Na święta pojechałam do domu i spotkałam się z Markiem w herbaciarni w podziemiu Ronda. Było to wygodne miejsce na spotkanie sam na sam z moim chłopakiem w zimie, gdyż w moim pół pokoju był brat z mnóstwem kolegów z roku. U Marka w Gliwicach siostra ukończyła już studia we Wrocławiu i wróciła do ich wspólnego pokoju, w którym skrupulatnie przygotowywała się do skoku w świat, a z racji ukończonej romanistyki, miał być to skok brawurowy do Paryża. I ta herbaciarnia oferująca różnorodne gatunki herbaty z cytryną lub bez, zamawiając co jakiś czas herbatę o przypadkowej nazwie przeczytanej na tablicy wiszącej za kontuarem umożliwiała tanie przebywanie tam kilka godzin. Marek miał genetyczną skazę alkoholową, tolerował wprawdzie małe ilości alkoholu, po których i tak stawał się czerwony, a na co dzień niebieskie białka oczu, po alkoholu robiły się fioletowe. Dlatego węgierskie wino Egri bikavér piliśmy tylko w najwznioślejszych momentach naszego związku.
Marek pod wpływem moich nalegań odkupił przepłacając bilety wstępu do studenckiego klubu Spirala na sylwestra, co umożliwiało nam wprawdzie spędzenie nocy razem, ale zrobił to słusznie niechętnie po raz pierwszy i ostatni.
Na praktyce studenckiej w trakcie remontu piwnic gliwickiego Rynku pracował młotem pneumatycznym, a ponieważ równocześnie uczył się w szkole muzycznej gry na flecie, ogłuchł na jakiś czas, gdyż wszyscy studenci pracowali bez ochraniaczy na uszach. I właśnie o tym szczęśliwym fenomenie odzyskania słuchu Marek opowiadał mi w herbaciarni jednocześnie ciesząc się z poznania tam Wietnamczyków, którzy zaprosili go potem do akademika na ryż z kurą z kośćmi, skórą i piórami, co być może było egzotyczne, a być może biedne. W rewanżu Marek zaprosił najurodziwszego z nich do siebie do domu i o tym wydarzeniu mi właśnie opowiadał.
– Wietnamczyk mi przesiedział dwa wieczory i to zupełnie dosłownie. A konwersacja (nie rozmowa) z tym Wietnamczykiem polegała na zrozumieniu czegokolwiek, nie coś, jak w normalnej rozmowie na powiedzeniu czegokolwiek. To jest niby drobna różnica, ale nie sposób było wytłumaczyć mu, że na ulicy już ciemno, chodzą chuligani, że daleko do domu i w ogóle czas już iść. Nie znaczy, że mnie nudził, że nie spodziewałem się po nim niczego, nie, nie przekreślam z góry Wietnamczyka. Pograliśmy sobie na fletach, a potem wypytał mnie z zakresu moich przeżyć erotycznych. Bardzo mu się podobałaś Ewuś na zdjęciach, chciał sobie zabrać, (co za zwyczaje!) jedno. Mówił, że jesteś „bardzo ładna, piękna i miła”. Bo on dzieli kobiety na bardzo ładne, aczkolwiek głupie, miłe, ale za to mądre w sensie przyjemne żony. Ty wydałaś mu się absolutem, bo kontemplujesz w sobie oba te gatunki kobiece. Jesteś piękna, głupia, miła i mądra. Mniej więcej, co rok robi tego typu zestawienia słowne, a w sumie jest romantykiem i pragnie zrobić tajemnicę z naszego spotkania.
Znowu gramy na flecie. I wyobraź sobie Ewuniu, Wietnamczyk bierze zdjęcie i z większą siłą zaczyna się zachwycać Tobą. Piękna, cudowna, jakie ona ma miłe oczy i.t.p. Wypytuje o szczegóły, wręcz drobiazgi anatomiczne. Podawałem łacińskie nazwy, więc chyba się nie zorientował. Ewuś, nawet Wietnamczyk. To jest niepokojące, że Ty się tak wszystkim podobasz – zakończył Marek.
