LEVI STRAUSS

W tych dniach zmarł stuletni Claude Lévi-Strauss i podobno zmarł w poczuciu złych diagnoz dla świata, poczucia duszenia się w nadmiarze liczebnej ludzkości, który niweczy ziemską podstawę jej egzystencji.

„Smutek tropików” przeczytałam na studiach już po dziecięcych wyjazdach na Kubę i ten urzekający, romantyczny tytuł towarzyszył mi zawsze, jak otwierałam dużą, wydaną jak dla dzieci książkę A4 z posępnymi, czarnobiałymi zdjęciami – ilustracjami.
To, że Lévi-Strauss pojawił się na naszym rynku wydawniczym, można zawdzięczać tylko jego miłości.
Lévi-Strauss kochał w życiu trzy rzeczy: geologię, psychoanalizę i marksizm.
Ta trzecia miłość umożliwiła mi przeczytanie „Smutku tropików”, przypadkowo pewnie tak szybko spolszczonemu: dzieła pisanego ludzkim, zrozumiałym i pięknym językiem, niespotykanym w nowomowie polskich naukowców, którzy w swoich pracach natychmiast wytwarzali odległy dystans między czytającym a swoim pseudonaukowym wtajemniczeniem.

Wiele osobistych relacji z podroży, których w tak naukowym dziele żaden uczony polski by nie umieścił, pozwoliło mi dokończyć to nadzwyczaj trudne dzieło naukowe pełne odniesień do rzeczy, których jeszcze nie przeczytałam.

„Smutek tropików” pisany w trakcie upadającego kolonializmu i towarzyszącemu temu procesowi entuzjazmowi był naprawdę smutny.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

4 odpowiedzi na LEVI STRAUSS

  1. Wanda Szczypiorska pisze:

    Smutek tropików czytałam w tym samym czasie, co Ty, na plaży w Międzywodziu. Między stronami są jeszcze ziarnka piasku. Nic już nie pamiętam, ale wyciągnę z półki

  2. Ewa pisze:

    We mnie utkwił fragment, jak Claude Lévi-Strauss przyjechał do Indii i natychmiast został otoczony służalczym tłumem tubylców dziękującym mu za to, że żyją. To nieustanne dziękowanie za byle gest człowieka z Europy wtrąca filozofa w melancholię, bo ani on król, ani żaden dyplomata i na takie traktowanie nie zasługuje. Taki też społeczny masochizm był mi zupełnie obcy w latach siedemdziesiątych w Polsce, gdzie chamstwo międzyludzkie bez względu na kastę dochodziło już do swojego szczytowania. Potem stan wojenny jakoś ludzi zbratał i scalił romantycznie, jak każda rewolucja.
    Ja Wando nie mogę wyciągnąć z półki, książka była nie do kupienia i w bibliotekach też nieosiągalna. Czytałam w czytelni w bibliotece Ossolińskich we Wrocławiu, gdzie chroniłam się przed moimi współlokatorkami z akademika. I czytałam, dlatego, bo na uczelni był konceptualizm polegający między innymi na cytowaniu francuskich lewaków. Pracę magisterską pisałam z Rolanda Barthesa.
    Mam natomiast „Rozmowy z Claude Levi-Straussem” Georges Charbonnier’a, przymierzałam się, by na okoliczność śmierci filozofa (byłam pewna, że zmarł już dawno) o nich napisać, bo mam wtedy więcej wejść na blog, jak piszę o rzeczach aktualnych.
    Kuba nikogo nie obchodzi, a ja tkwię na portalach rosyjskich mając nadzieję, że tam, chociaż puszczą historyczną farbę o tych czasach, ale nie, wszystko szczelnie zasznurowane. Męczą mnie te bukwy i to jałowe przeglądanie rosyjskich blogów.

  3. Wanda Szczypiorska pisze:

    Mnie Kuba obchodzi i to co pokazujesz jest dla mnie odkryciem.
    Nie wiem jakim cudem, ale mnie zawsze udało sie kupić książkę, na którą miałam ochotę.Dlatego chyba, że nie były to książki powszechnego użytku. Ksiegozbiór,to jest coś niesłychanie indywidualnego, niepowtarzalnego. Ja nie kupowałam powieści. No, prawie. U mnie jest cały regał monografi, dzienników pamiętników, listów i starożytności, łącznie ze sredniowieczną powieścią o rycerzu z łabędziem kupioną w przecenie. (Jakieś uniwersyteckie wydawnictwo przedwojenne).

