Książka w formie wywiadu portretuje poetę Kelusa jako człowieka obcego, nieprzystosowanego, świadomego swojej odrębności i próbującego żyć w świecie, który jest dla niego szkodliwy. Jest w tych rozmowach nie tyle romantyczna melancholia ile opowieść o zmarnowaniu, na które z ciepłem i taoistyczną cierpliwością przystaje Kelus i nawet się nim masochistycznie cieszy. „Dobry świat”, w co wierzy Kelus staje się za przyczyną dobra, a dobro to zgoda ze sobą. Kelus żyje w zgodzie ze sobą, ze swoim strachem i trudnym życiem także i wtedy, gdy po ostatnim pobycie w więzieniu piosenki już „nie przychodzą” i kiedy jego niepokoju egzystencjalnego nie łagodzi nawet liryka.
Kelus, artysta światowy, na miarę czeskiego Kryla, jest w pełni ukształtowanym, świadomym siebie twórcą. I wtedy, jak usiłuje ominąć kosztowny psychicznie kontakt z Mysią i nagrać na magnetofonie kasetowym 1000 kaset ze swoimi utworami i tym sposobem dotrzeć do publiczności i ogłosić dobremu światu nowinę i jak dokonuje decyzji o zamilknięciu. W tych książkowych rozmowach, bogato inkrustowanych powszednim dniem – czy to więziennym w listach do Kuby (jak Havla do Olgi), czy ze szczytów świerków podczas zbierania szyszek – na plan pierwszy wysuwa się zawsze prawda artystyczna, przemożny nakaz wewnętrzny autentycznego świadectwa, odartego z wszelkich kreacji i deformacji. W tej narracji, w tym języku prawdy, nie ma relatywizmu, nie ma pobożnych życzeń i nie ma egzaltacji. Jeśli Kelus mówi o procesie taterników, czy o jazdach do Radomia w celu niesienia pomocy materialnej bezradnym, skrzywdzonym rodzinom, zawsze podkreśla ludzki aspekt swoich działań, nigdy polityczny. Działanie publiczne jest nakazem odwiecznym, ponadczasowym, naturalnym jednoznacznym wyborem z całą świadomością jego kosztów i konsekwencji. Nie są usprawiedliwieniem predyspozycje psychiczne, paniczny strach przed bólem i poniżeniem. Jan Kelus dziękuje losowi, że swojej konfrontacji z Historią doświadczył w momencie komunistycznego rozkładu w PRL-u, a nie na placu Tian’anmen, czy chilijskim stadionie za rządów Pinocheta. Swoje życie traktuje jako uwikłanie, które może pokonać jedynie dzięki wierności sobie, swojemu wewnętrznemu nakazowi i nie jest to żaden heroizm, tylko zwyczajna powinność każdego przyzwoitego człowieka. Padają słowa z piosenek: nie mogłem inaczej się zachować, bo co bym powiedział, gdzie wtedy byłem, kiedy sytuacja wymagała mojego udziału. I ta właśnie naturalność życiowych wyborów, które nie są w konsekwencji wyborami, ale właśnie sprostaniem wyborowi zewnętrznemu dokonywanemu poprzez okoliczności za jednostkę, odczuwa się w jego piosenkach, tworzonych z tej samej materii, co jego życiorys. Łatwiej je zrozumieć, poddawszy się monologowi Kelusa, kiedy narracja książki się alienuje, wymyka się dziennikarskim pytaniom Wojciecha Staszewskiego, urodzonego w czasie, kiedy Jan Krzysztof Kelus rozpoczął swoją działalność opozycyjną, czyli w czasie wypadków marcowych.
