Andrzej Bobkowski z goryczą pisał, że dla Francuzów niedogodność hitlerowskiej okupacji polegała na strachu, czy nie zabraknie im na co dzień masełka. Bohaterami powieści Houellebecq’a są tacy właśnie Francuzi, którzy muszą być nasyceni dobrami tego świata (zawsze dostają jakiś spadek i świetnie płatną pracę) i mimo to są rozgrymaszeni i nic im się nie podoba. Tym razem wprawdzie narratorowi „Uległości” podoba się seks ze studentkami (w poprzednich powieściach Francuzki były beznadziejne i nie umywały się do Azjatek), jednak na dłuższą metę się okazuje, że to nie wystarcza, gdyż nie potrafi się w nich zakochać, ani one w nim.
Nic dziwnego, że przy takich poważnych problemach egzystencjalnych najwłaściwsza jest uległość wobec nadrzędnie narzuconej wygody życia. Kiedy nadarza się okazja skorzystania z państwowego obowiązku przeżywania rozkoszy z piętnastoletnią żoną w ekskluzywnej willi przy niebotycznie wysokiej pensji, z pozostawieniem przy sobie wygodnej starej żony i planowaniu ślubu z następną, bohater „Uległości” François przechodzi na islam. Kto by nie uległ takiej pokusie? Sfrustrowany czterdziestolatek, doktor wykładający na Sorbonie, autor prac naukowych z francuskiej literatury pięknej ulega bez żadnych wahań, bo niby czemu ma nie ulec? Przecież ulegli przed nim wszyscy i to za o wiele mniejsze apanaże! Zajmowali posady uczelniane po wyrzucanych Żydach w nazistowskich Niemczech, w stalinowskiej Polsce sprzedawali się za dostępność do siermiężnych komunistycznych dóbr, a uwieczniona w piosence „za dziesięć centów torba w Peweksie” była pożądanym wynagrodzeniem dla licealistki za hotelowy seks z obcokrajowcem w epoce Gierka.
Wiem, wiem, że ostatnia powieść Houellebecq’a jest nie o tym, że tam są poruszane nie tyle sprawy poważne, co „fundamentalne”, jedynie przez pryzmat przysłowiowej dupy Maryni jako metafory francuski pisarz pokazuje sprawy uniwersalne.
Dla polskiego czytelnika pragnącego w pełni zrozumieć o co Houellebecq’owi chodzi problemem jest to, że o sławnym francuskim pisarzu dekadenckim epoki Oscara Wilda Joris-Karlu Huysmansie, który zaczynał libertyńsko życie twórcze w burdelach Europy, a kończył na kajaniu się za nie w klasztorach Europy nic nie wie, gdyż przetłumaczono tylko jego jedną książkę (nie licząc drugiej o sztuce). Niemniej ten tajemniczy Joris-Karl Huysmans namolnie patronuje całej powieści. Wyrzucony z uczelni François czepia się go kurczowo jako jedynego mu duchowo bliskiego człowieka, mimo, że zmarł dawno i powtórzyć dzisiaj jego bohaterską rezygnację z grzesznego żywota nie sposób. François próżno nawiedza klasztor w którym Huysmans dokonał żywota pojednawszy się z Bogiem. François nie tyle nie wierzy w Boga, czy jest ateistą – bo tak naprawdę nie wie, kim jest – natomiast doskonale wie, czym jest katolicki klasztor. To wielogwiazdkowy hotel, gdzie życie zakonne polega na przyłączeniu się do wspólnych modłów.
Nie wiadomo tak dokładnie, czy rzeczywiście chodzi o duchowość, gdyż François niewiele robi, by poszukać swoją drogę życiową, natomiast jęczy jednostajnie na wszystkich kartach powieści i właściwie brak przeżyć wyższych to jedynie kropla w morzu jego potrzeb nie mogącego się na nic zdecydować. Trudno przypuszczać, by islam, który jak dar z nieba spływa na bohatera skutkiem politycznego przewrotu dał mu to, czego dotychczas nie dostał, ani od ateizmu, ani od katolicyzmu, ani od matki, ani od sąsiadki. Ale przynajmniej ktoś za niego zadecydował i narzucił mu całkiem przyjemny byt z obiecanym na dodatek jeszcze piękniejszym życiem pośmiertnym pomny na niedawną, niewesołą śmierć rodziców.
Myślę że – akcja dzieje się w 2020 roku – nie jest to książka o tym „co by było gdyby”, mimo, że porównywana jest do „Roku 1984” Orwella i „Nowego wspaniałego świata” Huxleya.
Prognoza Houellebecq’a polega na tym, że zauważa, że życie nie znosi pustki jaką stworzyła wokół siebie rozleniwiona, pogrążona w sybarytyzmie Francja i że zawsze wolne miejsce zapełni Nowe, mamiące atrakcyjną odmiennością.
Dla mnie jest ostrzeżeniem przed niedostrzeganiem i nie bronieniem dobrodziejstw świata w którym żyjemy i tak ją odebrałam.
