Niestety, nie mamy polskiego Hrabala.
Może właśnie zazdrość o jego brak powoduje powstawanie utworów hrabalopodobnych, opartych na swobodnie toczącej się narracji literackiej. Bezradny czytelnik będzie przez 400 stron wyczekiwał z utęsknieniem ładu w obiecanej przez autora precyzji Narratora.
I się nie doczeka!
Narratorem powieści jest dozorca – osoba niezwykle skrupulatna w pełnieniu swoich obowiązków. Taki zawód – soczewka, przez którą filtruje się polską rzeczywistość – jedynie sprawdził się w filmie Stanisława Barei „Alternatywy 4”. W innych wypadkach perspektywa filozoficzna tej formacji intelektualnej („Ostatni cieć” Janusza Głowackiego to też literacka porażka) może obejmować jedynie autorski miazmat.
Właśnie te aspiracje filozoficzne, ten tytułowy gatunek literacki tak bardzo rozczarowują. Nie ma obiecanej paraboli życia, nie ma problemu czasu, nie ma tajemnicy.
W muzycznej edukacji robotnika na budowie jest jedynie mozół wydobywania się z tłumu. Nawet scena aresztowania ulubionego nauczyciela muzyki za bunt uczniów – moralnie wielka – umyka w powodzi nieważnych szczegółów.
Budowane sceny opowieści rozczłonkowują się w sposób niebywały, charakterystyczny dla starczej ględźby, a nie mędrca, który przeżywszy, wszystko wie i zaraz nam, którzy jeszcze nie przeżyliśmy – uświadomi – niemiłosiernie męczy.
Być może polski proletariat – a tym jest zbiorowy bohater „Traktatu o łuskaniu fasoli” – nie nadaje się na literaturę w całej rozciągłości.
Scena kupowania kapelusza, niczego nie wnosząca oprócz swojej monstrualnej długości – ani nie jest sentymentem za przedwojenną inteligencją, ani resentymentem. Wszelkie nawroty do przedwojnia – dom rodzinny ze służącą – z innym, niż powojenne stalinowskie siermiężne bytowanie – jest jedynie faktem biograficznym, a nie utratą.
Nowe, które wkracza po wyzwoleniu z okupacji hitlerowskiej jest młodością Narratora, którą przyjmuje jako oczywistość, rzecz historyczną wynikłą z kolei losu świata, a nie jednostkowego życia.
Dlatego też wszystko w powieści jest zewnętrzne i żadna analiza wewnętrzna, mimo kokieteryjnych usiłowań jest niemożliwa.
Pomysł łuskania fasoli, jako motywu przewodniego traktatu filozoficznego nie jest w stanie tej niesłychanie prostej czynności sakralizować, ani uszlachetnić. Trud doprowadzania roślin strączkowych do użyteczności pokarmowej dla systemu trawiennego gatunku ludzkiego nie jest aż tak skomplikowany. Wszelkie uwagi o uczeniu się tej prymitywnej czynności, czy o jej zapominaniu, a nawet wymaganiach treningowych i ćwiczeniach nadprogramowych, gdy śmierć głodowa już nie zagraża, byłyby nawet i dowcipem.
Niestety, nie są. Próżno tęsknić za czeską lekkością nawet, gdy dzieją się rzeczy straszne.
W powieści Myśliwskiego mało jest rzeczy strasznych, mało jest rzeczy ciekawych.
Romans i dramat Basi, kelnerki zakładowej stołówki, mającej warkocz poetycko „wyrastający” jest tylko opowieścią – wypełniaczem, a nie kontrapunktem w przywoływaniu minionych żywotów.
Dozorca domków letniskowych łuskający fasolę jest, jako Narrator, osobą wyjątkowo nieciekawą, pozbawioną osobowości, nie różniącą się niczym od tabunów podobnych mu samotnych starców czepiających się ludzi, poszukujących rozpaczliwie towarzysza dla ulżenia sobie w obcowaniu z własną wewnętrzną pustką.
Nic dziwnego więc, że nagabywanie Autora, człowieka poznanego przypadkowo, zadręczanie listami i naleganie na przyjaźń, jest nierówne. Autor stoi wyżej od materii swojej powieści – Narratora Roberta. Skutek ich gry wstępnej w korespondencji i telefonach poprzedzającej przyjazd do jego turystycznej siedziby, gdzie pilnuje domków letniskowych – dziwi autora. Gospodarz, łuskając fasolę, za chwilę znokautuje go porcją arcynieciekawych opowieści, ale na wstępie dąsa się jeszcze za nie odpisywanie na listy. Bowiem:
Wkrótce i kartki przestały przychodzić. Co jednak mnie zaniepokoiło, urwały się także telefony.
Zacząłem się zastanawiać, czy coś się u niego nie stało. Może powinienem chociaż zadzwonić? Nie miałem jednak odwagi. Za to kiedy u mnie zadzwonił telefon, brałem słuchawkę z nadzieją, że to może on.
Przedtem nie chciało mi się odpowiadać na jego listy, kartki, z trudem się do tego zabierałem, a teraz, gdy zadzwonił telefon, chciałem, żeby to był on. Próbowałem sobie na różne sposoby tłumaczyć, co może być przyczyną jego milczenia.
Skoro Autor nie odpisując na listy swojej powieściowej materii nieodmiennie dziwi się, dlaczego nie nadchodzą, to trudno też oczekiwać rezonansu u czytelnika. Korespondencja, komunikacja, to obustronne zobowiązanie. I trudno, by czytelnik jedynie adorował. Z jakiego powodu?
7 września 03:20, przez Ewa
Ciągle jestem bezradna wobec upływu czasu, którego destrukcja nie jest zabójcza w starzeniu się, lecz w jego ubywaniu. Stąd piszę wszystko chaotycznie i nerwowo, by z tym wszystkim nagle nie umrzeć. Nie ma czasu na cyzelowanie, wszystko to tylko pierwotne szkice i zaczątki. Na to nakłada się przecież jeszcze inne, nieliterackie życie. Wysiłek przebywania w 400 stronach czyjegoś osobistego problemu (proza Wiesława Myśliwskiego nie wychodzi dalej), jest niszczący.
Ale jest to też sposób na społeczne zaistnienie, mówienie na blogach o rzeczach aktualnych i modnych.
Niestety, nie bez konsekwencji.
września 04:12, przez Patryk
Mam wrażenie, że czytanie w ogóle to przebywanie czyjegoś problemu.
8 września 01:30, przez Ewa
Tak, masz rację, artysta mówi wyłącznie o sobie. Ale jest różnica i nie dotyczy to wieku. Osiemdziesięciosiedmioletni Eric Rohmer nakręcił w tym roku arcydzieło “Amours d’Astrée et de Céladon” ( będę na blogu o tym pisać). Smutne, jeśli artysta pojawia się w czasach pogardy szarych, niewolniczych reżimów. Ale jego obowiązki zawsze są takie same.
8 września 01:33, przez Jacek
A piszą, że ten film z tegorocznego Festiwalu w Wenecji to niewypał.
8 września 01:36, przez Ewa
Wątpię. Uwielbiam filmy Rohmera. Zanussi chce być Rohmerem, jak Myśliwski Hrabalem.