Gdyby nie marzec 1968, nie przebudziłbym się, mówi, Kelus. Jego wyniesiony z domu sprzeciw wobec komunistycznemu reżimowy był mglisty, wyrażony jedynie w niechęci, nieakceptowaniu zarówno szkoły prowadzonej przez siostry zakonne, jak i po przeniesieniu, przez ortodoksyjną czynownicę stalinowską. Ale cały rozwój duchowy Kelus zawdzięcza właśnie wielkiej światowej literaturze. Jego młodzieńcze fascynacje, według niego, trującym Dostojewskim, jak i w późniejszych latach literaturą zabronioną, książek, które wypożyczało się od znajomych najwyżej na dobę, nie tyle oświeciły młodego Janka, co dały mu siłę na sprzeciw. Szarość PRL-u lat siedemdziesiątych, cela więzienna, nieustanna inwigilacja służb bezpieczeństwa i zakaz przekraczania granicy – nawet do krajów Bloku Wschodniego, gdzie obowiązywał tylko dowód osobisty – to skazanie Kelusa i jego towarzyszki życiowej Kuby na życie alternatywne, które w konsekwencji okazało się w tym ograniczeniu wartościowsze, niż pozorne swobody wolnego obywatela PRL. Kelus korzysta z biblioteki ambasady amerykańskiej, ma dostęp do wydawnictw paryskiej Kultury (Jerzy Giedroyc przysłał mu potem 100 dolarów honorarium za kasety z nagranymi piosenkami), w więzieniu, w celi jednoosobowej skrystalizuje się jego pełna ascezy i kontemplacji osobowość. Podobnie jak Jean Genet, Jan Krzysztof Kelus próbuje z braku uczynić wartość i ten brak pokochać. Jednak ich świętość jest zupełnie innej natury, być może właśnie z powodu organicznej niemożności zaakceptowania zła przez Kelusa. Kelus z wydziału prawa przenosi się na socjologię i obroniony doktorat nie daje mu ani ochrony przed toksycznością komunistycznej uczelni, ani niewątpliwie wielkie osobowości świata nauki, które na uczelni poznał, nie są w stanie umożliwić mu samorealizacji. Samotnicze ucieczki z Warszawy w góry czy jeziora przywracające równowagę psychiczną w pewnym momencie są już niedostateczne. Całkowite odejście na wieś polską w tych latach ma coś z wolterowskiego Kandyda, gdyż doświadczenie upadłych pegeerów, których podszewkę Kelusowie poznali przy zakładaniu pasieki na Warmii zdaje się jeszcze gorszym obrazem, niż spsienie intelektualnych elit na warszawskich uczelniach.
Jeśli ktoś z racji swojej, przypadającej na lata siedemdziesiąte młodości ma sentyment do tych czasów, w których żył, działał i bohatersko sprzeciwiał się Jan Krzysztof Kelus, nigdy nie zrozumie tego, o czym on pisze, mówi i śpiewa. Wszystko, co opisuje Kelus mnie, o dekadę młodszą, jest dobrze znane, odczute i prawdziwe. Tak było.
Tutaj bruLion cytuje bardzo podobną książkę, wywiad Jaka Krzysztofa Kelusa z Krzysztofem Gajdą:
http://niniwa2.cba.pl/kelus_kawal_w_bok_od_szosy_glownej_cz_1.htm
Dzięki Rysiu, dobrze, że jesteś.
Ten fragment z książki „Poza państwowym monopolem” Jana Krzysztofa Kelusa i Krzysztofa Gajdy wydanej rok wcześniej w Poznaniu nie zauważyłam i dopiero dzisiaj pojechałam pożyczyć (a jest cały czas dostępna, pies z kulawą nogą tych klimatów już nie pobiera). Po prostu na hasło autora „Kelus” ta książka nie pokazuje się w katalogu, dopiero pod nic nie znaczącym dla mnie nazwiskiem „Gajda” i dopiero Ty mi uświadomiłeś jej istnienie. Jest to bardzo dziwne, bo indeksują się nazwiska przy książkach, gdzie napisano wstęp, tłumaczono, słowem zawsze pokazuje się więcej, niż mniej. Ta jest ostrzejsza, nadaje Kelus na naszych śpiewających „poetów”, szczególnie na Pietrzaka.
Ta, którą tutaj omawiam jest bardzo łagodna, Kelus, przeprasza, że żyje, lub że żył, bo uważam, że teraz raczej jest w hibernacji. Bardzo mi jest bliska taka osobowość i w sumie go rozumię, nie każda wrażliwość pokona niechęć przed walką, szczególnie, że swój limit wyczerpał z nawiązką. Ale wielka szkoda, że milczy, takie zmarnowanie.
szukam filmu Jerzego Zalewskiego o Kelusie. Niestety, nigdzie nie ma w necie, nawet na YouTube, gdzie jest przecież wszystko…
Znalazłem taką wypowiedź autora o swoim filmie:
„Niektórzy uważają „Był raz dobry świat – film o Janie Krzysztofie Kelusie” za mój najlepszy film.