– Właśnie, też się tym niepokoję – powiedziałam smutno. Zaraz na samym początku zaczął dowalać się do mnie profesor i kierownik bardzo ważnej pracowni z lat wyższych. Podobno mieszka sam, ale kto tam go odwiedza, to widzi u niego za każdym razem inną kobietę. Nawet Robert zauważył, że się do mnie dowala i mi to powiedział.
Okres między Bożym Narodzeniem a sylwestrem spędziliśmy na fotografowaniu po domach choinek na kaćmówkę.
Sylwester rozpoczął się dla mnie wrogością, gdyż sukienka, którą kupiłam za 15 złotych w moim ulubionym sklepie w Gliwicach z szyldem „Przecena” okazała się nietrafiona. Była to uszyta z bistoru długa, wąska suknia na ramiączkach, szaroniebieska i przetykana gęsto srebrną nitką. Byłam nią zachwycona, szczególnie, że mając z tyłu zamek błyskawiczny sięgający siedzenia, umożliwiała idealne podkreślenie kształtu mojego dziewiętnastoletniego ciała. Już w holu, kiedy w ścisku dopchaliśmy się do szatni i oddaliśmy płaszcze, w lustrze odbiła się identyczna sukienka, ale nie moja. Dziewczyna też to zauważyła i z wściekłą twarzą zwróciła się do mnie. Ucieszona z podobieństw próbowałam nawet się dowiedzieć, czy też kupiła ją z przeceny, ale to doprowadziło ją do jeszcze większej wściekłości. Nic nie odpowiedziała i z pogardą i wyniosłością weszła na salę balową.
Nasz wykupiony stolik, który, jak się okazało, przyszło nam dzielić z jakimś małżeństwem, zawierał wszystko, co obiecywał wykupiony bilet i na wykrochmalonym obrusie ze stożkami białych serwet stała już sałatka jarzynowa z majonezem i przysługujący nam szampan z kieliszkami.
Na Politechnice Gliwickiej na pierwszy rok studiów przyjmowano mnóstwo studentów, z których po pierwszym semestrze odpadało dwie trzecie. Marek absolutnie nikogo nie rozpoznawał. Na sali nie można było się zorientować, czy to są ci ludzie, czy tacy, którzy zupełnym przypadkiem znaleźli się razem tej nocy w tym pomieszczeniu z choinką, stropem obwieszonym balonikami i papierową dekoracją noworoczną. Dzięki wypiciu morza alkoholu z pierwotnego sztywniactwa i nijakości udało się przez cztery godziny stworzyć zupełnie zgrany zespół ludzi podporządkowany rytmom tańca i rytmowi jedzenia. Kiedy po północy kelner wniósł barszczyk z pasztecikiem, nasi współbiesiadnicy przy stoliku okazali się naszymi największymi przyjaciółmi. Uściskom i pocałunkom nie było końca, żałowali, że zwlekali z tym rozpoznaniem w nas wspaniałych bratnich dusz aż do dwunastej.
Bardzo nam było żal tej styczniowej nocy oddanej zupełnie obcym nam ludziom, ale nie mieliśmy się gdzie podziać.
Wyjeżdżając z Gliwic, czułam, że coś się nie dokończyło i tak siedziałam w pociągu taka niedokończona, a potem czytałam Apollinaire ’a, i pomyślałam sobie, że nie znając francuskiego mogę jedynie analizować i porównywać kilka tłumaczeń jednego wiersza z oryginałami, bo te tłumaczenia strasznie się różnią, a przecież Apollinaire musi być tam wyjątkowo obsceniczny. Potem odwiedziłam toaletę pociągową, gdzie było kompletnie ciemno i można było z niej korzystać tylko, gdy pociąg stał na oświetlonych stacjach.