Mam dość mieszane uczucia po lekturze. Pierwsze, mocne skojarzenie w trakcie czytania było nie z Orwellem, a z “Obcym” Camusa. Bohater jest psychicznie okaleczony, niezdolny do nawiązywania głębszych związków emocjonalnych, mimo, że przynajmniej do momentu islamizacji uniwersytetu znakomicie funkcjonuje w życiu społecznym. Jego reakcje na śmierć matki, a później ojca, są równie obojętne, jak Meursaulta. Wydaje mi się, że uśmiercenie jego rodziców, jednego po drugim, w stosunkowo krótkim czasie akcji, ma służyć autorowi właśnie do tego zagrania oraz zaznaczenia rozpadu rodziny. Równie obojętnie podchodzi on zresztą do świeżych ofiar masakry na stacji benzynowej – zajęty jest jedynie myślą, czy uda mu się znaleźć i uruchomić przycisk, aby napełnić bak. Ma on zresztą pełną świadomość swojej skazy i często się nad nią zastanawia. Na próżno jednak oczekiwać by przy “Uległości” wzruszeń artystycznych, jakie daje obcowanie z prozą Camusa. Houellebecq jest suchy jak pieprz, jego narracja zdaje się być dziełem komentatora politycznego, a los jego bohatera nie obchodzić nawet jego samego. Czyta się bez przejęcia, z umiarkowanym zainteresowaniem i właściwie można byłoby lekturę przerwać w każdym momencie, tak bardzo nie angażuje ona emocji. Wiemy od dawna, jakie będzie zakończenie, bohater przejdzie na islam, a teraźniejszość powieści, która pokazuje niedaleką przyszłość, właściwie już się nią w rzeczywistości prawie stała. Potężne, nie bardzo zrozumiałe dla niewtajemniczonych siły trzęsą Europą i światem, nie o wszystkich trupach donoszą media, przemiany odbywają się z tylko fikcyjnym udziałem społeczeństw, gdzieś na zapleczu, w gabinetach i mejlach top secret. Płonący Paryż szybko gaśnie w książce Houellebecqa, nie wiadomo, kto rzuca bomby, podniecanie i gaszenie rozruchów służy tylko walce wyborczej – jak w prawdziwym życiu. Nie rozumiem, czemu odbiór tej książki przez krytykę skupił się jedynie na tych wizjach.
A jednak jest w tej książce coś, co nie pozwala jej ot tak odłożyć i zapomnieć. I nie chodzi mi wcale o czarne proroctwo islamizacji, to mną nie wstrząsa. Będą się mieszać rasy i tasować siły religijne, to pewne. Nie zgadzam się tylko, że – o ile w ogóle -nastąpi to tak prędko; ‘stara Europa’ potrwa jeszcze kilkadziesiąt lat.
“Uległość”, mimo sugestii odautorskiej, że tytuł pochodzi od tezy, niekoniecznie ironicznej, iż szczęściem mężczyzny jest kobieta uległa, jest dla mnie książką o uległości mężczyzn. To oni są tutaj sprawcami i ofiarami, oni dają dupy – w polityce, na uniwersytetach, rażąco zawodzą w związkach uczuciowych. Ich uległość wobec własnego losu prowadzi do oddawania się w ręce religijnych i politycznych hochsztaplerów. Jest to zresztą książka przede wszystkim dla mężczyzn.
Huellebecq z cierpliwością godną wykładowcy przekłada język mediów na miłą, męską pogawędkę przy koniaczku i cygarach, uprzystępniając mechanizmy walk o władzę, łatwość zaniechania ideałów dla czaru sprawowania rządów czy korzyści materialnych, uzmysławia, jak niewiele liczy się opinia publiczna i w jaki sposób jest manipulowana, jedzie przez historię literatur, estetyk i filozofii, w dodatku tu i ówdzie puszczając oko do czytelnika, np. w postaci zagrywki do słynnego Galaxy Song Monty Pythonów. Jak straszna ekipa lekarzy – łowców organów namówiła wreszcie gospodynię domową do oddania wątroby piosenką o pięknie i nieskończoności kosmosu, tak samo świeżo zislamizowany Rediger uwodzi bohatera metafizycznymi rozmowami pod obrazami galaktyk, podświetlonymi gustownie.
Rediger jest zresztą antytezą bohatera, to cwaniak, łapiący każdy wiatr, a jego decyzja o konwertowaniu zapada na wiadomość o zamknięciu na stałe baru w hotelu Metropole – odczytuje z niej koniec starej Europy. Przemiana bohatera dokonuje się na widok wspaniale się uzupełniających żon Redigera – jedna jest piękna, druga świetnie gotuje. Być może nie szukał on niczego więcej w życiu, jak zaspokojenia tych dwóch podstawowych instynktów. Houellebecq tak naprawdę nie zostawia nim suchej nitki. A jednak mi go żal, tak jak żal mi mężczyzn urodzonych w świecie, który coraz mniej ma im do zaoferowania.
Bardzo celny komentarz, właściwie to już analiza powieści. Ten „Obcy” jest cały czas u Houellebecqa, począwszy od „Cząstek elementarnych”, gdzie próbuje zdiagnozować, skąd się ten „obcy” wziął(oskarża hippisowski epizod matki w jego dzieciństwie). I po filmie „Porwanie Michela Houellebecqa”, gdzie jest śmieszna scena, jak Houellebecq odmawia Arabowi- taksówkarzowi usługi tylko dlatego, że jest Arabem, jakby się nabijał z wcześniejszej jego wypowiedzi o tym, że Islam jest najgłupszą religią świata, wyglądało na to, że się islamem brzydzi.
