Zbliżający się do czterdziestki reżyser przeżywa pierwszą falę starości, a wiadomo, że starość już jest wtedy, gdy życie zaczyna nam się podobać.
Po nagrodach i sukcesach debiutu, dającego mu niezasłużoną zachętę do dalszej pracy reżyserskiej, absurdalnego namieszania wątku naukowego z kabalistyką żydowską w filmie „Pi”, gdzie niczego zrozumieć się nie dało, twórca brnie w nowy absurd.
Portalowe zachwyty nad arcydziełem Aronofskiego dowodzą, że od widza się nie wymaga dosłownie niczego, a daje poczucie wtajemniczenia i pozór, że jednak młodociany adept sztuk tajemnych coś wie – są tylko świadectwem bełkotu twórcy i widza.
Również są drugą stroną sztuki zaangażowanej, goniącej za utopią szczęśliwych stosunków społecznych, opartych na sentymencie wspierania uciśnionych.
Jeśli wybór polega jedynie na konfrontacji dwóch skrajności, to tak zwane trzecie wyjście, czyli dorastanie do prawdziwych wartości, jest niemożliwe.
Bo cóż takiego robi Aronofsky dla swoich fanów? Daje synkretyczną papkę mitów, kosmologii, schlebia najniższym potrzebom eliminacji lęków mieszczańskich metodą każdej, najprymitywniejszej sekty religijnej, obiecującej jakieś wyjście.
Z pewnością nie tak demagogiczne i tak brzydkie. Reżyser korzysta nie tylko z ikonografii Świadków Jehowy i dewocjonaliów buddyjskich, ale czerpie pełnymi garściami z tzw. sztuki metaforycznej, czyli bebechowej, gdzie wszystko zazwyczaj ma konsystencję kisielu.
Tysiąc lat męki bohatera, oczywiście – jak każdy wierzący w reinkarnację jedynie w ciałach społecznie wysokich (a rola sprzątaczki, jak u Stanisława Tyma, to nie łaska?) – a wszystko tylko po to, by jego wybranka – raz królowa Hiszpanii, a raz pisarka – nie umarła na raka, a po jej śmierci, jak radziecką Łajkę, dać się wystrzelić w kosmos, w niewygodnej pozycji kwiatu lotosu, to pokonanie, według artysty – śmierci.
Natomiast szympans zdrowieje i żyje. Mimo, że medyczne eksperymenty polegały jedynie na zaniedbaniu.