Po przesiadce w Opolu usiadłam w przepełnionym wagonie. Naprzeciw siedział śliczny, chyba piętnastoletni chłopczyk. Dobry chłopczyk częstujący podróżnych prince polem. A obok wątły pan, pewnie ojciec, w białej koszuli, krawat miał tak związany jak jego twarz, można pokazać tylko krawat, a wiadomo, jak wygląda reszta człowieka. Czy to się zawsze tak upodabnia – jeżeli on sobie sprawił krawat, to prawidłowo się odbija w nim jego natura? – myślałam pisząc list do Marka. I jak podnosiłam głowę znad listu, zobaczyłam, że wszyscy w wagonie dokładnie obserwują to moje pisanie. Mężczyzna w krawacie pożyczył ode mnie ołówek, ja mu go dałam i potem chciał kartkę, powiedział, że coś napisze. Ale biedny był tak zdziwiony, że daję nawet i kartkę, że oddał ołówek zapowiadając, że nie będzie miał o czym napisać. Wycofał się, życząc mi najpierw wszystkiego najlepszego, potem pięcioraczków, potem sześcioraczków, potem to już zapomniał, o co mu właściwie chodzi. Pozostali pasażerowie coraz bardziej się niepokoili, zaglądali, przeszkadzali i patrzyli ukradkiem, nie zdziwiłabym się, jakby ktoś wyrwał mi ołówek i podarł list i krzyknął dość.
Z tyłu siedzieli chyba studenci geografii. Mówili o analizowaniu Karolin Południowych. Karoliny Południowe? Ale sobie analizują. Ten nasz współbiesiadnik też był geografem, jak się zwierzył pod koniec sylwestra. Był z tego dumny, że zrezygnował z ekonomi, na korzyść geografii.
Zbliżała się już 22 i Wrocław. Wiedziałam, że teraz będę wysłuchiwać długich opowiadań Manolli, jak to cudownie się bawiła podczas sylwestra, będzie kombinować, kiedy ma zrobić wreszcie bryłę na geometrię.
Ale nie. Zostałam mile zaskoczona. Manolla przyjechała wcześniej i zdążyła się zbratać z córką naszych gospodarzy, Jagódką. Obie siedziały na podłodze naszego pokoju i paliły papierosy. Manolla podsumowała dyskusję, że ludzie szczęśliwi to ludzie mało skomplikowani, bo ci skomplikowani, to się szybko nudzą osiągnięciami i dążą do innych osiągnięć. A ja powiedziałam, że jestem taka szczęśliwa.
Jak się zobaczyło te amerykańskie filmy z życia studentów w tych ich wypasionych miasteczkach uniwersyteckich (campusach) ze wszystkimi możliwymi udogodnieniami, a potem przeczyta Twoje zmagania we Wrocławiu to naprawdę coś chwyta za gardło… Zwłaszcza motyw miłosny przypomina mi “8 dzień tygodnia” Forda wg Hłaski, gdzie bohaterowie też nie mieli się gdzie podziać ze swoją miłością. Ciekawe czy skończy się tak jak w filmie, czy też Ewa okaże się bardziej niezłomna?
nie chciałam napisać, że nic przez piętnaście lat w Polsce się nie zmieniło, tylko, że właśnie się zmieniło, ale, tak jak piszesz, niestety nie dla takich ludzi jak moi bohaterowie. Bo jak opowiada Aleksander Rozenfeld na płycie CD dodanej do książki „Wojaczek wielokrotny” – Wrocław w latach sześćdziesiątych był jeszcze zrujnowany i koszmarny, to już w siedemdziesiątych żadnych ruin nie było. Życie seksualne kwitło w akademikach, można było tam waletować każdego, portierki patrzyły przez palce, a często wynajmowały nawet własne pokoje dojeżdżającym partnerom. Natomiast na prywatkach było to nie do pomyślenia. Chciałabym, by te moje zapiski były fikcją literacką, a nie autobiografią. Ale ponieważ chodzi w nich przede wszystkim o lata siedemdziesiąte, postacie muszą być podporządkowane klimatowi tych lat. I chciałam go odtworzyć uczciwie.
