Historyczna powieść Spiró – do polskiego wydania spolszczenia Mieczysława Dobrowolnego minęło 32 lata, gdyż węgierski autor nie mógł wydać w PRL-u ze względów cenzuralnych. Przeleżała w szufladzie tłumacza i stała się też historyczna nawet po jej napisaniu obrastając w nową historię. Widocznie między Węgrami Jánosa Kádára, a Polską Stanisława Kani musiała być spora różnica, gdyż „Iksowie”, traktujący przecież o władzy jako takiej i używający jedynie odległej epoki jako ilustracji zjawiska, ukazała się bez żadnych trudności na Węgrzech zaraz po jej napisaniu, została przyjęta z entuzjazmem i nagrodzona najwyższa prestiżową węgierską nagrodą literacką Attili Józsefa. A u nas nie wolno jej było czytać.
O „Iksach” napisano w Sieci dostatecznie dużo, słusznie nadrabiając wieloletnie opóźnienie. Najcenniejsze są artykuły zebrane na portalu E-teatr.
Mnie zastanawia najbardziej sposób pisania „Iksów”, o czym zresztą György Spiró w wywiadach wypowiada się w prosto i szczerze. Jak pisać o przeszłości, która, jak mówi Spiró, jest dla nas o wiele ważniejsza niż teraźniejszość, bo ta nam się wymyka i nie da się bez dystansu ocenić jednoznacznie? To Krzysztof Varga w wywiadzie wyraził niepokój, że czasy, w których żyjemy są wielką nieznaną i nie wiadomo, co z nich wyniknie.
Jednak pisanie o przeszłości nie jest wcale proste. W wypadku „Iksów” już wiemy co wyniknęło: efemeryda polityczna, jaką było Królestwo Polskie na mapie Europy zniknęło szybko kosztem nieodżałowanych ofiar ludzkich, też tych młodych, niejednokrotnie nieprzeciętnie utalentowanych ludzi. Powstanie Listopadowe spłynęło krwią, wykonano mnóstwo egzekucji, chłopcy szli na 25 lat do wojska carskiego, albo, jak Łukasiński, gnili w więzieniach przez kilkadziesiąt lat .
Tak jak nie wiadomo było dokładnie, kto należał do stowarzyszenia Iksów (Wikipedia podaje listę niepełną), tak i dzisiaj nie wiem, czy pomysł napisania książki przez Spiró nie zrodził się też z innych przyczyn, niż tych, o których mówi w wywiadach. Czy nie nawiązuje powieścią do wypadków marcowych w Polsce, pośrednio opowiadając za skazanymi na banicję Żydami? W roku 1968 po wystawieniu „Dziadów” w Teatrze Wielkim ku zdumieniu nawet samego Gustawa Holoubka, mickiewiczowskiego Konrada i politycznym odcięciu się o całego zamieszania i warszawskich zamieszek dyrektora naczelnego i artystycznego Teatru Narodowego w Warszawie Kazimierza Dejmka (mimo to jednak go wyrzucono), spektakl nie spodobał się władzom PRL. Wielkość niewielkiej iskry, która wtedy rozpaliła tzw. lud Warszawy była niewspółmierna do rozpętanej politycznej pożogi.
Oczywiście, obserwując skutki tych absurdalnych zakrętów Historii, manipulacji, prowokacji, knowań, a przede wszystkim zmarnowania losu całych pokoleń Polaków, żal serce ściska i każdy by wolał, gdyby ich nie było i nie było pożywki dla barwnej, chwilami sensacyjnej fabuły literatury takiego np. Węgra. Przecież żaden Bogusławski – nasza polska świętość – na Węgrzech nikogo nie interesuje! A jednak György Spiró napisał coś, co działałoby też bez polskich odniesień.
György Spiró czyni Wojciecha Bogusławskiego świadkiem wszelkich skutków publicznego życia w cieniu wielkiego, bezwzględnego imperium Rosji, a zarazem kreśli portret prawdziwego artysty, pomostu rzuconego przez wieki i pokolenia. Bogusławski, artysta genialny, wszechstronnie uzdolniony artystycznie i wspaniały organizator realizuje swoje posłannictwo jak może i jak się daje. A jednak powieść nie byłaby tak wielka, gdyby nie była przewrotna. Bogusławski na kartach powieści Spiró jest też małym przyziemnym cwaniaczkiem płaszczącym się przed protektorami, sprytnym intrygantem i manipulatorem.
Jest coś w tej powieści niesamowitego, mimo bardzo powolnej i zdawałoby się nudnej narracji. Podskórnie cały czas drga niepokój nie o bohaterów, ale o to, że autor nie da czytelnikowi nadziei. I może to jest w niej najważniejsze: pytanie, czy się da zaistnieć, czy jest możliwe uniknięcie przez artystę tego co diagnozuje Kazik w piosence „Wszyscy artyści to prostytutki”?
