czwartek, 19 maja 2011 Obudziły nas ptaki i jak to o świcie, nie spały tylko ptaki. Nie ma już mleczarzy hałasujących butelkami, nie ma proletariatu w półmroku snującego się do tramwaju. Na tej cichej, zabytkowej uliczce Nowego Miasta, gdzie można za darmo parkować do szóstej rano, z okolicznych bram sporadycznie wypryskują rasowe psy, a za nimi ich zaspani jeszcze właściciele. Mało kto prowadzi psy na smyczy, nie widziałam nigdzie psa w kagańcu. Ale my spłoszeni, widząc wychodzących i przebudzonych ledwie Czechów szybko wyjeżdżamy, kierując się na północny wschód Pragi do najdalej wysuniętej stacji metra, na Letňany.
Praga o tej porze jest nieruchoma i jak pisze na swoim blogu Mariusz Szczygieł, wyjątkowo piękna. Słońce zarysowuje dopiero światłem puste ulice i stojące po obu stronach obładowane secesyjnymi stiukami kamienice. Zjeżdżając uliczkami w dół na bulwar wzdłuż Wełtawy widzi się horyzont drugiej strony rzeki pokłuty wieżami Zamku i Katedry św. Wita jakby w kroplach rosy. Cały ten widok obramowany mostami i kamienną barierą bulwaru jest połyskliwy, obsypany punktami świetlnymi, co powoduje uczucie rześkości takie jak soczyste owoce pokryte delikatną rosą.
Jedziemy na sam koniec podobno najbogatszej praskiej dzielnicy Letňany, gdzie kończy się wszystko, i małe domki, i osiedla, gdzie są tylko nieużytki i mała fabryczka. Z jej kantorka wychodzą chłopcy, objaśniają nam gdzie jest stacja metra. Na razie myjemy zęby i robimy herbatę na pamiętającej jeszcze studenckie czasy maszynce benzynowej zwanej Piekielnym Piotrusiem. Piekielnym, bo jak jej zawory nie są sprawne, to rozpoczyna się piekło.
Teren obszaru metra kończącą się tu świeżo wybudowaną, czerwoną nitką lini C wybrzusza się licznymi, oszklonymi wejściami jak przeźroczyste pęcherze na starym lotnisku pokrytym teraz żółtym łanem rzepaku. Ustawiamy samochód w szeregu niekończącym się niemal korowodzie zaparkowanych aut tych, którzy tak jak my parkują bez opłat, bez korzystania z piętrowego parkingu.
Schodzimy na dół, kupujemy dwa bilety całodobowe dając dwieście koron i idziemy do bistra, w którym jest już dużo ludzi i gdzie mimo bogatego asortymentu buł, ciastek i chlebów każdy kupuje rochliki i kawę. My też zamawiamy kawę w papierowym kubku i rochliki, widzę jak barmanka oszukuje i wybiera rochliki droższe zamiast wskazanych przez mnie tańszych i mniejszych, ale robi to szybkimi, pewnymi ruchami, a ja nie mam siły jej się przeciwstawić. Jestem przecież w metrze, a uwielbiam jeździć metrem tak jak lubię wszelkie jazdy windami, kolejkami, pociągami, tramwajami, więc nie mogę teraz wdawać się w spór o rochliki, by nie psuć tej czekającej mnie przyjemności. Rochliki w czeskim hipermarkecie kosztują dziesięć razy taniej, ale widocznie w tej pięknej stacji metra, gdzie nowoczesność uczłowieczono, bo wszystkie toalety są płatne i mają swoją babcię klozetową, trzeba jeść rochliki.
Metro praskie ma trzy nitki w trzech podstawowych kolorach i trzy stacje przesiadkowe, więc jedziemy naszą czerwoną C dwa razy pod Wełtawą tak, by na razie się nie przesiadać, by wysiąść na dworcu kolei, którego secesyjny wygląd zapamiętaliśmy z okien samochodu.
