Nie jest łatwo pisać dzisiaj political fiction, ale Marcin Królik wybrnął z trudnej sytuacji groteską, wybierając dla swojej drugiej powieści gatunek pastiszu komunistycznego, ideologicznego produkcyjniaka w którym – jak to onegdaj obowiązkowo w komunistycznej literaturze się pisało – bohater błądził i wątpił, ale był na wskroś pozytywny i zawsze gotów złożyć samokrytykę.
Główny bohater jest narratorem tej krótkiej opowiastki o pracy. Powieści o pracy – jak zapewniał Stephen King w “Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” – poszukiwane są przez czytelnika zawsze i wszędzie, nawet jak traktują o najmniej spektakularnych zawodach. King się nie myli, powieść Marcina Królika nabiera rumieńców, kiedy narrator przekracza progi legendarnej redakcji katolickiego miesięcznika w Warszawie i natychmiast brata się z wymienioną już pokoleniowo młodą załogą. Teraz już po transformacji politycznej miesięcznik zamieniony jest na kwartalnik i jedynie sterty starych roczników i segregatorów w kątach redakcji świadczą o jego dawnej świetności. Scenę tę poprzedzają solenne zapewnienia o dobrych intencjach przyszłego pracownika miesięcznika o nazwie zmienionej na okoliczność powieści na „Jedność”. Narrator bardzo chce tam pracować, bo jak każdy pozytywny młody człowiek szukający swojego miejsca w skomplikowanym życiu ludzkości, pragnie dla niej dobra i wierzy, że jest to możliwe. Wprawdzie zarobek, jaki jest w stanie wyasygnować Redakcja dla kandydata na jej pracownika jest niewielki, jednak ze wszech miar przydatny, gdyż cała rodzina narratora składająca się z żony i psa lubi jeść lody i kebab. Narrator nie ukrywa, że pragnie żyć z tego co lubi, czyli z pisania i na dodatek wiedzieć, że jest po właściwej stronie, po stronie Dobra. Jego przyjaciel Piotr rozpięty między lewicową Krytyką Polityczną, a Kościołem nie jest w tak szczęśliwej sytuacji, jest w ciągłym konflikcie wewnętrznym, nie może znaleźć pracy, czasami musi zarobkować poza granicami Polski. Rozważania i teoretyzowania narratora o jego miejscach i wyborach, w których, przy zasygnalizowanych potrzebach sybaryty tkwią nawet kuriozalne rozważania o wstąpieniu do zakonu Brata Alberta i poświęceniu się ubogim – zajmują wiele kart powieści, jednak dowiadujemy się, że wybór jest mizerny i efemeryczny, czyli, że go praktycznie nie ma. Narrator zostaje przyjęty do wymarzonej redakcji jedynie na trzy miesiące bez względu jak będzie się starał i jak wielki potencjał fachowości zaprezentuje. Ten urzędniczy, sztywny harmonogram pamiętany z PRL-u ma tu uzasadnienie o tyle, że tak naprawdę nie ma o co kruszyć kopii i jeśli pada tam nazwisko Zawieyskiego, to te czasy, czasy walki z Gomułką dawno już bezpowrotnie dla Kościoła minęły. Teraz okazuje się, że Kościół walczy sam ze sobą jedynie po to, by się coś w nim działo, a sprawa odszczepieńca, którego pisarz w powieści nazywa księdzem proboszczem Tomaszem Lewandowskim jest nudna jak flaki z olejem i rozdmuchana, jak narrator zauważa, sztucznie. Redakcja ze wszech miar walczy o przetrwanie w czasach, kiedy nawet miesięczniki bez tak wąskiej specjalizacji jak archaiczne problemy teologiczne w trzecim tysiącleciu permanentnej sekularyzacji tracą rację bytu, mimo, że da się je jeszcze czytać. Miesięcznika “Jedność” nie daje się czytać nawet za karę, ludowy trzon Kościoła wyhodowany jeszcze za czasów prymasa Wyszyńskiego nie zrozumie z niego ani linijki, a katoliccy wojujący intelektualiści już dawno powymierali. Toteż, jak narrator zauważa, w redakcji panuje – by przy tej fikcji nie oszaleć – pełne rozluźnienie, pracownicy znikają na całe dniówki i trudno rozeznać się w ich poglądach. Bohater na próżno próbuje się skomunikować z Redakcją, zrozumieć sympatie Naczelnego do Baumana, księdza Lewandowskiego i zajęcia intelektualnego stanowiska wobec uzdrowiciela z Ugandy, przy którym modliło się na stadionie w Warszawie 60 tysięcy osób.
