W jednym z rozdziałów zatytułowanym „Dzwon” z filmu „Andriej Rublow” (rosyjskiego filmu w reżyserii Andrieja Tarkowskiego na podstawie scenariusza Andrieja Konczałowskiego z 1966 roku) Borys po śmierci ojca, który tajemnicę odlewania dzwonów zabrał do grobu, podejmuje się tego niebezpiecznego zadania: odlania dzwonu dla cerkwi. Film pokazuje, jak niesłychanie trudne i ryzykowne jest to wyzwanie. Scena filmowa, kiedy odlany dzwon wydobywa z siebie głos i decyduje o udanym przedsięwzięciu Borysa ilustruje fakt, że dzięki naturalnym umiejętnościom i czystej wierze, kilkunastoletni chłopiec osiąga cel.
Czytając poezje Andrzeja Sosnowskiego za każdym razem mam poczucie, że Andrzej Sosnowski wie, jak buduje się wiersz, czyli „jak odlewa się dzwon”, ale on nigdy nie wydaje głosu.
Ponieważ efekt pracy poety nie podlega tak bezwzględnej weryfikacji, jak praca rzemieślników w średniowiecznej Rosji (kara śmierci), wiersze produkowane są bezkarnie bez głosu.
„Poems” to zaledwie 3 poematy zakończone kilkunastoma linkami do filmików YouTube, trzydziestostronicowa książeczka, będąca bardziej awangardowym manifestem poety, niż samą poezją. Czytając nafaszerowane znaczeniami wersy ma się uczucie, jakby autor był głęboko zniesmaczony i zmęczony wierszowaniem, że rzemiosło poety go śmiertelnie nudzi, jednak odwala tę poetycką szychtę w imię racji wyższej: dlatego, że jest poetą, że jest poetą uznanym i poetą hermetycznym. Konserwa hermetyzmu zacieśnia się i zamyka właściwie w miarę galopującej akcji tych wierszy, co w duecie z zupełnie nic niemówiącymi ilustracjami Bianki Rolando, powoduje dezorientację nie tylko znaczeniową, ale też tożsamościową. Czytelnik nie wie, kim jest obcując z tomikiem, poddaje się jakiejś operacji mentalnej wykazując dobrą wolę w śledzeniu spiętrzających się kontekstów i odniesień, rozszyfrowuje zagadki rymów i powtórzeń, i nic: wiersz nie wydaje głosu, milczy jak grób.
Ma się wrażenie, że ten wielowiekowy balast wytworów kultury ciąży Andrzejowi Sosnowskiemu, nic mu nie dał, nie wzbogacił, nie przeniknął do niego, nie obdarzył duchowością, jest tylko dla niego kulą u nogi jak dla człowieka niewykształconego, a już napełnionego śmieciowymi artefaktami masowej kultury. Odwraca się od dziedzictwa plecami w stronę łatwizny, zrywa z odwieczną rolą artysty, rezygnuje z przezwyciężania przeszkód powodujących zacieranie i ścieranie się znaczeń na rzecz papugowania pod pozorem wtajemniczenia docierających do niego kulturowych szumów. To zewnętrzność rządzi Andrzejem Sosnowskim, a jego artystowskie zblazowanie zamienia się w poetycko podobny produkt, w „poems”, mający zastępczo przemówić diagnostycznie, że coś się na zawsze skończyło w sztuce, w poezji i że się nigdy nie odrodzi. To dorzynanie sztuki na jej rzekomych zgliszczach odbywa się przy fanfarach nagród, przy ochach i achach krytyki, przy niezmiennym kilkudziesięcioletnim cmokaniu i braniu wszystkiego, co powie Sosnowski za dobrą monetę w tasiemcowych, napchanych pakułami wywiadach („Trop w trop” 2010) o niemożności kontynuacji wysiłków modernistów ubiegłowiecznych.
Kluczem do „poems” jest – jako usprawiedliwienie sprzeniewierzenia – rekomendacja innej książki: „Kult cargo. Kredyt i czas” Marvina Harrisa i link do utworu reprezentanta Trip-Hopu, Tricky’ego (który przypomina Marcina Świetlickiego występującego ze Świetlikami) ilustrujący jej tezę.
Po lekturze „poems” można się tylko zastanawiać, czy odmowa komunikacji z czytelnikiem wynika u Andrzeja Sosnowskiego – jak sugeruje tymi pozostałymi 14 linkami youtubowymi – ze stanu globalnego kryzysu dzisiejszej kultury, lub, czy Andrzej Sosnowski – poprzez niesłychaną nadaktywność w życiu poetyckim – sam nie wyprodukował tego kryzysu.
Otwierają Wam się te linki? Może coś źle zeskanowane?
