Redaktor Naczelny wydawnictwa „Znak” jest niemal moim rówieśnikiem i jako czytelniczka tego wydanego właśnie pomnikowego dzieła na pięćdziesięciolecie „Znaku” stanowimy chcąc nie chcąc pewną symetrię. Ja odbiorca, Jerzy Illg, nadawca.
Po studiach wrocławskich wróciłam na Śląsk, gdzie mimo praktyki dyplomowej w Wydawnictwie „Śląsk” w Katowicach, nikt nie chciał mnie zatrudnić, nie chciał nawet spojrzeć na mój wyśmienity dyplom. Dostałam więc pracę górnika dołowego w kopalni ze stawką zarobkową urzędnika administracji, gdzie praktycznie nie dawno mi nic do roboty. Tę komunistyczną fikcję ukrytego bezrobocia, uciążliwą, bo dojazd do kopalni świtem wycieńczał mnie, a musiałam tam nic nie robić pełne osiem godzin, zamieniłam potem na kilka podobnych prac, z których też uciekłam.
Gdy dobrnęłam do roku 1982, od którego opowieść rozpoczyna przyszły redaktor naczelny Jerzy Illg w swojej książce, ja nie podpisałam umowy w szkole podstawowej na następny rok etatowej nauczycielki wychowania plastycznego, natomiast Jerzy Illg podpisywał ją zaraz po wyrzuceniu go z Uniwersytetu Śląskiego w krakowskim „Tygodniku Powszechnym”. Nasze drogi jeszcze krzyżowały się w Krakowie, gdy jeździłam na PAT do księdza Tischnera i na spotkania z poetkami Anną Kamieńską i Wisławą Szymborską do Krakowa na ulicę Wiślną. Ostatniej zostawiłam moje wiersze, które mi po trzech miesiącach odesłała pocztą poleconą (tłumacząc się przeprowadzką).
Natomiast losy Jerzego Illga, jak czytam po tym przełomowym roku orwellowskim nabrały niespodziewanych rumieńców i zdobywał w tym czasie światowe obszary intelektualne na obu półkulach. Podsumowując na ostatnich kartach książki swoje życie ocenia je, jako wyjątkowo udane. Udane, ze względu na spotkania z wielkimi ludźmi epoki, z którymi na płaszczyźnie zawodowej udało mu się zetknąć, a co automatycznie wzniecało przyjaźnie i wkraczało w prywatność państwa Illgów.
I w tym momencie moje czytelnicze ja staje się wyłącznie kibicem i klientem. To ja prenumeruję miesięcznik „Znak”, prenumeruję zadziwiająco łatwo, aż do zamknięcia, „NaGłos”. Chodzę z chłopakami z PAT-u po krakowskich antykwariatach i oni wykupują w nich egzemplarze archiwalne „Znaków”, kolekcjonując je od pierwszego numeru. To ja z Krakowa przywożę tony książek powielaczowych i zagranicznych, dostępnych jedynie w kryptach i księgarniach kościelnych. W kolejce czytających czekam na „Tygodnik Powszechny” od jedynego szczęśliwego prenumeratora, sąsiada rodziców, Pana Buczkowskiego.
Ja przywożę paryską „Kulturę” od warszawskiej przyjaciółki, która ma ją od sąsiada na Kaleńskiej, Marka Bieńczyka.
Natomiast w tym samym czasie Jerzy Illg, jak się wyraża na kartach książki, posiada już w swojej pracy etatowej stajnię noblistów. I to oni są osią tej opowieści, złożonej właśnie z takich spektakularnych obrazków, gdzie redaktor naczelny reprezentuje „Znak”. I reprezentuje po królewsku, ze wszelkimi konsekwencjami obcowania z tą kategorią pisarzy. Nie wiem, czy dało się w tym wypadku przyjąć inną konwencję wspomnień, bardzo przecież wartościowych, z pierwszej ręki, z autentycznego doświadczenia spotkania naprawdę wielkich i wybranych, ludzi niezaprzeczalnie wartościowych i będących tzw. kwiatem intelektualnym odcinającym się gwałtownie od rzeszy polskich pisarzy. Wybrańców na tle nagle pogrążonych w niewesołej sytuacji reszty literatów, przyjmujących dla utrzymania pracy, różnorakie postawy moralne.