Padają już nic nie mówiące wobec nowych problemów jako usprawiedliwienie wytarte komendy, jak metafizyka, personalizm i mistycyzm. Jednak bohater powieści nie daje za wygraną, oddaje się cały pracy redakcyjnej, pracuje na pełnych obrotach, zarywa nocki, nadwyręża system trawienny nadmiernym z nerwów objadaniem się, ceni sobie to chwilowe, wprawdzie tylko trzymiesięczne, jednak zakotwiczenie się w konkretnej, realnej grupie ustabilizowanej światopoglądowo ludzi.
Jednak ulokowanie się po “jaśniejszej stronie Mocy” niesie za sobą niemałe koszty. Bohater zarzuca literaturę piękną, którą zawsze chciał tworzyć, zawsze chciał być takim Stephenem Kingiem polskiej literatury, tylko nie był w stanie swojej rodziny utrzymać, by oddać się bez reszty pisaniu i zarazem mieć poczucie społecznej przynależności.
Jest w tej powieści przewrotność młodego człowieka, który powtarza błędy pokolenia jego dziadków w sposób odwrotny. Komunistyczny reżim narzucił siłą ideologię jedynie słuszną i jedynie dającą środki do życia na poziomie i możliwość tworzenia w zgodzie z panującą cenzurą, co powodowało postawę buntu, nielojalności względem Państwa jako opiekuna i skazywanie się na banicję.
Młody pisarz będący bohaterem tej powieści wszelkimi siłami pragnie utracić wolność, gdzieś się zapisać, gdzieś być i mieć nad sobą parasol chroniący nie tylko od braku środków do życia, ale też przed nim samym. Rozkopuje więc we własnych wspomnieniach dziecięce i młodzieżowe egzaltacje religijne, rozkochuje i smakuje stan stabilizacji psychicznej, kiedy jeszcze świat był prosty jak obrazek święty nad dziecięcym łóżeczkiem.
Niejednemu pisarzowi przyświecało słońce Stalina, Hitlera, Chrystusa, niejeden władca dusz ludzkich pragnął za wszelką cenę mieć za przewodnika Anioła Historii.
I dobrze, że Marcin Królik napisał powieść będącą przypowieścią o człowieku. Człowieku współczesnym, by dać świadectwo prawdzie. Ale czy to była prawda, to już materiał na następna książkę.
Od razu chcę coś doprecyzować. Powieść, o której tu napisała Ewa, na razie istnieje tylko w maszynopisie. Czynię starania, by ją wydać, ale póki co są one bezowocne. Jeśli żadne wydawnictwo z tych, do których się zwróciłem, nie wyrazi chęci współpracy, “W siodle doliny” opublikuję własnym sumptem. Najprawdopodobniej jako e-book, ale gdyby się znalazły fundusze, będę chciał też wypuścić wersję papierową. Tekst wysłałem Ewie, bo chciałem zasięgnąć przyjaznej, a zarazem krytycznej opinii. Upubliczniając swoje refleksje, Ewa zrobiła znacznie więcej niż się spodziewałem, przy okazji ustanawiając pewien rodzaj precedensu, bo dotąd chyba nikt jeszcze nie pisał o książkach, które nie wyszły drukiem.
Natomiast co do meritum. W Twojej recenzji, Ewa, zaskoczyło mnie, że tak duży nacisk położyłaś na sprawy bytowe, a zupełnie pominęłaś warstwę obrachunkową. Właściwie to spodziewałem się, że właśnie z tej flanki uderzysz. Bo ja tam przecież jednak dość gorzko piszę o wzorcu intelektualisty czy też autorytetu ustanowionym po 1989 roku. Mój bohater jest w stanie permanentnego zjeżenia na oficjalną doktrynę III RP z jej kultem liberalnej demokracji i bałwochwalczą wiarą w europejskość i nowoczesność. Jest też zbuntowany przeciwko intelektualnym guru z “Gazety Wyborczej”, “Polityki” i “Newsweeka”, którzy przez pewien czas kształtowali jego światopogląd, napędzając jego prowincjonalne kompleksy wobec Europy i stymulując jego przekonanie, że jeśli się ich wyzbędzie, awansuje do nowoczesnego świata oraz jego elity. On się buntuje przeciwko fałszowi ich języka, przeciwko temu, że cały czas mają usta i klawiatury pełne komunałów o tolerancji, podczas gdy równocześnie gotowi są bezlitośnie zgnoić ideologicznego wroga – tu uosobionego w arcybiskupie Rosnerze. I nie wahają się nawet grać przeciwko niemu “postępowym” księdzem, którego na niego szczują.
Mój bohater jest w o tyle nieszczęśliwym położeniu, że ta rewolta spycha go w kierunku retoryki prawicy, ale tam też nie może się summa summarum odnaleźć. Bo tam także widzi pewną sztuczność.