I tak, jako fikcję to odczytuję. Napisałem przecież; ciekawe czy też Ewa okaże się… a nie czy Ty się okażesz.
Trudno sobie wyobrazić, żeby Ewa i Marek skorzystali z tej, jakże bogatej oferty akademika, bo podobnie jak w filmie nie chodziło chyba o to, że nie mogą tego zrobić w ogóle, bo przecież wiadomo, że można i w szalecie miejskim, ale o to, żeby było jakoś po ludzku, ładnie i romantycznie. Takie traumy mogą zdeterminować życie seksualne i w ogóle życie do końca. Więc ciekawe jak to u nich wyglądało…
No właśnie, Hłasce też chodziło by było po ludzku, a Ford podobno zmienił przesłanie tego opowiadania w filmie, za co pisarz wściekł się i nazwiska w czołówce nie dał.
Wiesz Robercie, ja po latach to widzę tylko bezsensowne utrudnianie ludziom życia, nikt przecież nic z tego nie miał, nic, a jakże dosyć. Dlatego może trzeba pisać ku przestrodze, może po to trzeba jedynie pisać.
Utrudnianie nigdy nie jest bezsensowne, choć z perspektywy zwykłego człowieka tak może wyglądać. Uprzykrzanie życia jeden z elementów kontroli totalitarnego państwa, tak komunistycznego jak i religijnego. Nie chcę się tu wymądrzać, bo to rzeczy dawno przerobione i opisane, nawet w literaturze pięknej. Oczywiście w totalitaryzmie polskim było wiele utrudnień “samych z siebie”, bo system na tym polegał, że nie miał służyć człowiekowi, a przeciwnie i te uprzykrzenia wynikały z niezborności, niewydajności i absurdalności systemu, który zresztą nie miał być inny, tylko taki właśnie – antyludzki. Ale były utrudnienia systemowe kierowane, nie wynikające z braku czegoś na rynku. Np. niemożnością było wynająć pokój w hotelu przez parę niebędącą małżeństwem. A o czymś takim in cognito mowy być nie mogło, bo dowód trzeba było zostawiać musowo. Już nie wspomnę, że jak się już te wstępne wymogi spełniło, to nigdy nie było żadnych wolnych “numerów”. Oczywiście wszystko można było za łapówkę. Hotele były kontrolowane i obsadzone przez UB i MO.
Piszę o tych (nie)możłiwościach, bo nie wiem gdzie “sparzysz” swoich bohaterów miłosnych. Możliwości się kurczą.
Paradoksalnie z tych lat moi rówieśnicy sobie chwalą ten dyskomfort „na drągu w przeciągu” , bo to pozornie przypomina ekscytacje kochanków wzbogacających sobie życie seksualne dreszczem emocji (winda, balkon, parapet, biurko szefa w biurze). Jednak wielu co wrażliwszych obserwatorów życia społecznego tego okresu (Hłasko – „Pierwszy krok w chmurach”, Kapuściński – „Busz po polsku”, Brycht – „Dancing w kwaterze Hitlera” – tak pierwsi z brzegu) właśnie zniewolenie totalitarne ilustrują gwałtem na sferę intymną człowieka, na seksualność, najbardziej delikatną i jak napisałeś, łatwo ulegającą deformacjom. I to jest rola literatury – pokazanie tej różnicy przyrównywanej do wychowywania dziecka: dziecko zniesie kary, jeśli wie za co. Karanie bez winy i odebranie mu zabawek, przypadkowe i profilaktyczne, niszczy osobowość dziecka. I na tym polegał ten, jak napisałeś, „element kontroli totalitarnego państwa”. Tak chciałabym o tym pisać, o tym, że pozornie nic złego się nie działo…