J.K.K. od końca lat 60. był blisko opozycji, w ‘68 siedzi, potem współpracownik KOR-u. Mając skłonność do prostego grania na gitarze i prostych tekstów, jest takim bardem pokolenia „przedsolidarnościowego”. Co jest zadziwiające, jego piosenki kompletnie znikły. W stanie wojennym wydaje kasety w CDN-ie, promuje innych ludzi, jest w konspiracji. Po 1989 r. nie występuje na spędach. Raz, z powodów zdrowotnych, dwa, że źle się czuje w takim pędzie do władzy. Gdy nastaje „okrągły stół”, on się wycofuje. Obecnie produkuje miód pod ruską granicą…
Nigdy nie zabiegał o popularność, a teraz choroba do tego doszła, nie może grać na gitarze. Robiąc film przepytałem mnóstwo ludzi z opozycji i tak mnie znudzili, że wszystkich wyrzuciłem, zostawiłem tylko wypowiedzi żony. Nie wiem, czy to jest mój najlepszy film, w każdym razie jest o miłości. Mimo tego, też były jakieś kłopoty kolaudacyjne, bo ja np. bardzo podkreślałem, że on był daleko od Michnika itd.”
http://consolamentum.salon24.pl/72799,jerzy-zalewski-wraca-z-programem-autorskim
Tak, ja ten film widziałam jeszcze w czarno białej telewizji, nadali go całkiem znienacka późno w nocy i chciałam przy pisaniu tej notki jeszcze raz go zobaczyć. Jest nieosiągalny. Bardzo to przykre, że tak się blokuje najwartościowsze rzeczy, jakie się przydarzyły naszej najnowszej Historii. Ech…
Ja myślę, – o czym piszesz – że Kelusa potraktowali tak luksusowo (osobna cela, niepobity) w „procesie taterników” ze względu na to, że jedyną z pięciu osób skazanych w tym procesie, był wnuk Iwaszkiewicza…Bo przecież Pyjasa zatłukli na śmierć, więc i potrafili bić…
Teraz dopiero możemy się dowiedzieć szczegółów zdarzeń, bo wychodzą książki o tych czasach, gdzie cytowane są już tajne dokumenty bezpieki i prywatne listy Jarosława Iwaszkiewicza.
Oto jeden z fragmentów:
(…) Rok 1969 przyniósł także poważne kłopoty rodzinne – kilkumiesięczne aresztowanie wnuka pisarza, studenta Uniwersytetu Warszawskiego Macieja Włodka, który zaangażował się w nielegalny transport książek emigracyjnych i odpowiadał w głośnej sprawie tzw. taterników. Do przenoszenia książek Instytutu Literackiego w Paryżu namówił Włodka Maciej Kozłowski. (…) O kolejnych spotkaniach mówiła już w czasie procesu świadek oskarżenia Urszula Sikorska, narzeczona Jana Krzysztofa Kelusa: „Pod koniec stycznia lub może na początku lutego 1969 przyszedł do mnie Andrzej Mróz w towarzystwie mojego znajomego Macieja Włodka i tam odbyliśmy rozmowę, która właściwie była początkiem tych jakichś ustaleń […]. To było na granicy kontaktów towarzyskich i na granicy jakiejś bardzo dużej improwizacji”. Pierwszy przerzut książek przez tatrzańską zieloną granicę odbył się niedługo później, na początku marca 1969 roku: „po prostu przeniosłem wtedy cały plecak literatury na Łysej Polanie przez potok” – wspomina Włodek. W dokumentach procesowych z 27 października 1969 roku czytamy:
6-8 marca M. Włodek zjawia się w Morskim Oku bez sprzętu wspinaczkowego, idzie do magazynku, w którym taternicy przechowują sprzęt (o tym wspominała pracownica schroniska, która mu to pomieszczenie otwierała), bierze czekan i jeszcze coś ze sprzętu i z pustym plecakiem wychodzi w góry, aby wrócić dwa dni później z plecakiem pełnym, oddać cudzy sprzęt i wyjechać w doliny.
Po raz drugi, wspomina Włodek, „poszliśmy z Kelusem na raty. Pierwszy raz spadliśmy z lawiną, zeszliśmy do schroniska, przenocowaliśmy, poszliśmy nazajutrz inną trasą, doszliśmy na Słowację i mieliśmy tam umówione, że mamy pójść do [Jana] Carnogurskiego […] w Popradzie i te materiały mu zostawiliśmy”.