Wiesz, ja uwielbia Houellebecqa, i nawet jak mnie irytuje, to wszystko mu wybaczam, ta moja słabość pewnie jest zgubna, ale na miłość nie można nic poradzić. Myślę, że czytelnicy zbyt dużo od niego wymagają, żądają diagnozy, poradnictwa, co robić. Amoralność bohaterów Houellebecqa jest porażająca właśnie tym, że, jak piszesz, są susi jak pieprz. Jestem bardzo uczuciowa i zawsze jak go czytam to tak, jakbym się znalazła w egzotycznym świecie, jednak trzeba przyznać mu rację, że świat też taki jest. Pierwszy raz z takim światem spotkałam się właśnie w Paryżu w latach siedemdziesiątych, jak odwiedziłam Polkę najętą jako sprzątaczka we francuskim domu. Zaprosili mnie Francuzi do ich domu na imprezę, przyszli inni goście Francuzi i oni byli wszyscy właśnie tacy, jak opisuje Houellebecq. Obcy. Bardzo grzeczni, ale nie nawiązywali, nic ich inny świat nie obchodził, byle egocentrycznie opowiadać o sobie, byle jeść te potrawy, byle pić te trunki. Zastanawiałam się, zgodnie ze słynnym powiedzeniem Flauberta, że „Pani Bovary to ja”, na ile bohaterowie Houellebecqa mają coś z autora i odwrotnie. W filmie „Porwanie Michela Houellebecqa” pisarz zostaje umieszczony w rodzinie Polaków i ciepło domu mu się udziela, pożąda go i jest już na końcu „urobiony”, tzn, że dali mu to, czego mu brakowało.
„Uległość” to książka o wyborze. O wyborze dobrowolnym, o nie mogącym być innym, o niemożności walki, gdyż zatracono świadomość o co trzeba walczyć, by świat był ludzki, a nie nieludzki, czyli dbający jedynie o zaspokojenie wszystkich otworów ciała.
Houellebecq był i jest w dalszym ciągu oświeceniowy, nie pozwala sobie na sentyment. Może jednak wywołać w starszym czytelniku resentyment, np. tęsknotę za Francją Vichy.
Houellebecq jak większość wielkich artystów, jest czułym barometrem zmian społecznych, tak wrażliwym, że wyprzedza jeszcze nie oczywiste. Najważniejszą przemianą jaka właśnie zachodzi w Europie, jest nie tyle kryzys zawodzącej polityki, ile kryzys wartości. “Uległość”, mimo dużej dozy ironii i autoironii, jest mimo skondensowanej formy, doskonałą kroniką ich upadku.
W mojej polemice ze Sławomirem Majewskim n.t. uchodźców pisałam: “Jeżeli nie znajdziemy sposobu wprowadzenia w czyn idei, które głosiliśmy do tej pory z takim przekonaniem, że są nasze, (…) to pozostaniemy tylko tym, czym jesteśmy – wydmuszką po ideach, już nieco podśmierdującą, którą łatwo będzie rozdeptać.”
Większość z zagorzałych obrońców owych mitycznych wartości europejskich zaprzecza im w każdym swoim ksenofobicznym artykule czy komentarzu. Prawdopodobnie zapytani o te wartości, nie potrafiliby nawet ich wymienić, nie wiedzą, że ksenofobia i pogarda do nich zdecydowanie nie należy. Stanowisko przeciwne – skrajny liberalizm elit, to proces, który prowadzi m.in. bohaterów Houellebecqa w ich wewnętrzny, ślepy zaułek.
Tadeusz Sobolewski w swojej recenzji “Uległości” (wyborcza.pl): “Zanim oskarżymy autora “Uległości” o kryptorasizm, powiedzmy: on wcale nie straszy islamem – on nas straszy nami samymi. Zanim Ben Abbes wygra wybory, zanim Houellebecqa poniesie polityczna fantazja, jest w tej książce opis lęku, który dobrze znamy. I nie o islam tu chodzi, on jest tylko wypełniaczem próżni.”
Bardzo ładnym komentarzem do wątpliwości, z jakimi może zostać czytelnik Houellebecqa jest esej Pawła Drozdziaka “Niech się Morze Śródziemne rozstąpi” (na temat.pl). Mimo iż tytuł książki tam wcale nie pada, i mimo, że tekst to komentarz do aktualnego kryzysu z uchodźcami, analizuje autor nasze fobie i ich źródło całkiem w duchu Houellebecqa:
“(…) Ale my nie wierzymy, bo mamy obsesję islamu. Dlaczego islam? Powody, dla których jakiś obiekt ogniskuje nasze szaleństwo więcej mówią o nas, niż o tym obiekcie. Co zatem ta akurat nasza obsesja o nas mówi?
Że nie jesteśmy pewni trwałości naszego własnego sposobu życia. Nie wierzymy w Europę. Nie dowierzamy, że miejsce tak zaawansowanego sybarytyzmu może przetrwać. I chyba przeczucie nas bardzo nie myli. Uchodźcy z Syrii są ostatnimi, którzy jeszcze choć trochę w tę Europę wierzą.”
