Basen

Teraz, gdy przechodzę przez dziedziniec Pałacu Młodzieży wszystko wydaje się małe i ciasne. Kąty proste murków, wypustek i marmuro-podobnych, socrealistycznych ozdóbek nie są już tak ostre.
Art déco było i przed wojną synonimem bogactwa. I tak jest tutaj, duch szczodrości, nawet, jeśli socrealistycznej, jeszcze nie wywietrzał.
Wchodzę jak pięćdziesiąt lat temu, w te same wnętrza ciasnej szatni dla dziewcząt, gdzie teraz białe, nowe kafle podłogowe rozświetlają pomieszczenie. Kobiety wyjmują z plecaków kosztowne kosmetyki i idą pod prysznic. Z drżeniem wchodzę na niewielką salę, nie większą niż 30 metrów długości i doznaję dziwnego efektu miniaturyzacji wszystkiego, co oglądałam wtedy.

Szliśmy bezładnymi parami, ale sam spacer do Pałacu Młodzieży z naszego liceum, gdzie teraz mieści się Seminarium Duchowne, był wielkim szkolnym urozmaiceniem. Szliśmy, rozmawiając z sobą, ale tak mimochodem, tak trochę bez słów, tak, by nas niósł do tego basenu entuzjazm. Wuef był naszą losową wygraną. Niewiele szkół zapewniło swoim uczniom basen, tak niewiele liceów kierunków humanistycznych mogło poszczycić się dyrektorem z tytułem magistra WF– u. Paradoksalnie, naszemu liceum właśnie „nieartystyczny” dyrektor przysłużył się najbardziej. Chociażby tym, że raz w tygodniu przemierzaliśmy w środku dnia ulice naszego miasta, by na kwadratowym dziedzińcu w stylu pijanego socrealistycznego cukiernika bezładnie nagle się rozproszyć i gęsiego wniknąć w dwóch trzecich w maleńką damską szatnię i w jednej trzeciej w męską.
W tych szatniach, za sprawą surowego regulaminu, wszyscy przechodzili niemiłą, unifikacyjną przemianę. Chłopcy: obowiązkowy czepek i białe majtki, tzw. trójkąt męski. Trójkąt był płócienny z wzmocnieniem w postaci żółtego, pionowego pasa. Ale nie bardzo wiadomo, co ten pas wzmacniał, natomiast nie zapobiegał nieustannemu wypadaniu całej zawartości majtek bokami na zewnątrz. W wodzie taki materiał rozciągał się i stawał się przezroczysty.
Ale to nie były nasze, dziewczyńskie sprawy, nam zależało tylko na tym, by prezentować się jak najlepiej. Nie było przecież dziewczyny niezakochanej śmiertelnie w tej jednej trzeciej materiału męskiego, na jednego chłopaka przypadały dwie dziewczyny i konkurencja była ogromna. Łojotok skóry, którego nie dawało się zamaskować na pływalni pudrem, podkreślały zawsze monstrualne czepki z gumy przypominające materią oślizłość ropnych krost. Ale nie głowa była najważniejsza. Reszta miała być jak w obozie koncentracyjnym zuniformizowana, bo w czasach, w których żyliśmy wykorzystywano każdy moment, by sprawić, byśmy stanowili jedność. Trudno było jednak nawet ten kolektywizm zrealizować. Po premierze świeżo kupionego stroju kąpielowego, który przypominał nic innego, jak zszyty w kroku podkoszulek w kolorze białym, skracało się szelki o kilkanaście centymetrów po każdej bytności na basenie. Kostium tajemniczo i niezmiennie za każdym razem wydłużał się.
Ale odważnie wychodziłyśmy wszystkie mokre, gdyż nakaz umycia się pod prysznicem obowiązywał i stłoczone po prawej stronie wejścia jak zmokłe kury, kierowałyśmy nieśmiało wzrok na chłopaków. Oni już od dłuższego czasu stali jak struny po drugiej stronie wody w swoich trójkątach męskich nie patrząc na nas, zainteresowani wyłącznie czekającym ich skokiem do wody.
Dyrektor trenował naszego kraula konsekwentnie i skutecznie. Bicie nogami piany na powierzchni wody maskowało przezierający z wody smętny obraz ciała, które przecież na powierzchni zawsze dawało się jednak zamaskować biżuterią i pończochami, a brak piersi wkładaną do stanika watą. Tu byłyśmy bezbronne, pozbawione nawet funkcji osłaniającej białego trykotu, poprzez który wszystko przezierało. Bielizny pod spodem nie wolno było zostawiać.
Dlatego, jako swój pokazowy przepływ stylem grzbietowym na stopień kończący się piątką odbywała Danka dwa razy. Wszyscy zbieraliśmy się wzdłuż basenu, smętnie patrząc jak jej ogromne, wielkie piersi odbywają nadwodny, okazały taniec.
Wszyscy – dziewczyny i chłopaki, ci z brodzika i ci umiejący pływać, prowadzący zajęcia Dyrektor – jak urzeczeni staliśmy na krawędzi basenu z wbitym wzrokiem w te drgające, żyjące już swoim osobnym życiem kule.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2011, dziennik ciała i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Basen

  1. Robert Mrówczyński > Ewa pisze:

    Po lekturze tego bardzo zabawno-smutnego opowiadania łatwiej zrozumieć dlaczego tak ciągnęło Cię od małego do klasztoru i skąd zainteresowania świętymi tereskami… Wyrwać się z tego brzydkiego, “czerwonego” świata, choćby i do “czarnych”, to niewykonalne pragnienie musiało zatruwać każdą duszę…
    Podziwiam, że byłaś w stanie tak dokładnie zapamiętać te wszystkie nieprzyjemne wspomnienia, które zazwyczaj mózg automatycznie wypiera z pamięci. Chwała Ci za to świadectwo prawdy, w dobie kiedy lukruje się bolszewię na potęgę.
    Wszelkie totalitaryzmy, również religijne intensywnie blokują seksualność człowieka sprowadzając jej sens jedynie do prokreacji i w Twoim opowiadaniu na naszych oczach ten postulat jest już ziszczony. Nie ma tam śladu podniecenia, ciekawości seksualnej jaką w tych okolicznościach opowiadanie powinno wręcz ociekać. Nawet “kule” Danki nie budzą pożądania, co byłoby naturalne, a jedynie “urzekają” widzów, swoją, jakby niestosownością. I ta kończąca Danka ze swoimi kulami jest nadzieją, że bolszewik nie wszystko – mimo starań – potrafi zunifikować, że z naturą nie wygra. No i nie wygrał, na szczęście.
    Rozbawił mnie również ten “nieartystyczny” dyrektor w artystycznej szkole, bo przecież były to czasy totalnej niekompetencji, a dyrektor mógł być kimkolwiek, bo zawsze był “przywożony w teczce” lub na telefon z komitetu. Nikogo nie obchodziło jakie ma wykształcenie, a jeśli się komuś przysługiwał, to wyłącznie lokalnemu komitetowi PZPR i ubecji.

  2. Ewa pisze:

    Ależ Robercie, to opowiadanie nie jest polityczne! Wiem, że jest aseksualne, ale ja wtedy miałam czternaście lat, byłam o rok młodsza od koleżanek i jeszcze nie dojrzewałam, a Danka miała już numer pięć stanika. Moja pamięć to moje przekleństwo, pamiętam wszystko jak ten nieszczęsny poeta z wiersza Miłosza. I w tym sensie, to masz rację, każde opowiadanie jest polityczne.

Skomentuj Robert Mrówczyński > Ewa Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *