Nieprzeprowadzona w Polsce polityczna lustracja obfituje artystyczną samowolką, która nie mając żadnego punktu zaczepienia w historii, swobodnie dryfuje na manowce interpretacyjne naszych dziejów.
Jeśli inne narody wyciągają z czynów i rozmów rodaków wnioski na przyszłość, to w Polsce będzie to niemożliwe, a traumy społeczne nie posłużą do żadnych ozdrowieńczych wniosków. Jeśli, jak czytam w raporcie „Księża wobec bezpieki” Ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego dwadzieścia procent kleru archidiecezji krakowskiej donosiło na siebie i wiernych, czyli co piąty ksiądz donosił, nie inaczej musiało być wśród innych wspólnot zawodowych. Niestety, nie mamy takiego dokumentu dotyczącego np. polskich uczelni wyższych.
Myli, szczególnie niezorientowanego widza krajów Zachodu, którzy nie przeszli komunistycznego reżimu skala problemu – film sugeruje jakąś incydentalną sprawę w polskiej rodzinie, nabierającą wagę antycznej tragedii. Nasuwa się w tym minorowym patosie sztuka Sofoklesa, gdzie w „Królu Edypie” za przyczyną rodzinnej nieczystości całe królestwo zaczęło chorować, cielęta rodziły się z czterema głowami i gniew niebios był straszny.
Banalizację sytuacji odczuwają internauci, którzy nie widzą w tym filmie żadnego większego problemu, oprócz tego, że jakiś podle ujawniony grzeszek sprzed lat niesprawiedliwie niszczy szczęśliwe małżeństwo.
Faktem jest, że casting Michała Rosę zawiódł. Do głównej roli wybrał doskonałą aktorkę, ale o zaniedbanym ciele. Jadwiga Jankowska-Cieślik wygląda w roli Joanny na kobietę dobiegającą dziewięćdziesiątki i to po przejściu obozu koncentracyjnego. Bardzo to wizualnie myli i żenuje, szczególnie, gdy mąż, jej rówieśnik w dobrej, męskiej kondycji fizycznej próbuje ratować ich związek seksualną przymiarką.
Ale niezrozumienie filmu przez widzów pokrywa się głównie z wyartykułowaniem problemu rodziców przez ich córkę Zosię na planie filmu, która wezwana przez ojca z Ameryki przylatuje, by wygarnąć matce jej małżeńską nielojalność. Jej krętacki, sofistyczny wybieg międzyludzki, polega na przekupstwie: jeśli drugiemu człowiekowi daje się w zastępstwie prawdy coś innego, czego on niezbędnie właśnie potrzebuje (bogatego dzieciństwa), to prawda staje się nieważna.
Twórcy filmu postawili problem moralny jasno, właściwie i konsekwentnie się go trzymali. Tak, toksyczność rodzin polega na ich nieprzejrzystości: tajemnice powinny zostać ujawnione, bez oczyszczenia nie ma ozdrowienia.
Wyszła z tego Bergmanowska psychodrama, zupełnie niepotrzebnie wzbogacona wątkiem historycznym, który wymagałby innego, jak tu już napisałam ciężaru. Czyni bowiem ją nieprawdopodobną.
Rodzina, żyjąca z uczelnianych etatów jest na bardzo wysokim poziomie materialnym, Joannę-profesora katedry na Uniwersytecie Jagiellońskim z pionową wręcz karierą naukową, grantami na prowadzenie badań, nie dziwi i nie interesuje, skąd płynęły przez tyle lat pieniądze i wsparcie. Dopiero demaskacja telewizyjna burzy jej nieświadomość i to bardziej z powodu ujmy na honorze rodziny, niż z powodów szerszych i uniwersalnych, czyli sprzeniewierzeniu międzyludzkiego zawierzenia.
Przypatrując się tej tragedii, która, jak słusznie internauci zauważają, przypomina w drugiej części „Wstręt” Polańskiego”, niezgoda Joanny na rodzinne kłamstwo nie jest jej fanaberią czy, jak chce córka, egoizmem, a najczystszym człowieczym prawem. Robienie z niej genetycznego anioła, jakoby z tej szlachetnej, przedwojennej linii, po ojcu, obudzona w niej prawość i szlachetność, która na krętactwo, a przede wszystkim na brak wyjaśnień ze strony męża mówi kategoryczne „nie”, jest też dość śmieszne, ale przynajmniej w swej umowności, prawdziwe. Trzeba stwarzać pewne modele, by coś powiedzieć, nawet sztuczne. I nawet, jeśli uwierzę w intencje autora filmu, że faktycznie, chciał film za pomocą ubiegłowiecznej dydaktyki i tradycji polskiego kina moralnego niepokoju udowodnić, że źle się dzieje w państwie duńskim, czyli w Polsce, to film nie posiada ani absurdu „Króla Ubu”, ani siły Szekspira. Jest to, jak się mówiło za moich studenckich czasów, działanie „na jedną trzecią bolca”. Była to nazwa na stosunek przerywany, by koleżanek nie zapłodnić. Plemniki jednak wchodziły po udach zapładniały i koleżanki musiały stosować metodę opisaną przez Hertę Müller, czyli chodzenie przez dwa tygodnie z żyłką pozyskanych z drutów do robienia swetrów, aż do krwawienia.
Ta bolesna metafora ilustruje według mnie najlepiej proces mówienia o tych donosicielskich czasach. Artyści, najbardziej odpowiedni, by na ten temat się wypowiedzieć artystycznie, uchylają sie od twórczego obowiązku kręcąc jakieś „Tataraki” i rozwiązując nie swoje problemy. Pokolenie Michała Rosy już może swobodnie rzecz zamydlać, dając przyzwolenie pokoleniom młodszym, które będą, jak córka bohaterki „Rysy”, murem stać przy bandycie, ponieważ nie będzie gryźć ręki, która ich wykarmiła.
Pozostaje, za Arendt, szukać sumienia, jakoby wbudowanego w człowieka. Bohaterka Joanna, zatruta codziennym kłamstwem rodzinnym choruje fizycznie(rzyga), obraża ludzi i dręczy żółwia.
Kolejny więc film gdzie widz ma współczuć nie ofiarom, a katom.
I jak czytam recepcję filmu na forach w necie pokolenia dzieci tej przemiłej rodzinki, wybranej spośród wielu takich żyjących sobie dzisiaj ponad stan rodzin, widzę z przerażeniem, że większość głosów jest za utajnieniem, bagatela, dziesięcioletniego pisania donosów na swoich najbliższych, szkodzenia im zbrodniczo i podle.
Nie zdziwiłabym się, gdyby ci dobrze odżywieni, zadbani i mający się dzisiaj wyśmienicie sześćdziesięciolatkowie, po tak intensywnym treningu literackim w ubeckiej branży, przebrani w odmładzające nicki, byli tymi samymi, którzy zasilają dzisiejsze fora nieszuflad, rynsztoków czy innych poetyckich portali, bawiąc się przy tym wyśmienicie.
Ale nawet, jeśli prawda historyczna dzisiejszych utworów artystycznych o tych czasach ulega celowemu poronieniu, to i tak przecież ona, prawem sił natury, się zmaterializuje.
Tylko towarzyszących jej narodzinom narodowych cierpień nikt nie zwróci.