Bogusławskiego życie osobiste jest zabałaganione, pełne konfliktów i sprzeczności wynikłych z uwikłań w kolejne romanse i rodzące się wciąż dzieci, ale są niczym w porównaniu ze straszną rzeczywistością dnia codziennego. Warszawa jest fizycznie degradowana i niszczona, ciągle coś mają burzyć.
(…)Większość sklepów po obu stronach Krakowskiego też była zamknięta. Mięsa nie widział nigdzie. Zajrzał na chwilę na Stare Miasto, ratusz ział pustką i do połowy wypalonymi murami, tylko dzieci grały tam w piłkę. Kramiki przyklejone do murów ratusza również stały puste, wałęsało się przed nimi zaledwie kilku Żydów, wyraźnie znudzonych. Przy karetach wychudzone konie. Stangreci na kozłach drzemali owinięci kocami, żaden nie zaoferował swoich usług. Bogusławski przemierzył całe Krakowskie Przedmieście i przystanął przed pałacem Radziwiłłów. Budynek służący niegdyś za teatr, w którym zaczynał karierę, wyglądał teraz opłakanie, pośród kamieni pieniło się zielsko, a na dachu rosło drzewko. Nigdy jeszcze Warszawa nie była taką pustynią.(…)”
Książę Konstanty sadystycznie znęca się na synach arystokracji i bogatego mieszczaństwa, gdyż kariera wojskowa była jedyną możliwością zdobycia społecznego prestiżu (też na synu Bogusławskiego), wykonując publiczne kary chłosty.
„(…)Wielki Książę Konstanty dwa razy dziennie przeprowadzał w Ogrodzie Saskim i na polach pod Belwederem ćwiczenia polskich oddziałów, a ponieważ gwałtownie się ochłodziło, wielu żołnierzy zmarło na zapalenie płuc.(…)”
By przetrwać i nie utracić majątków elity polskie posłusznie współpracują z caratem. I właśnie to jedyne tak spektakularne medium czasów Bogusławskiego – teatr, mający największy wpływ na kształtowanie się patriotycznych postaw, na ewentualne polepszenie losu Polaków, na utrzymanie polskości w fikcyjnym, marionetkowym państwie – siłą rzeczy przepełniony jest kolaborantami zajmującymi się działalnością policyjno-szpiegowską, donosami, prowokacjami. Ludzie teatru – zarówno dyrektorzy, jak aktorzy i pracownicy zaplecza technicznego – od suflera po budowniczych dekoracji i krawców śledzili, donosili, szkodzili w trudzie wykonywania niewdzięcznego zawodu. Artyści, źle opłacani, a często nie opłacani wcale w ciągłych długach, chorzy i niedożywieni, bez mieszkań i emerytur, nędzowali pocieszając się wspólnymi zabawami, o których nazajutrz w najdrobniejszych szczegółach wiedziała policja.
Takim właśnie obrazem warszawskiej bohemy i kondycją socjalną Wojciecha Bogusławskiego, który jest bez grosza i nie ma gdzie spać, zaczynają się „Iksowie” w 1915, w roku zawarcia Świętego Przymierza.
Do tytułowych „Iksów” – towarzystwa intelektualnych elit zabezpieczonych materialnie – do tego tajnego stowarzyszenia podpisującego się w warszawskiej prasie pod recenzjami z teatralnych przedstawień tak jak dzisiaj w Internecie wyłącznie nickiem – w ich wypadku literą X – autor zaprowadzi czytelnika o wiele później, na krótko i bardzo powierzchownie. Wojciech Bogusławski, znając osobiście członków stowarzyszenia warszawskich krytyków będzie się z nimi bezradnie borykał bardziej metafizycznie, niż realnie, gdyż i tak wie przecież najlepiej co ma w teatrze robić.
Być może właśnie tylko to zjawisko, zjawisko niszczenia prawdziwego artysty przez wykształconych i oczytanych ludzi pióra jest najważniejszym problemem tej opasłej przecież powieści, pełnej realistycznych opisów dziewiętnastowiecznej Warszawy i Wilna. Iksowie działają bowiem podstępnie pod sztandarami najnowszych prądów artystycznych z Francji, walczą o najwyższy poziom sztuki, walczą o nienaganną polszczyznę i wyrafinowany smak artystyczny, a równocześnie walczą z czymś, czego nie są w stanie pojąć i zrozumieć – z geniuszem artystycznym, z Duchem, który chadza kędy chce i ma intuicję, o której Iksowie pojęcia nie mają.