A jednak ta formuła jest nieznośna. Jerzy Illg kreuje się na byłego hipisa polskiego, bardzo dokładnie wypunktowując swoje odwieczne zbuntowanie, przywołując na pomoc nawet działającą w Katowicach ezoteryczną grupę Oneiron zwanej też Ligą Spostrzeżeń Duchowych, powołaną przez malarkę Urszulę Broll z mężem Andrzejem Urbanowiczem, którzy w epoce Stalina ośmielali się mieć karty tarota i czytać kabałę. W każdym razie czas martyrologiczny jest stale podkreślany i to egzystencjalne zabarwianie postawy ideowej Jerzego Illga towarzyszy przez pół tysiąca stron, jednak zmiękcza się tonem bufonady, anegdoty i ironicznego dystansu. Robi się z tego rzecz bardzo niepoważna i populistyczna, jajcarska i w sumie głupia. Inkrustowana bogato bardzo prywatnymi zdjęciami balang i wygłupów ludzi zazwyczaj śmiertelnie poważnych, a w swojej twórczości wręcz smutnych, gdzie redaktor niezmiennie podobny do świętego Mikołaja, albo wkłada cycki z papier-mâché na marynarkę, albo wkłada Stanisławowi Barańczakowi krasnala ogrodowego z chorobą jąder i prącia, zakupionego przez Szymborską podobno za dużą sumę pieniędzy. Ma to dać efekt zdystansowania i odbrązawiania wielkich, którzy są tylko ludźmi, a nie pomnikami. Zgoda, można przyjąć pewną umówioną konwencję dla przeciwwagi. Jednak towarzyszy temu frywolnemu tonowi równoczesny zachwyt tak bezkrytyczny i tak bałwochwalczy nad każdą z opisywanych tam osobowości, że nie sposób przecież uwierzyć, że wszyscy opisywani nie mieli żadnych wad, żadnych przypadłości, ani nie było nigdy kontrowersji. I jeśli niełaska redaktora Illga jest na tych kartach zarejestrowana, to wyraźnie Illg daje do zrozumienia, że na to zasłużył. Nieomylność redaktora w autokreacji skutkuje niestety o wiele większymi konsekwencjami. Ja, jako czytelnik i świadek tej niewesołej epoki przecież, nie mam pojęcia jak naprawdę to wszystko wyglądało. Mnie nie potrzeba opisów wygłupów noblistów. Kompromitujące fakty znam jedynie z wybuchających w tamtych czasach sprzeciwów opisywanych w prasie, dotyczących zarówno mieszkania podarowanego przez miasto Kraków państwu Miłoszom, które Illg własnoręcznie na ich przyjazd urządzał łącznie z kiścią bzu w wazonie, jak i miejsca pochówku noblisty.