Mnie tylko dwa się otworzyły. Szkoda, że nie podano, czego one dotyczą, bo na YouTube piosenki są w różnych miejscach i jak jakieś się nie otwiera, to można poszukać gdzieś indziej, a tak, to nie wiadomo, o co chodzi. Przeczytałam na portalu Niedoczytania, („Magical Mystery Tour – z Andrzejem Sosnowskim rozmawia Maciej Topolski”), że ” Linki, które się pojawiają na końcu, odsyłają nas do piosenek Johnny’ego Casha, Davida Bowie, Johna Lenona, a nawet do Las Ketchup”.
I że „Odwołuję się też do jednej książki, która nie istnieje, “Kult cargo. Kredyt i czas” Harrisa”.
Skoro to wszystko jest takie nierealne, krótkotrwałe (linki na YouTube znikają), to nie mam pojęcia, dlaczego Andrzej Sosnowski nie pozostaje tylko w przestrzeni sieci i potrzebuje to wszystko jeszcze wydrukować na papierze. Jak sobie przypomnę, jak Jean Genet pisał „Matkę Boską Kwietną na papierowych workach ołówkiem i klawisz mu to wszystko zniszczył, a on rozpoczął książkę ukrywając się z nią jeszcze raz, to serce się kraje… Całe szczęście, że „poems” jest ekologicznie wstrzemięźliwa. Bo np. cegła Bianki Rolando…
Nie, to nie skan przekłamał, mam tomik papierowy w rękach i wszystkie linki sprawdziłam, też się nie otwierają wszystkie, właściwie nieliczne. Tak, w przeróżnych tekstach w Sieci na temat tego tomiku przeważają głosy, że te linki są niesłychanie ważne, że „poems” to jak utwór muzyczny, wielowarstwowy, polifoniczny i takie tam bzdury, ale olejmy linki i skupmy się na wersach, bo czas leci. Tak odnośnie czasu, to autorzy myślą, że czytelnik nie ma nic innego do roboty w swoim przecież krótkim życiu, tylko ślęczeć nad ich zagadkami poetyckimi, wklepywać linki i poświęcać czas na utwory, które znają na pamięć, a przecież każdy utwór trwa i trwa i każdy właściwie dzisiejszy internauta słucha tylko swojej „muzy”, z wielości sieciowych propozycji wybiera tę „swoją” i nie będzie wytracał cennego czasu na gusta muzyczne poety Sosnowskiego. Myślałam, że one są czymś takim jak u Slavoja Žižka cytaty z filmów, którymi ilustruje pewne tezy. Ale nic podobnego! Są tak samo oderwane, jak i wszystko. Akurat ten antropolog Harris napisał takie mnóstwo książek (patrzyłam na amerykańskiej Wikipedii), że i to śmiało też mógł napisać. Spolszczono tylko jedną tego autora, jest dostępna w naszej bibliotece.
Nie powinien takich „psikusów”, „jaj” robić czytelnikowi redaktor LnŚ, miesięcznika, który cały PRL drukował jedynie ocenzurowane fragmenty światowej literatury i byliśmy skazani tylko na to. I teraz tego ważnego naukowca Marvina Harrisa w wolnej Polsce mamy jedną udostępnioną, drugą wymyśla Andrzej Sosnowski. Czy to nie sadyzm? Na pewno nie dowcip. Tylko niepoetyczna smuta.
To przynajmniej ty Ewo polecaiłaś Žižkem przywołując na wstępie swojej notki Andrzeja Tarkowskiego. Rozdział „Kałakol” z „Andrieja Rublowa” jest na YouTube i się otwiera.
Same Andrzeje!
Andrzej Sosnowski wspomniał o arnice:
„(…) besame mucho fever love me tender
you cancan cancer marika i arnika
lolita i guernica augentrost (…)”
i najprawdopodobniej nawiązuje tam też do Paula Celana, do wiersza „Todtnauberg” gdzie alpejska roślinka arnika gra ważną rolę. Ale to jest niszczenie znaczenia słowa „arnika” i co Sosnowskiemu Bogu ducha winien Celan wadzi.