Piszesz, Ewo, że “Uległość” to książka o wyborze. Tak, o ile wyborem jest brak dokonania wyboru, oddanie się obowiązującym trendom i falom. U bohatera Houellebecqa wydaje się to wynikać z zagubienia, z poszukiwania – upraszczając – wielkiego cycka, od jakiego został on odsunięty w swoim nieszczęsnym dzieciństwie, tak zresztą typowym dzisiaj, w kryzysie rodziny – tej małej i tej wielkiej, bo odkrywa on w toku akcji kompletny brak związków z kimkolwiek i czymkolwiek. Mimo iż nawet po odsunięciu z życia zawodowego nie musi martwić się o podstawy swojej egzystencji, oraz mimo, iż nikt poza nim samym nie kwestionuje jego naukowych dokonań, wielokrotnie rozmyśla o śmierci – nie jako o wyjściu, które by coś zmieniło, ale jako o akcie bez znaczenia, nie nadającym sensu, a podkreślającym jeszcze miałkość życia. Houellebecq zostawia swojego bohatera z następnym wyborem, o którym ja już wiem, bo chyba to ma wiedzieć czytelnik na końcu książki, że i ten go nie uszczęśliwi. Autor drwi sobie, gdy prowadząc nas przez perypetie swojego nieszczęsnego protagonisty, każe mu dywagować na temat szczęścia, jakie może on odnaleźć w uległości kobiety lub we własnej uległości wobec siły boskiej. Bo tym, czym nasycona jest książka od początku do końca, jest rozpaczliwy brak miłości, który każde życie uczyni niepełnym i pozbawionym pasji, a tej, miłości, bohater nie nabędzie, konwertując i doskonale o tym wie, a my razem z nim.
nie uważam, żeby chodziło Houellebecqowi o miłość. Upominanie się o miłość według mnie to zbyt subtelne przedsięwzięcie w momencie, kiedy mamy do czynienia z ostatnim stadium choroby. Wolałabym być nie kochana, niż mieć coś do czynienia z psychopatą (słynne Gombrowicza, że oczekuje tylko od drugiego człowieka, by ten go nie opluł). Widzisz, na portalu Liternet trwa teraz proces obrzucania się epitetem psychopaty, niejednokrotnie sam sprawca zamieszania obwinia o to innych, a przecież ewidentnie widać, że wzbudzone zostało tam coś tylko po to, by móc to zwalczać.
Jednak Houellebecq nie pisze o nudzie toczącej świat i o bezduszności ludzi których ten świat wygenerował. Według mnie Houellebecqa nie interesują uczucia i to podtrzymuję. Uczucia przynoszą dużo szkód, o czym pisał de Sade, jeśli kobieta byłaby dostępna dla wszystkich, nie byłoby Otella i związanych z tym tragedii.
Nie stara się ocalić rodziny, nie zauważyłam, by się o nią upominał, mimo, że jego bohaterowie nie są rodzinni, to jednak nie dlatego są nieszczęśliwi. A dlaczego? Według mnie jedynym powodem jest sybarytyzm, wygadzanie sobie, zawężanie świata do własnych potrzeb. Armia sobków i egoistów jest już zbędna, nie trzeba walczyć o byt, ta walka jest wygrana cywilizacyjnie, trudno w sytym społeczeństwie dzisiejszym, a taka jest Francja, by ktoś coś komuś zjadł i przez to ten zdychał z głodu. Bohater „Uległości” przechodzi na islam, bo mu tam będzie dobrze, a nawet lepiej. I tu nie ma miejsca na obronę starych wartości, które się ani nie zużyły, ani idee platońskie nie przestały istnieć. Po prostu dla pewnych kategorii ludzi one nigdy nie istniały i nie były obecne. Tu jest jedynie problem mnożenia się takich typów w zawrotnym tempie. A czemu się mnożą? Bo nikt ich nie hamuje. Przykładem jest np. portal Liternet.
Portal liternet jako mikrokosmos, kałuża z odbiciem Europy – no nie, tym razem nie kupuję tej tezy :)))
Wracając do Houellebecqa: ależ jak najbardziej podkreśla wciąż, skąd bierze się cierpienie jego bohaterów. Kreska, którą kreśli ich pozycję w konstelacji uczuciowej jest tak gruba i czarna, że nie do przeoczenia. Spójrz, co za znaczące otwarcie:
“Przez wszystkie lata mojej smutnej młodości Huysmans był mi jedynym towarzyszem i przyjacielem”(…) I dalej: “Matka cierpiała na nerwicę w Nevers, za jedyne towarzystwo mając ukochanego buldożka francuskiego.”(…)” W gruncie rzeczy od rozstania z Myriam, bylem potwornie samotny”. Cała książka to strony przesycone samotnością. Bohater tęskni za kobietami, ale jedyna jego poważniejsza inicjatywa ogranicza się do kupowania seksu. Nawet nie jest pewien, czy ma ochotę spać z naprawdę atrakcyjną kochanką. Zniecierpliwiona jego niezdecydowaniem Myriam, przychodzi na jego urodziny po prostu bez majtek i prowokuje seks, ale to ona go bierze. W momencie, gdy inicjatywę w akcie seksualnym przejmuje ona, obracając go na wszystkie strony i liżąc, dopiero wtedy zdolny jest do mocnego orgazmu, seks, w którym on dominuje lub płaci, nudzi go po chwili. To Myriam, mówi mu, że go kocha, ona rozpacza, że musi go opuścić, ale on nie robi niczego, aby jej zatrzymać, mimo wspaniałej nocy i wiedząc już, że będzie mu jej brakowało.
Jest bierny jak ciasto na pierogi. Chciałby zostać miętoszony, stworzony, ulepiony, szuka spełnienia, oczekując, że ktoś nada mu kształt. Najprawdopodobniej nie nauczył się miłości w fazie wczesnodziecięcej, w zimnej, rozbitej rodzinie i teraz podchodzi do niej jak do idei naukowej, na którą musi czekać, aż ona sama na niego spłynie, jakby miała się sama ułożyć z kawałeczków zebranych w ciągu życia. W ten sposób wprawdzie pisze przedmowę do dzieł zebranych Huysmansa, w ciągu dwóch tygodni, jedyną, jak twierdzi, prawdziwie wielką rzecz, jaką kiedykolwiek napisał. Ale im dłużej czeka na prawdziwy związek miłosny, tym bardziej jest ‘przeczekane’ i doskonale o tym wie.