Ciemne strony publicznej celebry na kartach książki właściwie nie istnieją. Natomiast nieprzyjemnym wydaje mi się kilkustronicowy pean na część przekładów Stanisława Barańczaka, według Illga niezastąpionego, który na jego prośbę wykonuje jakieś heroiczne przekłady, poświęcając się dla dobra polskiej kultury w sposób nieprzeciętny. Stachanowska praca przekładowa Stanisława Barańczaka, polegająca podobno na unikalnym talencie przekładów wierszy rymowanych jest niestety według mnie, czytelniczki, bez wartości. Nie lubię tych przekładów, zawsze tłumacząc wiersze szczegółowo je analizuję i widzę, że nieprawdopodobna ilość przełożonej poezji, tak przecież oczekiwanych autorów, tak kneblowanych cenzurą, nie przekłada się na jakość. Dlatego z oburzeniem przeczytałam:
„(…) Tutaj zaczyna się dramat polskiej kultury – (…) które jeżeli nie zostaną przetłumaczone przez niego, po prostu w naszej literaturze nie zaistnieją, nie będą miały szans wejść w jej krwiobieg. (…)Nie ma jednak wśród nich nikogo, kto mógłby równać się z Barańczakiem, jeśli chodzi o przekłady poezji metrycznej, ujętej w regularne strofy i rymy, opartej na precyzyjnych, kunsztownych układach wersyfikacyjnych. W tej konkurencji Staszek jest jedyny i wyjątkowy.
Przekonałem się o tym, gdy czytałem (i odrzuciłem) wybór wierszy Larkina w przekładach Jacka Dehnela. Gdzieniegdzie udał mu się jakiś obraz, czasem dobrze wyszła metafora, ale w porównaniu z mistrzowskimi przekładami Barańczaka sprawiały one wrażenie deski wyheblowanej przez niezbyt solidnego rzemieślnika, gdzie obok miejsc w miarę gładkich trafia się na płaszczyzny porowate, a nawet tu i tam wbija w dłoń drzazgę.(…)”
Akurat mam Philipa Larkina, „Zebrane” wydane w końcu przez Biuro Literackie w 2008 roku w przekładzie Jacka Dehnela i jest przełożony rewelacyjnie.
Podobnie rzecz się ma z bardzo kontrowersyjną apologią tzw. literackich zabaw świty i dworu noblistów, formujących się dla wspólnej wycieczki, powitań, celebry kolejnych odznaczeń i zespołowych wystąpień. W kuluarach, samolotach, szatniach, klozetach, restauracjach, pociągach, ogrodach i samochodach, wszędzie tam, gdzie szacowne grono współistnieje, literacka brać natychmiast przystępuje do produkcji limeryków lepiei, moskalików, gry słówek i to całe świntuszenie, jako szampańska zabawa natychmiast jest notowana, zapisywana na dyktafony i wydawana. Podobno Miłosz rozsądnie zabraniał kategorycznie druku swoich kalamburów powstałych po pijaku. Natomiast Jerzy Illg z sadystyczną dla czytelnika satysfakcją, bo przecież każdy czytelnik w miarę gramotny na poczekaniu też może sobie coś podobnego natychmiast powymyślać – haftuje tymi okropnymi dwuwierszami, nawet całymi grafomańskimi poematami całe strony. Nie wiadomo, czy późne wnuki nie wybiorą potem jednak za bardziej profesjonale i bardziej reprezentatywne dla tej epoki strofy o Stalinie Wisławy Szymborskiej w końcu w coś zaangażowane, niż produkcje tak mało dowcipne i tak pretensjonalne, i tak o niczym.
Epoka 50 lat „Znaku”, dramatyczna przecież, tak pełna wielkich, rozgrzebanych i nierozwiązanych problemów, z którymi weszła w nowe milenium w oczach Illga jawi się jak pasmo nieustających zabaw na poziomie klasy maturalnej uczniów z dobrych domów. Ponieważ domy są dobre, dobra jest ich zabawa, ale tylko dla tych bawiących się.
Lepiej w „Znaku” być wyklętym,
niż nie rozpoznawać pointy.
Lepiej „Znakiem” znaczyć dzieje,
Niż go zmieniać na lepieje.
Lepsze są dowcipy w krajach
w nie znaczonych „Znakiem” jajach.
Lepiej być od razu świętym,
znacząc „Znakiem” argumenty.
Lepiej w święta mieć głodówkę,
niż przeczytać znów „Marcówkę”.
Lepiej jest wznowić „Marcówkę”,
niż z „non-fiction” mieć złotówkę.