W trzecią, ostatnią wyprawę wyruszył także z Janem Krzysztofem Kelusem na Wielkanoc 1969 roku:
Mieliśmy się spotkać [z Maciejem Kozłowskim] na Słowacji. Zadzwonił do schroniska ze Słowacji, umówiliśmy się następnego dnia na Łysej Polanie. Poszedłem przez góry, zszedłem do doliny Białki, w dolinie Białki zatrzymali mnie słowaccy pogranicznicy, więc im powiedziałem, że spadłem z lawiną, odeskortowali mnie na Łysą Polanę, żeby przekazać polskim wopistom. Maciek stał sobie na Łysej polanie na parkingu, więc podszedł do mnie. Okazało się, że nie ma paszportu, zostawił go w hotelu, więc Słowacy go zatrzymali, ale po telefonie do hotelu i potwierdzeniu zameldowania wypuścili – jego na stronę słowacką, mnie na polską. Siedząc tak obok siebie, ustaliliśmy, że spotkamy się następnego dnia na Rysach. […] Z Rysów znosiliśmy cały plecak, zakopałem go nad Czarnym Stawem. Stamtąd zabrał go Kelus, sam przewiózł do Warszawy i rozdystrybuował.
Już w procesie Jan Krzysztof Kelus zeznawał:
Kozłowski przekazał Włodkowi, o ile pamiętam, dziewięćdziesiąt sześć książek wydanych przez Instytut Literacki, które to książki Włodek zakopał pod filarem Kazalnicy. Dał mi plan, ale że niedokładny, więc dwa dni tam szukałem, po czym przywiozłem te książki do Warszawy.
Opis tego zdarzenia znajdujemy także w dokumentach MSW:
W GPK [Granicznym Punkcie Kontroli] Łysa Polana ustalono, że 9 kwietnia 1969 o godzinie 11.00 służba graniczna CSRS przekazała stronie polskiej (strażnicy WOP w Łysej Polanie) Macieja Włodka zatrzymanego po stronie słowackiej. Wraz z nim na terenie Słowacji przebywało dwóch młodych mężczyzn, o których podano stronie polskiej, że są to Józef Kozioł i Maciej Mróz – obywatele polscy stale zamieszkali w NRF […] Powyższe spotkanie Włodek przedstawił jako przypadkowe, przekroczenie zaś granicy w CSRS, według jego wyjaśnień, nastąpiło w rejonie Żabich Szczytów Niżnych, gdzie wraz z lawiną zsunął się na stronę słowacką. Obawiając się wracać tą samą drogą, udał się Doliną Roztoki po stronie CSRS, gdzie został zatrzymany. […] Po przekazaniu go stronie polskiej został zwolniony przez służbę WOP.
Rzecz cała nie wyglądała więc zbyt poważnie, także dla samych zainteresowanych:
Widząc tę fatalną organizację transportu książek […] powiedziałem Włodkowi, że po tym jego zachowaniu na Łysej Polanie interesuje się nim krakowska bezpieka, że jest to absolutnie ostatni moment, powinien zerwać ze mną wszystkie kontakty i przynajmniej przez pewien czas zajmować się innymi rzeczami. Włodek był umiarkowanie przestraszony przez tydzień, potem jednak widać zapomniał o tym, bo myślał, że jak go jeszcze nie zaaresztowano, to go pewnie nie aresztują.
Do kolejnego, improwizowanego przerzutu książek już nie doszło, bo Maciej Kozłowski został aresztowany w Czechosłowacji:
25 maja 1969 […], wyjeżdżając z Pragi do Smokowca, nie wiedziałem jeszcze, w jaki sposób przywiezione książki i biuletyn przerzucę do Polski. Zamierzałem je zanieść w góry i zawiadomić o tym Włodka, względnie pozostawić u Czarnogurskiego lub [Juliusa] Kertesa w Popradzie.
W tym czasie bezpieka obserwowała Macieja Włodka od co najmniej kilku miesięcy. O młodym taterniku, do którego podczas rozmowy o książkach przenoszonych z Paryża Irena Lasota-Zabłudowska zwracała się per „Maciek”, jeden z tajnych współpracowników donosił 12 kwietnia. Ustalenie tożsamości mężczyzny nie było trudne:
w celu ustalenia Maćka wykonano następujące czynności:
– przeanalizowano materiały dotyczące osób czynnie zaangażowanych w wydarzenia marcowe […];
– przeanalizowano wykazy członków Klubu Wysokogórskiego w celu wyłonienia mężczyzny o imieniu Maciek, studiującego na UW;
– ponadto zorganizowano punkt obserwacyjny, pozwalający na fotografowanie i orientacyjne ustalenie osób odwiedzających Lasotę-Zabłudowską w jej mieszkaniu.
