiksiara i muszę mieć dorobek. Będę sprzedawała na blogu, ale nie mam pojęcia, kiedy skończę „Cubę”, jestem w połowie, a zaproponowano mi wydanie trzech komiksów i tomiku wierszy. Nie piszę, kto, nie jest to „Znak”, bo „Znak” musi wydać Żulczyka. I ja na blogu dałam znak, że ja tam nie mam czego już szukać. Marzyłam, by wydało mnie Wydawnictwo Grzeszczyków, ale oni się do mnie nie zwrócili z propozycją.
Dzięki WS, co się odwlecze, to nie uciecze. Ty też wydasz! Wydamy nasze dzieła, jak córki za mąż!
Dzięki za gratulacje!