Przeczytałam tomik łamiąc zasady nie czytania żyjących poetów polskich.
Przeczytałam jednak wiedząc, że nie grozi mi przeczytanie moich wierszy przez Tomasza Różyckiego.
Przeczytałam i wiem, że jest to zabieg zawsze nie obojętny, którego cofnąć się nie da.
Na całe szczęście jad poezji, którym zainfekowane są niemal wszystkie dzisiejsze utwory (na portalu Nieszuflady czytam tylko komentarze) nie był w wysokiej dawce, a miejscami nawet odczuwałam z ulgą odczyn obojętny. Powtarzająca się fraza Kiedy zacząłem pisać i, jak widać, nie przestałem, zapowiada żelazną konsekwencję tego bardzo wygodnego wyślizgiwania się z pułapki życia.
Jest to, w identycznej formie 77 utworów opatrzonych tytułami mało symbolicznymi, natomiast ich przesada nie dopowiada, a alienuje. Siedemdziesiąt siedem ślizgań się po życiu, po czasie, po spotkaniach i uczuciach to zawsze tylko powierzchnia naruszona zaledwie, autor nie śmie, nie chce jej za bardzo niepokoić egzaltując się tym radosnym (czuje się przyjemność z aktu pisania u autora) sposobem istnienia. Bowiem znalazł się już po drugiej stronie, odkrył już swoją wyspę, swój azyl i cieplutko jej strzeże i pielęgnuje. Niestety, nie, jako Mały Książę, władca i opiekun, ale jako tylko jej użytkownik.
Padają tu niewątpliwi patroni i ulubieńcy Różyckiego: Schulz, Roth, Brodski, Mandelsztam, Leśmian. Ale czy są powinowactwa wewnętrzne?
Wiersz „Pora deszczowa” – doświadczenie odejścia pokrewnego ducha, wiadomości telefonicznej o śmierci Czesława Miłosza – czy narusza bezpieczeństwo wyspy autora?
Kierunki „Koloni” są szczęśliwie wielorakie.
Czas, przestrzeń, obszary osób towarzyszących, letnie kolonie dzieciństwa, wakacje, podróże turystyczne i duchowe, wszystko w jednym, tymczasowym kolorycie niespełnienia, niedopowiedzenia, mglistości i ledwo muśnięcia.
Zagadka, obrazowość, tajemniczość są doskonale wyważone i nie aspirują do żadnego filozoficznego przekazu. Chwalebna jest ta skromność i powściągliwość autora.
Tylko kobieta, śmiertelnie zakochana na wakacjach, które już z definicji obiecują jedynie uwodzicielską, bez przyszłości miłosną przygodę, jest zraniona. Jak i czytelnik, biorący do ręki tomik dzisiejszej, wybranej najlepszej z najlepszych, letniej poezji.
Liryka, to przecież miłość.
września 12:36, przez Ania
Właśnie czytam w Czytelni Onetu, że Maliszewski też zarzuca temu zbiorowi schematyzm i powierzchowność. Ale wcześniejszymi był zachwycony.
4 września 12:44, przez Jacek
Nie wiadomo, dlaczego artysta musi się ciągle rozwijać i piąć. Widocznie Nagroda Kościelskich nie jest wystarczającym mianowaniem i trzeba, czy nie trzeba jeszcze dawać inne. Nie czytałem, poezji nie rozumię, natomiast nominowany Mrożek był zupełnym nieporozumieniem. Całe szczęście, że odpadł.
4 września 13:08, przez Ewa
Przeczytałam „Baltazara” Sławomira Mrożka zdruzgotana decyzją nominowania do Nike. Całe szczescie, że odpadł.
Nie wiadomo właśnie, nawiązując do Jacka, dlaczego nie wystarczają pewne osiągnięcia w życiu i trzeba nieustannie mnożyć książkowe byty. Choroba Mrożka nie nadaje się do publikacji, pozbawiła go całkowicie humoru i pamięci (w “Baltazarze” nie pamięta długu zaciągniętego u Gombrowicza), niepotrzebnie niweluje swoje niewątpliwe przecież osiągnięcia (chociażby „Dziennik powrotu”).
Greta Garbo nie pozwalała oglądać swojej starości, podobnie zrobił to tajemniczy Blanchot. Czasami starzeje się nie ciało, a dusza.
Kończę Myśliwskiego i niestety mam podobne odczucia. Wytnę z wcześniejszych wpisów i przekleję tutaj książki, o których pisałam wcześniej, a miedzyczasie zostały nominowane.