Bohater “Uległości” jest ofiarą swoich czasów i nie jest wyjątkiem. Konstelacje rodzinne, w których dzieciom, szczególnie chlopcom, zapewnia się wszystko, oprócz ciepła, są corzaz częstsze, wraz z zanikiem rodziny wielopokoleniowej i aktywnościami matek. Dzieci są kondyncjonowane, mają dobrze zaplanowany harmonogram, tresowane już w dzieciństwie do wielkich zadań, społecznych wyzwań, z których najczęściej nic nie wynika, z czego zdają sobie sprawę najpóźniej w midlife crisis.
Ta rozpusta jedzeniowa, smakoszostwo, o czym piszesz, Ewo – można by to interpretować jako działania zastępcze, z drugiej strony Francja zawsze była krajem wysokiej “kultury stołu”. To tendencja z południa, tak samo jest we Włoszech; najważniejszym punktem dnia jest kolacja z przyjaciółmi i rodziną. Groteskowo robi się, gdy nie ma towarzystwa na dinner, a nawyki zostają. Owszem, masz rację, że Houellebecq podkreśla konsumpcyjną pustotę czasu, w jakim żyjemy, ale moim zdaniem nie dotyczy to tylko Francji i tylko jedzenia; a perwersji wynikających z nadpodaży wszystkiego, w tym seksu.
W podobny sposób zresztą kpi sobie zresztą z karier naukowych, robionych ‘na trupach’ literatury nieżywej, z tej całej warstwy les intellektuels, uprawiającej działania zastępcze. Jednak tylko najwięksi cwaniaczkowie zręcznie potrafią przewidzieć przyszłość i zaraz odpowiednio się ustawić, inteligencja zawodzi żałośnie. Elity europejskie są w obliczu zmian przeważnie niezdolne do zrozumienia mechanizmów, wyprzedzenia wydarzeń, przeciwdziałania. Godzą się na wszystko i dają się po prostu brać.
Nasz bohater czując, że właśnie Paryż pali mu się pod nogami, szuka towarzystwa człowieka, którego podejrzewa o to, że może maczał palce w zamieszkach. Nie ma żadnych moralnych hamulców. Pyta go, co ma teraz robić i grzecznie stosuje się do rad – przenosi konto w banku i opuszcza Paryż. Jest w nim zresztą do niczego niepotrzebny.
Dla mnie jest to książka o braku moralności, o dawaniu ciała – z braku zdolności do większych uczuć – uprę się. Że przy okazji bohaterowie Houellebecqa tracą to, co ich wydało, czyli owe osławione wartości europejskie, jest być może najistotniejszym punktem książki, gdyż tracąc je (dla siebie i przyszłych pokoleń) udowodnili tylko ich nie aż tak wielkie znowu znaczenie, bo ich świat zmienia się tylko po wierzchu. Pod burką są te same kobiety, na Sorbonie te same układy, a nasz bohater podobnie nieszczęśliwy, pocieszający się myślą o “drugim życiu”. I być może to mam najbardziej za złe autorowi, że rozprawia się z owymi wartościami tak przy okazji, od niechcenia, jak zrobił to ‘dobry islam’ twórcy nowego cesarstwa, “Mohammeda Ben Abbesa”,, że aż prawie nie zauważamy, o co tak naprawdę kiedykolwiek z nimi chodziło.
Masz rację, że Houellebecq stara się pokazać, dlaczego jego bohater, mimo niewątpliwych sukcesów zawodowych uległ popsuciu nieodwracanie. Trudne dzieciństwo, do szkoły pod górkę, ale według mnie to takie drugorzędne opowieści, zlepiające fabułę, a nie to, co chce ważnego przekazać. Życie obfituje w różne trudności i jednak ludzie to jakoś przezwyciężają i mają wbudowane mechanizmy naprawcze. Wewnętrzne umieranie, wręcz gnicie, to skutek nadmiaru, a nie niedoboru. Zaraz przypomniało mi się „Wielkie żarcie” Marco Ferreri i nie o krytykę konsumpcjonizmu mi chodzi, a o to, co robili cesarze rzymscy, o bizantyjski przepych i zmarnowanie, o sowiecką gigantomanię, o rozwydrzenie elit, bo przecież nie wszyscy ulegali. Nie można winić świata za grzechy poszczególnych ludzi, są presje środowiskowe, ale rzadko jest przymus. François nie żyje ponad stan, ale chciałby żyć. I to jest jego jedyna aspiracja życiowa. Samotność jest wpisana w kondycję ludzką, wszyscy ją odczuwają.
Według mnie Houellebecq stwarza pewien typ bohatera – zgadzam się z Tobą – naszych czasów, ale go nie ubezwłasnowolnia czasami, w których przyszło mu żyć. Przez wszystkie jego powieści przewija się taka wesz, taka ludzka świnia, którą autor dobrotliwie usprawiedliwia opisując jego ciężki los. I tym razem w „Uległości” autor podsuwa swojemu głównemu bohaterowi-narratorowi islam. I pyta, co ty na to, mój drogi François? Ależ bardzo chętnie! – odpowiada bohater.