Z tomikiem „poems” przysłałaś nam wywiad rzekę „Trop w trop rozmowy z Andrzejem Sosnowskim
wybór, opracowanie i wstęp Grzegorz Jankowicz”. Tam Andrzej Sosnowski wyjaśnia, dlaczego to robi. Robi, bo modernizm nie ma racji bytu dzisiaj. Robi, bo trzeba poszukiwać nowych dróg. Robi, bo nikt za niego tego nie zrobi. Ale co robi? Grzegorz Jankowicz we wstępie do tej książki napisał, że Andrzej Sosnowski robi właściwie uniki i mimo, że w ciągu 15 lat udzielił ponad 20 wywiadów, nic z nich w dalszym ciągu nie wynika, chociaż Jankowicz entuzjastycznie zapewnia, że „stanowią kapitalny komentarz do pisanych przezeń wierszy, są jednocześnie pierwiastkiem i kwadratem jego poezji.” Czyli masło maślane w dalszym ciągu. Bo tłumaczenie, że muzyki Johna Cage nikt nie rozumie, to i poezji nie trzeba rozumieć, bo poezja to też forma muzyczna, jest bez sensu. I na to tłumaczenie słowa, słowa, słowa…
Wando, jeżeli jesteśmy przy Rublowie, w malarstwie jest tak, że jeśli się zmiesza wszystkie kolory z koła barw ze sobą (powyciska z tubek), to dostaje się niezmiennie kolor szary i to z gatunku tych brudnych. Jeśli się pomiesza dwa przeciwległe kolory z koła barw, np. fioletowy z żółtym, albo czerwony z zielonym, powstaje też szary, ale z gatunku tych szlachetnych, perłowych szarości spotykanych np u Vermeera, który nie robił ich z sadzy mieszanej z bielą. Jeśli się natomiast kołem barw zakręci powstaje na tarczy nieskazitelna biel i wszystkie barwy mieszają się w oku syntetyzują się jak tęcza na biel światła, czyli NIC. Poezja Andrzeja Sosnowskiego pisana regularnym wierszem używa do swojej budowy gorących słów na chybił trafił, które zmieszane ze sobą mogą dawać efekt tylko błota. Słowny kociokwik powoduje ich gaszenie, słowa nie są agresywne, nawet jak spotykają się znaczeniowo w tym celu, lub w celu koegzystencji, to umierają na naszych oczach. Grzegorz Jankowicz i potem dyskutanci nazywają Sosnowskiego poetą awangardowym. „Awangardy, które były ruchem decentralizującym”. Jakim decentrującym? Ten wojskowy termin nie służył walce, lecz wyprzedzaniu pewnych zjawisk. Awangarda była zawsze na zasadzie eksperymentu, laboratorium, nowości, i to wszystko przechodziło potem zazwyczaj w klasycyzm. Nie chodzi o ewolucję, ale o naturalną kolej rzeczy. Kwadrat Malewicza nie był zabiegiem estetycznym. Natomiast „poems” Sosnowskiego jest, mimo, że się tego wypiera. Bo ta zabawa w awangardę jest tylko złą zabawą, niczym więcej. I metafora „Dziewczynki z zapałkami” jakże nietrafna! Andersenowi chodziło o uczucia, o empatię, a nie o zapałki! Jakie to wszystko, te odczytania są przerażające, jakie nieludzkie! Wszystkie te wywiady można przeczytać zresztą na stronach Biura Literackiego, te astronomiczne brednie powtórzone są w książce „Trop w trop”. I ten myśliwski tytuł… Bardzo zirytowała mnie ta książka. Muszę się hamować i cenzurować, by nie dawać temu wyrazu tutaj.
Link zatytułowany na YouTube: Tricky – Ghost Town/Poems(Live at The White Room) otwiera mi się i faktycznie Trycky trzyma papierosa jak Marcin Świetlicki i śpiewa podobnie. W „Trop w trop” Andrzej Sosnowski oddaje wielkość Świetlickiemu i jest to tam bardzo cenne:
„ (…) Za najważniejszego autora mojego pokolenia uchodzi bezsprzecznie Marcin Świetlicki i ostatnio przeczytałem „Schizmę” – wydaje mi się, że to jest bardzo interesująca książka, w której mnóstwo się dzieje na poziomie pewnego minimalizmu poetyckiego, który zresztą coraz bardziej zaczyna mnie pociągać. Chodzi mi o sposób, w jaki Świetlicki na przestrzeni bardzo krótkiego wiersza, dzięki jednej inwersji, jednej zaskakującej przerzutni, jednemu dziwnie umieszczonemu słowu potrafi wszystko ożywić i zintensyfikować, i jeszcze nadać temu charakter czegoś w przyjemny sposób własnego i osobistego.(…)”
To są bardzo celne słowa i jak Andrzej Sosnowski chce, to potrafi się skomunikować. Programowy brak komunikacji jest jednak niepokojący, bo jak pisałaś Ewo, książki nagrodzone działają demoralizująco, bo rodzą naśladowców i się tym multiplikują.
Jean Genet by to natychmiast wyśmiał. Dla niego komunikacja, to podstawa literatury. W tej chwili ta podstawa została zachwiana, nie wiadomo w imię czego.