Do Kawiarni Fanta w Praha hlavní nádraží jedzie się ruchomymi schodami na piętro, skąd ogląda się mrowie podróżnych, którzy ze swoimi walizkami na kółkach widzi się z lotu ptaka przechyliwszy się przez kutą w żelazie barierkę. Napisał na swoim blogu Mariusz Szczygieł, że przesiadują tu praskie prostytutki, ale ich nie spotykamy, jest zupełnie pusta o tej porze. Siedzą przy stylowych, na niewygodnych metalowych krzesłach jedynie dwaj staruszkowie bardzo w sumie pasujący do tej panującej tutaj martwoty. Czasami przemknie jakiś zabłąkany podróżny wlokąc za sobą bagaż na kółkach, ale odczuwa się tu tylko spokój i izolację teatralną, gdzie to my właśnie jesteśmy widownią w półmroku, a rozświetlony teatr rozgrywa się na dole mimo, że dekoracje są właśnie tylko tutaj teatralne: dwa wizerunki: Císařa Františka Josefa I który dworzec ustanowił i Josefa Fanty, który go wybudował, umieszczone na dwóch pilastrach podtrzymujących przepiękne, ażurowe sklepienie, to takie tylko informacyjne sztuczne retro dla prawdziwych kamiennych posągów bogiń wieńczących niemal każdą wnękę, każdy łuk i każdą architektoniczną wypustkę.
Już wracamy ruchomymi schodami w dół, przecinamy marszruty podróżnych krzyżujące się różnorodnymi krzywymi oświetlonej rzęsiście nowoczesnej, marmurowej hali kolejowej. Przecinamy drogi zawsze osobnych, zawsze nieobecnych, ze słuchawkami na uszach, zawsze zdeterminowanych tym, co zaraz uczynią i zawsze wiedzących, co uczynią. My też wiemy gdzie podążamy, gdzie chcemy się przedostać, akurat teraz chcemy do Muzeum, szybko wchodzimy jeszcze na stare perony używane chyba do kręcenia filmów z poprzednich epok, bo oszklone gigantyczne sklepienia pocięte stalowymi łączeniami szyb tworzą przestrzeń niespotykaną, wręcz biologiczną, nierealną i nieaktualną.
Dworce zabytkowe są zawsze ważne i zawsze zasklepiają pół nieba razem z tym, co działo się na dole rozwleczone czasem i zawsze na nich czuję się w bezpiecznie.
Powrócimy do czerwonej C – to tylko jeden przystanek – ale metro już jest nabite, wszyscy wokół nas stoją w milczeniu, tłum w metrze się jakoś ujednolica i nie różnicuje bez względu w jakim kraju wsiądzie się do metra. Czasami dłużej trwa wjazd ruchomymi schodami na powierzchnię niż kolejne przystanki zapowiadane niezmiennie delikatnym, szeleszczącym głosem: Muzeum.
Stacja położona pod gmachem Muzeum Narodowego, częścią placu Wacława i ulicą Mezibranską od razu wyrzuca nas do nowego budynku całego ze szkła.
– Zatím otevřené – mówi nam strażniczka Muzeum i potem widzimy na fasadzie starego budynku wielkie banery mówiące o tym, że będą przenosiny do nowego gmachu w lipcu. Na razie całe stojące naprzeciw Národní muzeum odbija się w szklanej fasadzie tego nowego i my się odbijamy i Václavské náměstí i zaciągające zewsząd ludzkie mrowie, grupkami stoją jeszcze obok fontanny, pod pomnikami i na podestach otaczając swoich przewodników, bo Muzeum otwierają dopiero o dziesiątej. Wchodzę wraz ze wszystkimi w ten kanapowy, pluszowy hol, gdzie są białe kule abażurów lamp, gdzie rozłożyste schody kryte szkarłatnym dywanem wiodą rozlegle na trzy kondygnacje jak do dziewiętnastowiecznej opery, by ci wszyscy właśnie wchodzący pomieścili się i mogli zapoznać się z 14 milionami kolekcjonerskich artefaktów gromadzonych przez Bóg wie kogo, od naukowców, podróżników do bogatych kolekcjonerów sztuki. To minimum pół dnia zwiedzania, więc odwracam się na pięcie tyłem do tych schodów, do kasy z biletami i holu, napełniającego się cały czas turystami, pomnażanych lustrami. Odwracam się na otwartą przestrzeń Václavskich náměstí, na to łagodne, majowe przedpołudnie, gdzie cała perspektywa trwa w idealnej symetrii z wypielęgnowanym pasem zieleni po środku, alejami drzew po obu stronach wzdłuż sklepów, kawiarń i stolików wystawionych na zewnątrz, a tłumy ludzi w tej samej liczbie otaczają pomnik świętego Wacława na koniu, opodal krzyż na miejscu śmierci Jana Palacha i symetrycznie tłoczą się po lewej, jak i prawej stronie bulwaru.