Mimo, że teatr stanisławowski chyli się ku ruinie, że inne ośrodki teatralne na terenie byłej Polski ledwo dyszą zadłużone i wycieńczone trudnościami ubożejącego narodu, opowieść o Bogusławskim i Iksach, czyli dwóch opozycjach w łonie samych Polaków, zdaje się być nieśmiertelna. Bogusławski nie zwycięża Iksów, ani oni nie zwyciężają jego, bo po czterech latach kreciej roboty sami się unicestwiają, przestają być potrzebni, gdyż nie ma już żywiciela, na którym mogliby żerować. Spiró uśmierca też swojego bohatera dziesięć lat wcześniej od prawdziwej daty zgonu całkiem właściwie, gdyż jego odsunięcie się od sceny w celu prowadzenia gospodarstwa z kilkudziesięcioma krowami jest przecież dla tak płodnego artysty śmiercią za życia.
A jednak to, że Bogusławski żyje w naszej kulturze i że węgierski pisarz poświęca mu 702 strony formatu a4 swojej powieści napisanej pod koniec XX wieku, jest przecież nie ekshumacją, a odrodzeniem. Oczywiście, równocześnie wskrzesza też Iksów, ale nie byłoby Mozarta bez Salieriego.
W „Iksach” jednak nie o chodzi o tak uproszczoną opozycję, jaką znamy ze sztuki Petera Shaffera w filmie “Amadeusz” Miloša Formana. „Iksowie” są o polityce, a nie o sztuce. Artysta, według Spiró, to pył marny w machinie Świata i taki sam, jak wszyscy zjadacze chleba, tak samo chce się jak najlepiej, jak każdy sybaryta, zagnieździć w tym, co oferuje mu czas, w którym dokonuje żywota. Posiada tylko jeden feler, z którym nie potrafi się uporać: talent.
A reszta – poświęcenie, heroizm, ideowość, uzdrawianie ludzkości – najwyższy czas, żeby między bajki włożyć.
Jerzy Robert Nowak-tw Tadeusz, jak piszą w necie, odpowiedzialny za zablokowanie Spiró w Polsce w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, jest teraz podobno postacią marginalną. Jednak narzeka się, że „Iksowie” też są marginalni dzisiaj, nikt ich nie czyta, nie komentuje, że teraz, kiedy wolno, nikogo nie interesują. Ciekawe czy ten węgierski bestseller zaraz po wydaniu, jest tam jeszcze czytany. Fakt, że niewielu ma czas na wchłonięcie 700 stron. Woleliby film, taki jak np. „Mefisto” István Szabó według Klausa Manna. Szkoda, że Węgrzy, tacy antypolscy według Nowaka, nie poszli na całość i tego nie sfilmowali jeszcze.
Nie pisałam tutaj o Nowaku, bo nie mam siły się przedzierać przez strony o nim i jego blog. Być może, gdyby nie Nowak, byłby ktoś inny, zresztą, takie państwowe decyzje chyba nie zapadały na mocy jednego Nowaka, Nowak teraz tylko odpowiada za tę blokadę (i ją na dodatek podtrzymuje!). Nie mam pojęcia jak było, wiem tylko, że niewiele trzeba było, by cenzura nie puściła.
Ale przecież ulokowanie problemu w innym kraju – tak jak Jarry zrobił to też z Polską – chroni rodzimego pisarza przed takimi Nowakami u siebie. Przecież Spiró mógł wygrzebać z historii Węgier niejednego Węgra podobnego Bogusławskiemu i go podobnie opisać. To przecież wszystko tylko materia i fikcja literacka służąca ukazania pewnej tezy. Im więcej Nowaków, tym mniej literatury. Zresztą, przecież Spiró pisze cały czas, jego dorobek jest imponujący i Węgry też przedstawia nie najlepiej.
A swoją drogą życiorys Nowaka też jest barwny i nadawałby się na niejedną powieść historyczną. Ale jak piszesz, jest już marginalny, co niestety też usiłują w Sieci dowieść recenzenci odnośnie Spiró.
Ach, nie dożyję czasów, gdy nareszcie ludzie dojdą do wniosku, że ludzkość składa się z ludzi, a nie z narodów, a ludzie, jak to ludzie, są i upiorni i wspaniali w każdym narodzie. Łatwiej odbrązawiać w cudzym, jak pokazuje przypadek Spiró, bo jeszcze nie zlinczowany żyje, pisze i ma się dobrze. W końcu to bratanek, grzechy i tak spadają na całą rodzinę według narodowców, którzy nie pozwalają szargać świętości rodziny.
W końcu w „Chorym z urojenia” Molier przedstawił lekarza francuskiego nie najlepiej. I jak to się skończyło – cyrulicy francuscy poczuli się tak urażeni, że nie udzielili Molierowi w błahej chorobie pomocy. I Molier zmarł. Tym to się kończy właśnie. Śmiercią lub kalectwem, jak jest się prorokiem we własnym kraju.