Chwalebna próba literacka ogarnięcia lat, których świadkowie właśnie przemijają lub cierpią na amnezję pozostawia jednak niedosyt i niedowierzanie. Zdawałoby się, że dopuszczono do głosu prawdziwych buntowników epoki PRL-u, a tak nie jest. Jest wielka dokumentacja tego projektu w Warszawie na Karowej – powie w wywiadzie radiowym Anka Grupińska, jednak pisanie historii metodą mówioną budzi powątpiewanie, co do jej wiarygodności. Zadawałyśmy opowiadającym wiele dociekliwych pytań, wydobywając tematyczne niuanse z przeszłości i tym sposobem pozyskiwałyśmy wiele smaków, które by pewnie uszły narratorom – dopowie w wywiadzie radiowym zadowolona z książki Grupińska. I być może inaczej się nie dało, kilkuletnia praca autorek dała właśnie taki efekt, a książkowy wybór, czyli dopuszczenie do druku reprezentacyjnych narratorów – ze 150 relacji tylko 27 – daje polifoniczny głos wyśrodkowany i bezpieczny. A jednak, mimo, że byłam dzięki książce w więzieniach, na scenach teatrów niezależnych, w pracowniach plastyków i w gabinetach posiadaczy intratnych etatów, szary człowiek tamtych czasów, jakim przecież i ja byłam, jawi się ku mojemu zaskoczeniu, jako człowiek wygrany. Anka Grupińska mówi w radiowym wywiadzie, że ostatnia część książki zatytułowanej „Epilog” jest najsmutniejsza, bo niejednokrotnie ludzie po upadku komuny nie mogą sobie znaleźć miejsca w błyskawicznie zmieniających się realiach dnia powszedniego.
Bardzo trudno z mnogości ludzkich losów, z wstępującej w życie dorosłe młodzieży lat siedemdziesiątych zbudować obraz jednoznaczny i pewny. Ma się wrażenie, że dzięki zabiegowi powtarzających się w relacjach elementów życia codziennego – obfite, niegolone owłosienie, rozciągnięte swetry, obowiązkowe dżinsy, Wolna Europa, Radio Luksemburg, wódka i papierosy – odnajdujemy wspólną płaszczyznę, na której można wyobrazić sobie tytułowy bunt naszej młodości. Z ust opowiadających co i rusz pada twierdzenie, że było wszystkiego mało, skromnie, wobec czego zdobywanie dóbr nazwano buntem. Buntem były właśnie aspiracje do posiadania rzeczy trudno lub niedostępnych, bądź zakazanych. Bunt w takim wydaniu byłby przełamaniem orwellowskiej rzeczywistości i kontestacją jej poprzez łamanie obowiązujących norm. Nic się jednak takiego nie dzieje. Jeśli opowiadający pochodzą z warstw niższych, czyli wielodzietnego proletariatu, to marzą i aspirują do tego, co posiada młodzież z domów czerwonej burżuazji i naśladują właśnie ją, czyli władzę, a nie młodzież niedostępnego Zachodu. Dlatego warto by spuścić z tej książki trochę nadętego powietrza, zaległego w relacjach tych uzurpatorów buntu, którzy mówią, że „wódka była beznadziejnie tania”, że w stanie wojennym w Internatach robiono dowcipy klawiszom bez żadnych konsekwencji, że byli równi i równiejsi i właśnie dopuszcza się do głosu tych równiejszych:
„ (…) Zarabiałem wtedy chyba cztery tysiące złotych od razu. Dostałem umowę do podpisania, kiedy zobaczyłem kwotę, to zdębiałem po prostu. Gdybym poszedł na pensję asystenta, to bym dostawał chyba jakieś tysiąc pięćset złotych. Miałem gabinet, sekretarkę – to była szalenie miła i piękna dziewczyna, Halinka Cieślińska. Pracowałem tam do września 1977 roku. Nie odłożyłem ani złotówki. Skorzystał na tym aktyw studencki i polski przemysł spirytusowy. Działaliśmy ostro.(…)”
Gdzie jest bunt w takiej relacji? Gdzie tytułowy bunt we wspomnieniach plastyków, których działalność znam przecież od podszewki…
Pięćset stron opowieści, ale niejednokrotnie opowieści „jak leci”. Trudno w mrowiu życiorysów wyławia się rzeczy cenne, jak opisy pracy nad wydawaniem opozycyjnej literatury, wszechpanujący strach po ogłoszeniu stanu wojennego, kiedy nikt nie wiedział, jak się dalej to wszystko potoczy. Właściwie przeczytałam tylko tę książkę po to, by białe plamy czasów, w których żyłam nareszcie zastąpić prawdziwym życiem, które ktoś inny za mnie doświadczył i zdał z tego sprawę. Ale widocznie, żeby tego dokonać, trzeba być świadkiem epoki bardziej wrażliwym, niż zebrani w książce narratorzy. Być może przeszkodą w tym połowicznym sukcesie jest ich dobór.
Na portalach literackich piszą teraz demokratycznie wszyscy. Nic z tego nie wynika dla jakości powstającej literatury. Być może podobnie jest z gawędą, która może być sztuką, ale najczęściej zwykłym ple ple.
A jak lektura tej pewnej książki? Nie nawiedzają w nocy duchy? 🙂
Może to dla Waszego pokolenia Adam, jakieś odkrywcze, ale wątpię. Dla mnie takie realia to nic nowego, natomiast niewiele farby z za kulis. Ot, wersja soft. I jak tu się przejmować, bać. Ogólna wymowa to fajnie było, byliśmy młodzi. To tak, jak w czasie okupacji hitlerowskiej fajnie było, byli młodzi i mogli robić psikusy szkopom. W sumie, to każdy może opowiedzieć swoją historię, tylko po co. Literatura, sztuka, to wybór. A ta książka nie jest publicystyką, ani dziennikarstwem, opatrzona jest w kilka esejów, ona aspiruje wyżej.
po świętach napiszę o „Masakrze profana” Jarosława Stawireja. Książka jest okropna, pozbawiona humoru, Krytyka Polityczna wydała ją chyba tylko ze względu na temat. Ale to straszna strata czasu dla czytelnika. Twoja notka blogowa o tej książce mało przekonująca, bo i jak o czymś podobnym pisać, bo głupie to i mało inteligentne.
Książka Grupińskiej i Wawrzyniak wprawdzie nie oddaje głosu rocznikom, które nie załapały się już na marzec 68, ale warto posłuchać starszego od pokolenia roczników 50 Kelusa, by móc dzięki niemu przeżyć lapidarnie lata siedemdziesiąte i HISTORIĘ.
Ale ja się pytam o “Sekretną historię świata” 🙂
To próżno pytasz, bo jest wypożyczona i będę ją miała za miesiąc.
aha, poczekam