Właśnie Hortensjo, Świetlicki. Przywołanie Marcina Świetlickiego to taki samobój Sosnowskiego: Andrzej Śosnowski robi wszystko, czego nie robi Marcin Świetlicki i na odwrót. Wewnętrzne rozświetlanie wiersza nie może się dziać jedynie w jego strukturze. Dlatego błędne są wszelkie poszukiwania u antropologów, u źródeł, w jaskiniach i ludów pierwotnych. Przenosiny bez magii ich nigdy nie rozświetlą. Świetlickiego „gotuj się kurwo gotuj” skierowane do czajnika z wodą postawionego na gazie nie jest ani pierwotne, ani kulturowe, jest natomiast magiczne. Trzeba być Magiem w każdej epoce, a nie Kucharzem. Oj, Hortensjo, narobiłaś mi smaku, chyba napiszę tutaj notkę o Świetlickim…
Moim znajomym na Facebooku jest Maciej Cisło, który wymieniony jest w książce „Trop w trop” jako autor recenzji „Sezonu na Helu” opublikowanej w „Nowym Nurcie” zarzuca Andzejowi Sosnowskiemu „brak powagi i dekadencję. Stwierdził, że mając duży talent, trwonisz go na zabawy i gierki z czytelnikami”.
Andrzej Sosnowski tak tam się broni:
„(…) Ta recenzja bardzo mi się w sumie spodobała. Może też ze względu na pewne wyraziste określenia, które, jak sądzę, zawsze dobrze jest kolekcjonować. Ktoś nazwał mnie kiedyś opryszkiem literackim, a teraz zostałem dekadentem i „estetą” – to bardzo interesujący układ. Natomiast niezwykle trafna wydała mi się pewna metaforyka prokreacji, którą Maciej Cisło rozwinął pod koniec tej recenzji. Zainteresowała mnie ona, ponieważ całość mówiła o tym, że prowadzę gry z czytelnikiem, bawię się, jestem niepoważny i tylko flirtuję z muzą, i po namyśle doszedłem do wniosku, że tak chyba rzeczywiście jest i że jeśli chodzi o muzę, to owszem, interesuje mnie flirt, zabawa, gra, ewentualnie antykoncepcja, wreszcie aborcja, jeśli nie antykoncepcja, ale na pewno nie prokreacja.(…)”
Widzicie, Andrzej Sosnowski nie chce urodzić wiersza. Nie jest Sokratesem polskiej poezji, więc akuszerka nie wchodzi w grę. Szkoda, bo skoro Maciej Cisło napisał, że jest utalentowany… Muzy pouciekają (słowami Simone Weil)…
Tak, Andrzej Sosnowski bawi się, jak widać z wyników Google, mnóstwo poetów chętnie poddaje się tym bawialnym eksperymentom czytelniczym i sobie to chwalą. Nie znalazłam ani jednej negatywnej recenzji, oprócz Twojej Ewo, oczywiście. Czy Was to dziewczyny nie dziwi?
Nie mam siły analizować poszczególnych wierszy, o co Ewo prosiłaś. Natomiast na końcowe pytanie chętnie odpowiem: tak: Andrzej Sosnowski jest wytwórcą poetyckiego zamętu, który nie ma za zadania ozdrowieńczego, a wręcz przeciwnie, bardziej go gmatwa i zanieczyszcza, ponieważ anarchia „poems” jest fałszywa i oparta na mylnych artystycznych założeniach.
mnie Wando nie dziwi, że jestem cały czas czarną owcą.
Andrzej Sosnowski w wywiadzie mówi:
” Ale uważam, że w Instytucie Mikołowskim powinna powstać szkoła pisania, z długimi sesjami wiosennymi i letnimi, z pieniędzmi ze Śląska i z Warszawy, ze stypendiami dla chętnych – trochę na wzór takiej Audenowskiej farmy w Anglii. Kiedyś i to mi się przyśniło: bezustanny szmer rozmów, głowy pochylone nad książkami, spacery po tych długich schodach i kolorowym rynku, wycieczki, kolacje, nocne sympozja w hotelu. Ludzie, którzy zajmują się literaturą powinni mieć trochę czasu i miejsca całkiem na osobności, na rekolekcje.”
I dziwisz się, że przy takich wizjach nikt złego słowa nie powie? A jeśli naprawdę powstanie taka Akademia Pana Kleksa, to jaki tam Duch będzie panować? Inny niż kleksowy?
Jeździłam na plenery malarskie, który służyły wyłącznie do wspólnotowych popojek. Bardzo trudno było się na nie załapać. Jeździli zazwyczaj etatowi plenerowicze. Życie jest bardzo krótkie. Jak coś się w nim jednego robi, nie da się robić już nic innego. Dlatego tak ważny jest stabilny, bezpieczny etat. Nie „Kredyt i czas” określa byt, ale zwyczajny, swojski etat.