Nic więc dziwnego, że Macieja Włodka aresztowano dość szybko, na przełomie czerwca i lipca 1969 roku. Zresztą Włodek od pewnego czasu spodziewał się zatrzymania. Wiedział, że od kilku dni siedział Jan Krzysztof Kelus, parę tygodni wcześniej, po rewizji w ich domu, informację o aresztowaniu Macieja Kozłowskiego przekazała do Warszawy jego matka. „Jeden z warszawskich znajomych, z którym przypadkowo widziałem się na mieście, ostrzegał, że tego samego dnia bezpieka wypytywała go o spotkanie ze mną” – wspomina Włodek. Maciej Włodek zdążył jeszcze poprosić Paryż o wstrzymanie kontaktów. Konstanty Jeleński pisał do Jerzego Giedroycia:
Widziałem się z Teresą Iwaszkiewicz, starszą córką Jarosława, która prosiła mnie o przekazanie Panu polecenia od swego siostrzeńca Maćka (syna starszego Marysi). Widziała go w Stawisku na trzy dni przed jego aresztowaniem. Maciek wiedział już, że Teresa jedzie do Paryża, i powiedział jej: „Proszę Cię, zobacz się z Giedroyciem i poproś go, żeby przerwał wszelkie kontakty”. Teresa, za późniejszą radą Marysi, która jest moją wielką przyjaciółką, postanowiła przekazać to zlecenie przeze mnie […]. Powiedziałem jej, że przekażę to Panu. Teresa miała zresztą wątpliwości, czy to jeszcze „aktualne”, bo – jak mówi – „teraz i tak już chyba wszyscy siedzą”. Marysi odmówiono paszportu do Rosji – gdzie miała jechać z Jarosławem (jeszcze przed aresztowaniem Maćka). Jarosława po aresztowaniu wezwał Kraśko, pokazując mu dossier (pobieżnie) i jęcząc, że sprawa jest „poważna”.
Iwaszkiewicz musiał się domyślać, że jego wnuk zajmuje się sprowadzaniem literatury zakazanej, ale pewnie długo nie orientował się w szczegółach tego przedsięwzięcia, chociaż Maciej znosił wtedy na Stawisko książki „Kultury” w ilościach hurtowych. Prosił nawet niezadowolonego dziadka o tłumaczenie jednej z rozmów telefonicznych z Paryżem.
Pewnego dnia dziadek przyjechał i powiedział, że miał bardzo nieprzyjemną rozmowę, w czasie której powiedziano mu, że chcą mnie wezwać na przesłuchanie. Nie powiedziano mu, że będę aresztowany, ale to się rozumiało. […] Powiedziałem mu wtedy, o co chodzi, a on na to: „twoja sprawa” – i niczego więcej nie komentował. Wtedy zresztą nie było już czasu na dłuższe dyskusje, ale i po procesie już nigdy do tej historii nie wracaliśmy – wspomina Maciej Włodek.
Tego samego dnia na Stawisko dzwonił ojciec Macieja z wiadomością, że w mieszkaniu na rogu Hożej i Emilii Plater, w którym Maciej był zameldowany, pozostawiono wezwanie na przesłuchanie do Pałacu Mostowskich. „Następnego dnia poszedłem z tym wezwaniem i ze szczoteczką do zębów i już nie wróciłem przez dziewięć miesięcy”.
Wiemy, że w drugiej połowie lipca Iwaszkiewicz rozmawiał o wnuku z Zenonem Kliszką, ale rozmowa ta nie przyniosła żadnych szczególnych rezultatów. Czuł naciski rodziny, uważał, że się go wykorzystuje: „Maciek prosił o przysłanie swetra i szczotek do więzienia. Marysia przysłała mi te rzeczy przez Anusię, żebym to ja (to znaczy Szymek) dostarczył do więzienia. Co za ludzie są naokoło mnie” – żalił się w dzienniku 10 sierpnia 1969. Za sprawcę całego nieszczęścia uważał Jerzego Giedroycia: „wszystko, co tam piszą, jest złe, kłamliwe, złośliwe i podłe. I kiedy pomyślę, że Maciek z tym współpracował, a Hania ma go za męczennika!” We fragmencie listu do Konstantego Jeleńskiego także słychać złośliwą nutę: „Zapewne Ty mi kazałeś przysłać tutaj ostatni numer «Kultury» […]. Bardzo Ci za to dziękuję, ale ja «Kulturę» otrzymuję w domu i miałbym to czytadło w Stawisku. Tak będę miał o jeden egzemplarz więcej i zastąpię mojego wnuka w rozpowszechnianiu tego zacnego pisma”(…)”
[Marek Radziwon „Iwaszkiewicz : pisarz po katastrofie” (2010)]
co mógł innego napisać,Prezes ZLP,poseł na sejm,wreszcie Redaktor pisma literackiego w liście prywatnym?Należy pamiętać,E liczył wowczas75lat.