“- Ale ja nie wiem, jak ma być. W tym całe sedno! – żachnąłem się. – Wiem tylko, jak być nie może. Właściwą wersję rozpoznaję poprzez jej zaprzeczenia. U mnie to nie działa jak w filozofii matriksowej czerwonej pigułki. Tam tkwi zasadniczy błąd. Wyswobodzenie z fałszu nie otwiera prawdziwej rzeczywistości. Odłączeni przez Morfeusza od cybernetycznego snu, którzy później zdradzili Syjon, prosząc o ponowne zalogowanie i kasację wspomnień z odkłamanego życia, nie zrobili tego, bo nie mogli znieść nagich faktów, ale dlatego, że wraz z przebudzeniem rozpadły im się protezy i kierunkowskazy. (…) Wy… ty masz łatwiej! Masz do czego się odwołać! Dla ciebie to nie jest wybór kulturowy ani polityczny. Ty, gdy ogłaszasz, że chcesz podążać za Chrystusem, czerpiesz ze studni jakubowej. W moim wypadku to czysta strategia, retoryka.”
Stąd tytuł odwołujący się do wiersza Herberta “Potwór Pana Cogito”.
“Z pewnością rozumiałem jedno: za kimkolwiek się opowiem, będzie źle. Zaś na wycofanie się było już za późno. Mój potwór naprawdę był pozbawiony wymiarów i naprawdę wymykał się definicjom. I naprawdę nie dawał się przebić piórem, argumentem ani włócznią. I, naprawdę, gdyby nie dowód jego istnienia w postaci ofiar, można by sądzić, że jest majakiem lub chorobą wyobraźni. Ale on był, był na pewno! A ja niestety nie byłem świętym Jerzym i z niskiego siodła doliny zasnutej gęstą mgłą nie mogłem dokładnie ocenić siły i ruchów smoka.”
Tam rzeczywiście – tak jak zauważasz – występuje pewne napięcie między pragnieniem wygodnego życia na swoim kawałku podłogi a przeświadczeniem, że są sytuacje, kiedy nie można milczeć. Ale jednocześnie jest też pustka i miałkość postawy zaangażowania. I bohater jest między tymi biegunami rozpięty. Stąd też biorą się jego kłopoty z literaturą. Chce, by jego pisarstwo nie było tylko wytworną paplaniną albo kiczem dla rozrywki, ale zarazem boi się, że wpadnie w sidła propagandy i płytkiego, rozumianego par excellence po socrealistycznemu, zaangażowania, którego swego czasu domagała się od pisarzy “Krytyka Polityczna” piórami Elizy Szybowicz i Igora Stokfiszewskiego.
Tak nawiasem, to Igor Stofiszewski domaga się od Krytyki Politycznej propagandy i zaangażowania, a nie odwrotnie.
Marcinie, jak zwykle piszesz bardzo pięknie, klarownie, z przyjemnością się Ciebie czyta, nie chciałam słodzić, bo położyłam nacisk na to co piszesz, a nie jak piszesz. A piszesz o rzeczach dla mnie odległych i kuriozalnych, być może dla Twojego pokolenia są to sprawy gorące i zasadne jest to, o czym piszesz, dla mnie oczywiste i śmieszne. Jeśli jak tam przedstawisz przyjaciela, który i jest z Krytyką Polityczną za pan brat i co tydzień oddaje godzinę życia na Mszę Świętą, to jest to tylko śmieszne, a nie żadne patetyczne rozterki Pana Cogito. Poza tym niesubordynacja członka Kościoła jest sprawą tej instytucji i nie widzę potrzeby poddawać jej publicznej debacie, oczywiście, w literaturze wszystko można, ale problemy, jakie tam zdają się fundamentalne, w rzeczywistości są marginalne i przemijające. Bohater Twojej powieści zachowuje się histerycznie, obwinia świat o to, że on o czymś mówi, czy nie mówi. Jeśli przystępuje do jakiejś instytucji o wyraźnym profilu ideologicznym, pracuje dla niej, dostaje od niej pieniądze, dobrowolnie skazuje się na brak wolności. I nie mów, że kasa jest nieważna.
Słowem, jeśli chcesz napisać takie “Pokolenie” jak Czeszko i pozostawić głównego bohatera-narratora w Kościele raz na zawsze, który już odnalazł swoją drogę życiową i podaży nią do śmierci, to masz jak ulał komunistyczny produkcyjniak. A przecież nie o to Ci, wierzę, chodzi.
Wiesz, tak czytam i czytam tę literaturę latem, wielką i małą, dochodzę do wniosku, że niewiele jest możliwości wyboru formy i treści, wszystko się na ogół powtarza poprzez wieki, każde pokolenie pytało i szukało i wybierało. Ale stawianie pytań nie jest łatwe w literaturze, może nawet trudniejsze, niż dawanie odpowiedzi.