A jeśli chodzi o portale literackie, to akurat dla mnie są zwierciadłem czasów w których żyjemy. Powtarzam dla mnie, mieszkającej w starzejącym się osiedlu z wielkiej płyty, gdzie nie mieszka ani jeden obcokrajowiec, czarnoskórych ludzi widuję tylko w telewizji i nie ma żadnych problemów religijnych. Osiedliło się raz kilka rodzin Świadków Jehowy i pamiętam kazanie specjalnie przygotowane na tę okoliczność. Proboszcz grzmiał, że takiej ohydy nie można tolerować.
I myślę, że wielu ludzi mieszka na takim zadupiu, gdzie nie dochodzą problemy światowe. I portal literacki jest wtedy papierkiem lakmusowym ujawniającym ludzie zachowania na gorąco, a one się jak najbardziej zmieniają. I może podobnie jak u Houellebecqa nie pod wpływem czasów w których żyjemy, ale pod wpływem narzędzi które nam je bezwstydnie ukazują.
Trudno doszukać się podobieństwa w „Uległości” do „Obcego” Camusa. Mersault to raczej portret obcości w świecie zła i absurdu, „ucieleśniona” figura retoryczna niezgody na niego i odmowy w nim uczestniczenia, podczas gdy Franciszek Houellebecq’a to dość zjadliwy portret „Francuza” jako takiego. Mersault o nic nie zabiega i nawet kara śmierci wydana na niego niewiele go obchodzi, nie jest bohaterem cielesnym, tak jak Franciszek z „Uległości”, który bardzo jest zapobiegliwy i troska się o te swoje „wszystkie otwory”, by mu jak najdłużej służyły i by je miał czym zapełniać. Przenosi konto do angielskiego banku, rozważa „zaszycie się w górach”, robi wszystko, aby się ustawić w nowej rzeczywistości.
Jeśli szukać jakichś jego antenatów literackich to „Uległość” bardziej kojarzy mi się z „Konformistą” Moravii, z tą różnicą, że Houellebecq wieszczy, a Moravia pisał ex post.
Tak nawiasem mówiąc my tu się nie doczekaliśmy wybitnego dzieła jak Polski Franciszek radził sobie z sowietyzacją, czyli zjawiskiem równie obcym co islamizacja. Jeśli nie liczyć niedawno omawianego tu, a zakłamanego „Popiołu i diamentu”, gdzie polski Franciszek-Maciek, choć targany wątpliwościami, oddał życie za wartości, które tak czy siak okazują się teraz nie do ocalenia. A przecież ci, którzy przeżyli ten okres wiedzą z jaką uległością sowietyzacja przebiegała. Nawet p. Kohlerowa pisała tu nie tak dawno, że nawet nie odczuła żadnej opresji ze strony systemu, do niczego nie musiała się zapisywać, podpisywać, czy nawet śpiewać.
Osobiście uważam opinie o jakiejś zapaści duchowej Europy za całkowicie fałszywe. Jest zupełnie przeciwnie – to Europa właśnie osiągnęła w drodze długiego procesu dziejowego stan idealny, jakiś absolut wartości humanistycznych, intelektualnych i bytowo-socjalnych. Człowiek nareszcie może żyć tu godziwie pełną piersią uwolniony od strachu przed wojną, od opresji religii i ideologii, realizować się na wszelkich planach bez kontroli i zaznawać uciech do niedawna zarezerwowanych dla królów jedynie. Można uznawać to za sybarytyzm, choć przecież ta rzekomo nie interesująca się niczym, poza swoimi przyjemnościami Europa dzieli się jednak tymi dobrami z falą uchodźców, którzy właśnie tylko i wyłącznie chcą się znaleźć w tej rzekomo upadającej krainie. Choć jeśli jej coś może zagrozić to nie brak, a napływ gorących idei, ideologii i religii. Papież JPII mówił, że: albo Europa będzie religijna, albo nie będzie jej wcale. Ja uważam, że jest dokładnie przeciwnie.
Panie Robercie, ja się urodziłam i dorastałam w kraju w pełni zsowietyzowanym, tamta rzeczywistość była jedyna, jaką znałam. Czas, który opisywałam we wspomnieniach z K., w jakim dorastałam i zaczynałam pisać, lata siedemdziesiąte, to okres głębokiego uśpienia wszelkich ruchów społecznych, dopiero od 1976 zaczęło się coś dziać w świadomości, a i to nie w K. Kto miał taką wielką, rozliczeniową książkę o radzeniu sobie w świecie pozornym i narzuconym napisać – starsze pokolenie, które dało się zsowietyzować, straciło prawo głosu? Wielcy, przedwojenni pisarze milczeli, bo się bali, lub ‘aranżowali się’ dla korzyści. Czy młodzi, którzy nie znali innego świata? Tych, co wyjechali, ten zostawiony w Polsce niewiele już obchodził. Ma Pan rację, takie dzieło nie powstało i pewnie już nie powstanie. Nowszym próbom literackiego rozliczania PRL-u (czyli dania ciała przez naszych ojców) zawsze będzie czegoś brakowało – a to fakty będą pożyczone z bibliotek i googli, niedotknięte doświadczeniem, a to znowu braknie talentu, bo gdyby takowy był, to już by się dawno objawił. Polska nie ma jeszcze swojego Houellebecqa, a jeżeli będzie go miała, to zajmie się on zapewne współczesnością, bo to pilniejsza robota 🙂
W pełni się natomiast zgadzam z Pana konkluzją: albo Europa będzie świecka, albo nie będzie jej wcale. Już widać na przykładzie ostatnich wydarzeń, ile zła, o niebezpiecznych cechach znanych już doskonale z lat trzydziestych, szerzy się pod hasłami czystości kulturowej, tożsamości religijnej itp. Czuję regres, wpełzające tylnymi drzwiami od zakrystii średniowiecze, i bardzo mi z tego powodu przykro.
