Właściwie chciałam napisać o książce Jakuba Żulczyka, przejęta skargą na „kumplach”, że jego babcia nie chce go czytać, a Dehnela czytają nawet inne babcie.
„Lala” Jacka Dehnela stoi na półce w naszej bibliotece, natomiast debiut Jakuba Żulczyka jest nieosiągalny od września ubiegłego roku – a wiadomo – naszą bibliotekę odwiedzają tylko babcie.
Więc w zastępstwie z pilnej potrzeby lektury łatwej i nieprzyjemnej – gdyż muszę do mojej niespełna dwuletniej wnuczki dojeżdżać 2 godziny pociągiem – zabrałam kolejną pozycję wydaną w ubiegłym roku przez korporację Ha!art, która obok wspomnianego Żulczyka wydała podobnych pozycji 16, a już na dniach zapowiadane są 4.
Joanna Pawluśkiewicz napisała krótko, akurat na moją podróż. Po przeczytaniu książki nieartystycznej, gatunkowo zbliżonej do mailowych doniesień z podróży i donosu na kapitalistyczny świat, oraz skargi za zbyt heroiczne doświadczenie pisarskie, bez którego rzecz by nie powstała – trzeba uprzedzić – nie jest to temat drogi. Mimo, że Narratorka ciągle się przemieszcza i jedzie lub lata, rzecz dotyczy raczej oglądu zastanej i stojącej rzeczywistości.
Tajna polska dostatecznie na swoim blogu książkę przedstawił i zachwyt jego pokolenia nad odbiorem Stanów Zjednoczonych przez dzisiejszą młodą intelektualistkę z Polski może być wystarczający.
Moje pokolenie w tej chwili jest bombardowane doniesieniami ich pociech z całego świata, bogato i niepowściągliwie inkrustowanymi zdjęciami z wypraw naukowych, podróżniczych, stypendialnych i zarobkowych. Wśród tej masy przesyłanych nam dla popisu i adoracji, zdarzają się też reportaże rzetelne i zwięzłe, ale nikt na pomysł druku na całe szczęście nie wpada.
Może dlatego, że nie zna osobiście Janka Sowy, który w zapiskach Joanny Pawluśkiewicz pojawia się dwukrotnie.
Ale jeśli iść pomysłem blogowym Kuby Banasiaka, który uważa, że gdyby obrazy Agaty Bogackiej ze skromnych 3 metrów kwadratowych wykonać np. na 25 metrach, to wtedy by zadziałały, to w wypadku prozy Pawluśkiewicz mogłoby wypalić: ostatni rozdział „Pani na domkach” dla napisania którego pisarka oddała 2 miesiące życia w kompletnej jałowości intelektualnej (zapomniała zabrać „na domek” jakąkolwiek książkę, mimo, że wśród licznych zakazów akurat tego nie było) nadaje się na obszerną książkę w stylu huxleyowskim. Miejsce latynoskiej muchachy, która za tak intratne i dobrze płatne zajęcie w luksusie dziękowałaby Bogu wspomagając kilka głodnych rodzin w swojej ojczyźnie, zajęła pierwszorzędnie wykształcona kobieta polska, która żadnej pracy się nie boi. Może się nie boi, ale puszcza oko do czytelnika, że jest ponad to niewolnicze zajęcie.
Jest to studium rodziny yuppie, czy patrycjatu amerykańskiego, gdzie relacje służącej i Państwa mimo nowoczesności, a nawet ponowoczesności są zachowane, a wszelkie wnioski racjonalizatorskie, za które kobieta w ustroju komunistycznym dostawała „na etacie” premię i nagrodę od Ministra – tępione z całą bezwzględnością w zarodku.
Joanna Pawluśkiewicz wyjątkowo trafnie wypunktowuje absurd dzisiejszego cywilizacyjnego nadmiaru, fobię bakteryjną Pani domu, fobię, która jest zjawiskiem społecznym, a nie sporadycznym, indywidualnym zboczeniem.
Szkoda, że nie rozbudowała tematu o rysy psychiczne Państwa, o sadyzm dziecięcy, o skutki 3 pokojów zabawek, których dzieci nie są nawet w stanie poznać.
Bo tylko to indywidualne, dwumiesięczne przeżycie dało autorce autentyczny artystyczny materiał.
„ Zanoszę rzeczy do pralni, a tam czeka Pani. Wszystko źle prałam. Dżinsy razem z koszulami Pana, majtki razem ze skarpetami, bluzy razem z koszulami, wszystko źle. Każde ubranie ma swoją grupę pralniczą i jak czegoś jest mało, to należy dorzucić czystych rzeczy. O, tutaj w szafce jest cały dział ręczników, które dodajemy do prania lub suszenia, jeśli rzeczy jest mało. Wykluczamy sytuację, w której czekamy na większą ilość prania, żeby to wyprać naraz. Zarazki i nie wiadomo co jeszcze zalęgnie się w naszym koszu na bieliznę w ciągu trzech godzin. Rano piorę piżamy po nocy i ręczniki po porannym myciu. Potem piorę ubrania, w których dzieci chodziły do trzynastej. To strasznie skomplikowane, muszę rozpisać grafik zmian ubrania tych dzieci:
1. Rano zdejmuję piżamki i ubieram dzieci w ubranie nr 1.
2. Przed drzemką zdejmuję ubranie nr 1, zakładam specjalne ubrania na drzemkę (nr 2).
3. Po drzemce wyrzucam ubranie nr 2, zakładam ubranie nr 3.
4. Przed snem wyrzucam ubranie nr 3 i zakładam ubranie nr 4 (piżamę).
Piżamy dzieci prane są codziennie, tak samo wszystkie ręczniki. Prane codziennie są również ścierki kuchenne. Prane co tydzień są zabawki z łóżek dzieci, a także ich kocyki do spania. Każde zabrudzone ubranie jest natychmiast wkładane do pralki i spryskiwane odplamiaczem, a dziecko jest przebierane od stóp do głów. Piżamy Państwa również piorę rano, tak samo ręczniki. I majtki, i wszystko.”
A reszta?
Pisarce się Nowy York nie spodobał?
Oczywiście de gustibus non est disputandum.
Przypomina mi się zdziwienie moich kolegów malarzy, kiedy próbowałam nieśmiało podzielić się moim zachwytem, że rozpłakałam się ze wzruszenia na widok Nowego Yorku. Byli zdziwieni.
“A Jerzemu Dudzie-Graczowi się nie podobał. Źle się tam czuł na ulicy. Wolał Polskę”.
I taki to jest nasz odwieczny polski guz pychy, odradzający się w coraz to nowych pokoleniach. Dzięki temu czytelnik nie wie nic, oprócz tego, że się odradza.