Fakt, masz rację, trochę namieszałem ze Stokfiszewskim i KP. Jego tekst skontaminował mi się z esejem Elizy Szybowicz, w którym ona, wychodząc od krytyki zachowawczości i archaiczności prozy Jacka Dehnela – krytyki chyba ogólnie uzasadnionej – przeszła do refleksji o tym, że pisarze nie tylko powinni, ale wręcz muszą się wypowiadać w kwestiach, o które walczy dziś lewica. Bo inaczej będą skazani na zapomnienie i wykluczenie z Historii. Oczywiście dalece streszczam i interpretuję, bo nie mam w tej chwili dostępu do tekstu, ale sens właśnie taki był. Chyba oba artykuły – Szybowicz i Stokfiszewskiego – znalazły się w przewodniku KP poświęconym literaturze.
Wiesz, co do tej mojej precyzji i klarowności… to jest naprawdę ciężka praca. Nieraz nad jednym akapitem czy zdaniem siedzę kilka godzin, zmieniam szyk i rytm, odczytuję głośno, żeby sprawdzić, czy jest spójnie. Swego czasu miałem nawet obsesję rymów wewnętrznych, ale ciągłe dobieranie słów, żeby się nie rymowały, tak utrudniało mi pisanie, że w końcu trochę odpuściłem.
Czy te kwestie, które poruszam, są ważne dla mojego pokolenia? Pewnie po części tak, bo przecież każda generacja musi na nowo ponazywać i przetrawić stare zmory, ale nie mam ambicji mówić w imieniu pokolenia. Chcę mówić przede wszystkim we własnym. To było coś, z czym jakoś tam musiałem się uporać, przeżyć, przepracować, żeby się z tego oczyścić. Tak chyba zresztą coraz bardziej postrzegam literaturę i siebie w niej – jako świadectwo, refleks chwili. Jeśli więc pytasz, o co mi chodzi w pisaniu, to właśnie o to.
Myślę też, że to jest mój sposób na dążenie do wolności i samopoznania. A jeśli ktoś by chciał mi w tym procesie towarzyszyć i znaleźć coś dla siebie, mogę się tylko cieszyć.
Tak, ilość form jest ograniczona, a wybór często pozorny. Kiedy dwa lata temu pisałem pierwszy szkic “Siodła”, wydawało mi się, że jedynym wyjściem z matni powtarzalności jest pójście w mniej lub bardziej zakodowany autobiografizm – trochę jakby na zasadzie Bukowskiego i Celine’a. Wiesz, w sensie, że bazowanie na własnych doświadczeniach daje jakąś tam – niepełną, choć jedyną możliwą – gwarancję autentyczności i przełamania sztampy spetryfikowanych szablonów. Dziś i tego nie jestem już całkiem pewien, ale wiem, że trzeba szukać, eksperymentować, zderzać te różne cząsteczki niczym w wielkim zderzaczu hadronów w CERN. A nuż coś wyjdzie, coś się wyłoni.
Jeszcze raz dzięki za przeczytanie mojej książki i odzew. To dla mnie ważne.
To podobno tak Flaubert szlifował. A Tyrmand przychodził na mecze z maszyną do pisania i po wyjściu z meczu od razu szedł zanieść tekst do redakcji. Nie każdy ma tak wiele czasu na szlifowanie.
Ja jestem za opcją pisania pod presją wewnętrznego przymusu i jeśli go nie ma to nie pisać. I nie wierzę w literaturę odciętą od osobistego przeżycia pisarza. Fakt, że postacie to kompilacja zazwyczaj kilku realnych ludzi, jednak jest tam zawsze spotkanie w świecie realnym. I doświadczanie życia przepuszczone przez osobowość jakie to cenne po latach… Ostatnio przeczytałam “Dzieje rodziny Korzeniewskich” Wańkowicza, aż strach myśleć, że mógł tego nigdy nie napisać…
Tylko Jerzy posiadł prawdę w Rzymie ! Bóg go wybrał, by głosił dobrą miłość i piękny seks. To jest człowiek na miarę naszych czasów, proszę państwa !
Nie ma co się tak spinać, myślę sobie, mieszkam przy Litwie, odcięty od Polski, to przynajmniej sobie pożartuję, kiedy piszę. 🙂 Jakub Winiarski swego czasu postulował o humor w literaturze powołując się na “Rogi” syna Kinga. I tego się trzymajmy, ludzi naszych czasów, płytkich, mało ciekawych, ale bywa, że śmiesznych 🙂
Poczucie humoru u pisarza to chyba najcenniejszy dar od Boga. Niestety, niezmiernie rzadki.