Schodzimy w dół placu, w górnej części Placu Wacława, na rogu ulicy Štěpánskiej i Vodičkovej wyrasta nagle Pałac Lucerna wkomponowany w kamienice tak, że zlewając się z ich kolorytem, różni i się tylko ogromnym zadaszeniem wejścia z szeregiem białych kul lamp i charakterystycznym dla art deco solidnym wykonaniem wejścia i całego frontonu z marmurów i metalowych okuć. Ale przechodząc to wejście wchodzi się nagle w prawdziwe pałacowe przestrzenie – skromna fasada budynku nie zapowiadała takiego metrażu – stąpa się po posadce jak z kreskówek o pałacach. Szachownica podłóg ciągnie się przez pasaże, rozgałęzia się na różne tunele by zakończyć kluczenie wielkim holem nad którym zwisa „Koń” Davida Černého. Koń imituje stary, spatynowany brąz i naprawdę można się przestraszyć jego ciężaru przechodząc pod tą gigantyczną instalacją pokrzywiającą się czeskiej świętości narodowej, pomnikowi Wacława na koniu na Václavské náměstí. Święty jest taki sam, tylko siedzi na zdechłym koniu i dopiero po zwisającym języku konia można rozpoznać, ze rzeźba zrobiona z tworzywa sztucznego jest lekka, pusta w środku i niegroźna w razie zerwania się liny… Na półpiętrze popiersie ojca Waclava Havla wmontowane w marmurową ścianę, wyżej jakaś wielkości boiska hokejowego scena widowiskowa. Ale my już uciekamy, już idziemy znanymi nam ulicami gdzie spędziliśmy praską noc w aucie.
Wstępuję jeszcze do piwiarni Plzeňska Jelĭnkova Piwnice przy Chravatovej – jesteśmy w dalszym ciągu chyba jedynymi w tym mieście, którzy nie piją piwa – zobaczyć, jak to piwo się pije.
I wchodzę tam, gdzie pije się drogie piwo pilzneńskie, najlepsze piwo w Czechach i podobno na świecie, a tam zaduch straszny, mężczyźni w moim wieku siedzą stłoczeni w niewielkich salkach, patrzą się na mnie jak wchodzę jakbym im przerwała jakieś wstydliwe czynności, jakbym nakryła ich na tym, czego robić nie powinni, a oni zamierają tak w rozpoczętym ruchu wprowadzania płynu do krtani, i ja na nich patrzę i oni na mnie patrzą, a ja widzę, że tam ani jednej kobiety nie ma i jest przecież dopiero przed południem, a oni czerwoni i parujący, i spoceni, i tak patrzymy na siebie i czekamy w zamarciu i nie wytrzymuję tego i ja wypryskuję na ulicę, na skwar małej praskiej uliczki gdzie czeka na mnie Marek, by zaraz wejść do stacji metra.
Ewo ,jednym tchem przeczytałem twój dziennik czeski.Ta scenka z piwiarni Plzeňska Jelĭnkova Piwnice przy Chravatovej godna Hrabala. Czy będąc w Pradze zwiedziłaś Wielkiego Przeora?Jak pisałaś o kolorowych parasolach w kawiarenkach nad rzeką,przypomniał mi się wiersz Seiferta.Brakuje mi w twoim dzienniku odniesień do czeskiej poezji. Chyba czytałaś Holana?
Pozdrawiam:))
Bene.