Komunizacja przymusowa Europy skutkiem zwycięstwa Stalina w Drugiej Wojnie Światowej była, masz rację, takim właśnie narzuceniem obcej kultury i religii siłą, a potem już miękko, tak jak to Houellebecqa na Sorbonie, bili się o przywileje i robili wszystkie świństwa, donosili na kolegów, a wyrzucenie z Partii to przecież była najwyższa kara. Jednak krzywdzisz tutaj Małgosię, bo przecież większość się nie zeświniła (partia liczyła bardzo mało członków na skalę krajową), a dla naszego pokolenia to prawdę mówiąc było to i tak mało możliwe, szczególnie na prowincji, wszystkie lukratywne miejsca w społeczeństwie były pozajmowane i dziedziczone.
I też uważam, że Houellebecq nie pisze nic nowego, zrezygnował nawet z ciągnięcia tych sf zmian genetycznych poczętych w „Cząstkach elementarnych”. Dostojewski stworzył nihilistę Stawrogina, Houellebecq neolibertyna.
Dobrodziejstwo naszych czasów polega też na tym, że mogę sobie takiego Houellebecqa najnowszego kupić za kilkanaście złotych w Sieci i dowiedzieć się, co jest grane. A co mogliśmy wiedzieć o czasach, w których żyliśmy? Taki Proces Taterników z 1970 roku powiedzmy, przenoszenie przez Tatry w plecakach „Kultury Paryskiej”. Czy to nie jest teraz po prostu śmieszne? Albo wszystkie dzieła Józefa Mackiewicza, największego antykomunisty wszech czasów! Czytam dopiero teraz, dopiero teraz dostępne! Kiedy komunizmu już nie ma, w każdym razie, urzędowo…
Przecież właśnie Internet jest w stanie stać na straży, pilnować wypracowanych przez wieki międzyludzkich wartości! Jest to technologicznie możliwe!
Zresztą, wracając jeszcze do braku dzieła o PRL-u – owszem, jest, należy oddać mu należną chwałę: to większość twórczości Marka Hłaski. Jego “Piękni dwudziestoletni” otworzyli mi swego czasu oczy na wiele absurdów, które, jak pisal Hłasko, widzi się dopiero ze “zbliżenia z dystansu” (miał na myśli swoją dośc bolesną emigrację).
Hłaskę oraz innych dysydentów przywoziła nam we wczesnych 80-tych z Brukseli ciotka męża, nobliwa pani, narażająca się mocno. Dopiero zaczynaliśmy uzupelnianie edukacji. O wielu rzeczach po prostu nie wiedzieliśmy. Wielu nie zauważalismy. A to było trochę tak, jak kiedy bohater Hłaski, nie pamietam już, którego opowiadania, błądzi szukając kogoś w klatkach zrujnowanej kamienicy, którym brakuje części balustrady przy schodach. I na tych klatkach bawią się dzieci, z braku innych miejsc do zabawy, ale są przykute przez matki łańcuchami do balustrady, aby nie spadły. Bohater idzie dalej, to tylko rysunek na marginesie, pozornie nieistotne, pomijane, a jednak obecne didaskalia tamtego dotkliwego świata.
Częśc książek krążyła w podziemnym obiegu, traktowane były jak relikwie. A ze świat opisywany przez Hłaskę był szary, zapijaczony i beznadziejny? Cóż, taki był, a bard pasuje do epoki.
Nie można porównywać tych dwóch epok. W porównaniu z PRLem mamy doskonałe warunki, a jednak wciąż głowy napchane taką czy siaką antyludzką propagandą. Ciemnota wprawdzie jest ciemnotą i pozostanie nią po wsze czasy niezależnie od możliwości informacji, ale kto chce, może szukać, dowiadywać się, rozumieć na własną rękę, nie tylko powielając tendencyjne filmiki i artykuły. Ewa ma rację, że nasz czas – Internet – zbowiązuje. Jeżeli właśnie na naszych oczach załamuje sie system owych wartości europejskich (tolerancja, oświata, równouprawnienie, współpraca intelektów, rozwój) a w pęknięcia wpełza stare Zło, to milczenie jest uległością wobec niego.
Jakże żałośnie przebiegała dyskusja na temat uchodźców właśnie na liternecie, portalu z założenia dla pisarzy – tu przyznaję Ci rację, Ewo. Jak niebezpiecznie reagują polscy politycy, którzy zwietrzyli zwierzynę wyborczą. Jak łatwo wczuwa się częśc Niemców w wykpiwaną do niedawna rolę “porządnego obywatela” i “prawdziwego Niemca”, szukając winnych bezrobociu i kryzysowi nie na górze, a na dole. Jak paprają się polskie fora w brązowym hejcie – żałosne to. Czy to nie jest kryzys wartości w Europie? Czego jeszcze potrzeba, aby tak go nazwać?
Nie miałem zamiaru skrzywdzić miłej p. Małgosi, ale nigdy się nie zgodzę, że w bolszewii mógł się uchować choćby jeden uczciwy i sprawiedliwy, że można było przejść “suchą nogą” i niewinnym dociągnąć do końca. To jest właśnie fenomen totalitaryzmu, że absolutnie wszystkich demoralizował i zdemoralizował, wszystkich rzucił na kolana i upodlił, to jest jego fundamentalny mechanizm sprawowania kontroli. To był upadek państwa (państwa jako dobra, na wzór państw demokracji, sposób dobrej organizacji życia), powszechna świadomość, że państwo jest wrogiem, a państwowe znaczyło niczyje. Ale było szczelnie zamknięte, otoczone zasiekami i karabinami. Uciec się z niego nie dało. Gdy tego nie ma, widać teraz, bardziej niż byśmy chcieli, do czego prowadzi upadek państwa. Wielkie migracje uchodźców do Europy. Ale przecież nie tak dawno w latach 80. kiedy tylko było można, kiedy na chwilę otwarto granice, świat przyglądał się wielkim migracjom Polaków do Niemiec, ale i potem także… i do dnia dzisiejszego. Myślę, że liczbowo zdecydowanie przebijamy obecną falę. To też czeka na opisanie.
Tak, ma Pan rację, w okresie między styczniem a sierpniem 2015 przybyło do Niemiec najwiecej migrantów z Polski! (wg. badaczy z UW i Agata Czarnacka z thin tanku, podaje niezrównany Tomasz Piątek.) Aż 200 tysięcy! Więcej niż Syryjczyków i Albańczyków razem wziętych.
A smutno – śmieszne jest, że Polacy z granicznego Görlitz, które od dawna protestuje przeciwko zbyt dużej liczbie mieszkańców z Polski, lajkują na fb wydarzenie – nawoływanie do demonstracji (prawdopodobnie zainicjowane przez Pegidę) przeciwko “überfremdung” w mieście. Czyli lajkują demonstracje wymierzoną w nich samych. Przekonani oczywiście, że chodzi o Syryjczyków, których jeszcze nie znają, ale już czują się od nich lepsi.
To “überfremdung” jest nowym, paskudnym słowem na potrzeby chwili – łączeniem słowa der Fremde – obcy z “überfüllung”, przepełnienie. Görliczanie nie protestują przeciwko uchodźcom, (tych jest w mieście kilkuset zaledwie) a próbują załatwiać przy okazji swoje dawne bolączki. Dokładnie tak, jak teraz porządni obywatele slamsów polskich skarżą się z ręką na pulsie na przeszkadzających im Cyganów; jak wielki mały prezes szykuje sobie przy okazji gładką drogę do władzy, a Lech noblista pokojowy (!) zmienia zdanie w zalezności od okazji i raz opowiada dyrdymały, że może sam przyjmie kilku uchodźców, aby chwilę później, w rozmowie z dziennikarzami Izraela (!), oficjalnie straszyć uchodżcami ucinającymi głowy.
Koniunkturalizm czy zwykłe kurewstwo, nieważne jak się nazwie, ale jest to czas nie tylko gromadnego trzęsienia portkami, ale i przyspieszonego załatwiania własnych interesów.
“nigdy się nie zgodzę, że w bolszewii mógł się uchować choćby jeden uczciwy i sprawiedliwy, że można było przejść „suchą nogą” i niewinnym dociągnąć do końca.” – oczywiście, że nie. Bylismy skorumpowani od dziecka, nasiąkaliśmy tym jako czymś najnormalniejszym w świecie. Jeżdziłam często do szkoły wołgą z komitetu, bo moja kolażanka z klasy i zarazem sąsiadka byla nią wożona (ojciec jej był sekretarzem wojewódzkim PZPR) i bardzo sobie to chwaliłam. Matematyke napisałam na maturze na pewniaka, bo dostałysmy stamtąd zadania maturalne. Nic sobie przy tym nie myslałam, nic, po prostu. Miałam 17 lat i uważałam to raczej za zabawne.
Ale wielka literatura opisuje przemiany, nie stagnację, rozumie to znakomicie Houellebecq i dlatego jego książka nie jest studium trwania, a rozpadu systemu; zresztą dokonującego się z zewnątrz nadzwyczaj łagodnie, jak na rozmiar zmian, za to pustoszącego bohatera na naszych oczach, w jednej, krótkiej, jednostkowej fabule życia.
Jest coś z „nieczystości”, o której pisze Robert u ludzi, którzy przeżyli całe swoje życie, też i twórcze życie w komunie, a ja do nich należę. Przykro o tym pisać, jednak najbardziej skrzywdzeni – np. ci co przeżyli Oświęcim czy inne obozy koncentracyjne byli ostracyzmowani, gdyż jeśli ktoś przeżył, znaczy, że też po trupach.
Stawiam tezę, że porażone są następne pokolenia może bardziej, gdyż o tym nie wiedzą, a my wiemy, nawet jak się nie przyznajemy. I to nie chodzi o poczucie winy, ale zdanie sobie sprawy. To też wysiłek i szansa na przezwyciężenie.
Coraz częściej przyłapuję się na tym, że nie mogę oglądać kina rosyjskiego, że mnie nie rusza Jerofiejew (i jeden, i drugi), że nie mogę słuchać Wysockiego, że nawet nie wierzę Władimirowi Bukowskiemu. Mam wyrzuty sumienia, że ze mnie taka rasistka, a ja po prostu nie mogę. I chyba jedyna droga, by to przezwyciężyć, jest dowiadywanie się o tych czasach, masochistycznie, ale jak w psychoterapii – jedynie.
Ale czy dla Francuzów Houellebecq „to jeszcze jeden wysiłek”…Chyba nie, ma podobno złe notowania u rodaków.