  4. Ewa pisze:

    No nie wiem, tutaj w nas było nieosiągalne. „Ferdydurke” udało nam się pożyczyć i przeczytać w latach osiemdziesiątych, wydanie z odwilży. Ciekawe, że nic na stronach Sieci o tym wydaniu nie piszą. A różnego chłamu w księgarniach było mnóstwo, nie można powiedzieć, że w PRLu nie było książek.
    Fajny znalazłam fragment u Kruszyńskiego, wkleję go tutaj, bo potem tak jak o farbach, napiszą mi, że wymyslam. Książki i pisma były też niedostępne w bibliotekach:

    (…) Po powrocie do Er szukał drugiego tomu w bibliotece. Nie było. Ktoś polecił bibliotekę większą, narodową, całą. Pojechał, wypisał rewers, czekał, czytał, na razie coś innego, żeby nie odstawać od pożywiających się dokoła niego moli. Podeszła pani, która przynosiła książki do czytelni, trzymała drugi tom na wyciągnięcie ręki, w ręku, nawet nie oprawiony, tak że widział daty.
    — Czy ma pan zezwolenie?
    — Zezwolenie? — nie miał.
    Przykro jej, lecz niestety, w takiej sytuacji.
    — Proszę postarać się o zezwolenie.
    Jak dotrzeć do cenzora w bibliotece? Zaczęły się starania i tymczasem byli zmuszeni studiować inny dziennik, choroby, aby znaleźć kogoś z dostępem do zezwoleń, kto leczył się u taty — albo u znajomych. Chorzy naszych kuzynów są naszymi chorymi — zarażają nas solidarną dżumą znajomości. Epidemia zatacza siedmiomilowe kręgi, aż padnie na panią — sanguis — Nalewkę, która ma bratanicę w udostępnianiu zbiorów. W związku ze startem w olimpiadzie szkolnej będzie pisał rozprawkę z problematyki polonijnej. Prosi o dostęp do zbiorów zastrzeżonych. — Udostępnić — pieczątka, dział udostępniania. Przypadek beznadziejny, cenzor złożył ręce.
    (…)

    i tu jest drugi fragment, jak bohater, pozyskawszy jednak zezwolenie, dał wypożyczone przez siebie materiały do poczytania sąsiadce:

    „(…)Przeczytał wszystko, zsumował nawet wpłaty na fundusz pisma, odpisał z poważaniem na listy do redakcji i właśnie studiował barwnik na okładce, kiedy usłyszał, tuż za sobą, czy jeśli już nie czyta, można by na chwilę? — Proszę, proszę bardzo. — Miała na sobie czarną bluzkę bez rękawów, odsłaniającą opaleniznę na ramionach, do której dosięgały włosy, podświetlone. Wyobraził ją sobie na plaży w Em, w kostiumie, piasek konfiskował im książkę, jak cenzor, jak korektor, zecer rozsypujący już złożoną stronę.
    Nie miał nic do czytania, wyszedł zapalić. Zrobił kilka okrążeń, nikt go nie przegonił. Sprzątaczka opróżniała popielniczki, katalogi były na dziś zamknięte, fiszki buszowały samopas, niealfabetycznie.
    Wrócił do pustej już czytelni i zobaczył wywołane ostatkiem personelu zgromadzenie. Ostrym paznokciem coś pokazywała dozorczyni. Podnosił i opuszczał czapkę rozbudzony strażnik, pozdrawiając podręczny księgozbiór pod ścianą. Dozorczyni aż trzęsła się w posadach, jak baryton.
    — Jeszcze raz panią pytam, kto to udostępnił.
    — Nikt, sama, Korbut, przewodnik, Cyceron, bibliograficzny po ciemnościach piekła.
    — W pana przypadku nastąpi cofnięcie zezwolenia, nigdy nie opiewało ono zresztą na cimelia.
    (…)
    — W końcu nic nie zdążyłam przeczytać, bo przybiegła, wyrwała, zaczęła machać, gdzie jest, darła się, na to rewers, krzesło przewróciło się, narobiło huku, tak, natychmiast, krzyczała do słuchawki, jedna tutaj bezczelna samopas czytelniczka.(…)…”
    [Zbigniew Kruszyński „Szkice historyczne”]

    A wiesz, z Kubą to mam problem, zaraz chyba napiszę o nim w komentarzu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *