23 września 2010 czwartek. Pogoda, jak tu w zatoce, zmieniła się nagle. Z wczorajszego bezchmurnego nieba nic już nie zostało i rano pływałam w delikatnej mżawce, szybko uciekając do windy. Dopiero na dobre rozlało się, jak jechaliśmy po męża na lotnisko. Pojawił się w holu wypełnionym ludźmi z kwiatami lub trzymającymi wielkie wywieszki dla tych, których witając nie znają, lub się nie mogą rozpoznać.
Kobieta o chińskich rysach, ubrana w strój obsługi lotniska pilnująca wolnego od ludzi dużego kwadratu ograniczonego na posadce czerwoną linią, nagle odskoczyła i tłum po odprawie granicznej zalał cały tak pieczołowicie przez nią pilnowany kwadrat.
Mąż, ocalały z dziur biurokratycznych lotnisk na wstępie oskarżył mnie o robienie na blogu z niego niezguły, bo podobno tylko dzięki jego zdecydowaniu Lufthansa nie zażądała dodatkowego tysiąca dolarów z konta bankowego syna za bezpośredni lot do Seattle. Ale ogólnie w trójkę przeżywaliśmy euforię spotkania, a syn cieszył się jak dziecko, bo był przecież dla nas w dalszym ciągu dzieckiem.
Poszliśmy do Mama’s Pizza, by uczcić spotkanie. Potem oddaliłam się, bo ciągle miasto mnie wzywa, wyje we mnie jak wewnętrzny wilk, który chce do lasu.
Wędrowałam Broadwayem do małego muzeum seattleńskiego Frye Art Museum, jedynego chyba w mieście za darmo, smakując ulice, posuwałam się w kierunku największych wieżowców Seattle, czyli do samego serca.
Mijałam wielkie żywopłoty strzyżone bożonarodzeniowe ostrokrzewy, które znałam jedynie z pocztówek, nie mając pojęcia, że mogą być tak ogromne. Przyroda seattleńska to bukszpany, bluszcz, rozmaite krzewy o lakierowanych grubych liściach oleandrów i laurowych, co w połączeniu z trawnikami sianymi rumiankiem rzymskim nieustannie pachnie i tłumi smród spalin samochodów. Szczególnie, gdy wilgoć po mżawce jest duża, uwalnia olejki eteryczne roślin sadzonych w każdą szczelinę muru, wyłom fasady domów. Zieleń zwisa wszędzie, z mostów, dachów, okien, z łączących ulice szklanych korytarzy. Nawet, jak między chodnikiem, a domem jest przestrzeń tylko pięciu centymetrów, wzdłuż fasady rośnie bluszcz. Każdy niemal wolny kawałek ziemi albo pokryty jest szlachetną trawą tworzącą puszyste dywany, które z wycieraczkami przed wejściem do domów ze sztucznej trawy tworzą bardzo subtelny, bajkowy klimat dobrobytu i baśniowej szczęśliwości.
Dochodzę do Swedish Medical Center, ogromnego, rozłożystego budynku szpitala obchodzącego właśnie swoje stulecie, gdzie wczoraj syn z Bryanem kręcili film o opiece medycznej nad tymi, którzy nie mają ani grosza. Dopiero za nim, schodząc w dół Cherry jest niewielkie, na kształt greckiej świątyni z kolumnami, budowane muzeum. W muzeum roi się od starych ludzi ubranych po młodzieżowemu. Na ścianach korytarza wiszą czarno-białe fotografie dokumentujące otwarcie muzeum, które ma tyle lat, co ja. Na tych starych fotografiach widzimy nobliwych panów, seattleńskich tuzów odświętnie ubranych podziwiających dokładnie to samo co i ja za chwilę zobaczę, jakiś dar, jakąś kolekcję znamienitych płócien ubiegłowiecznych i jeszcze wcześniejszych malarzy konserwatystów malujących wyłącznie dla klasy wyższej. Siadam więc zrozpaczona na wymyślnym perwersyjnym foteliku podobnym do psa Cerbera, czyli połączenia trzech fotelików, bym siedząc w nich i tylko się kolejno przesiadając tę napaść ścienną chłonęła ze wszystkich stron na raz. Siadam na tym szkarłatnym pluszu jak na tronie i pozwalam się obłazić wszystkim landszaftom, patrzącym z płócien egzaltowanym kobietom w kapeluszach, śpiącym baranom o zachodzie słońca, galeonom, pederastycznym amorkom i lubieżnym portretom starców. Jeśli sztuka realistyczna w malarstwie nie przekroczy pewnego progu, to mimo wielkich technicznych zdobyczy, dokładnego odtworzenia i znajomości rzemiosła, nie ozdobi nawet mieszkań. Jest to taka Trietiakowska, są to takie Sukiennice, jednak sztuka w sztukę trochę przesunięta, ciut, o włos, by stać się kolekcją toksycznego kiczu. Z nazwisk zapamiętałam Ludwiga von Zumbuscha, który powtarzał się najczęściej i który widocznie miał w ubiegłym wieku u kolekcjonerów malarstwa jakieś specjalne branie.
Pożegnana żałosnym wzrokiem staruszka, który za kantorkiem, mimo ogłoszeń, że muzeum jest wolne od opłat, siedział jak żebrak z dużym szklanym słojem, a w nim banknoty o wysokich nominałach w środku, wyprysnęłam na neutralny świat uwolniony od malarstwa, od fałszywej sztuki, od tych czterech ogromnych ścian, gdzie wisiały szczelnie, jeden przy drugim w złoconych, rzeźbionych ramach, ubiegłowieczne artefakty, na orzeźwiające, seattleńskie powietrze. Idąc jeszcze bardziej w dół ulicą Cherry doszłam do ogromnych, betonowych przęseł kolejki nadziemnej, a tam nędza, patchworkowe śpiwory, bezdomni luźno rozsypani po tej gigantycznej przestrzeni, śpią, koczują w jakiejś mimo wszystko swobodzie narkotycznego letargu.
Przeszłam więc od razu do stojących bogatych wieżowców, by pojeździć windami i też się w pewnym sensie nahaszować, bo uwielbiam jeździć windą, naciskać guziki i czuć, jak wszystko podchodzi do góry, a ja na dół i jak potem wszystko opada, a ja do góry. Kiedy znalazłam się na czterdziestym piętrze Seattle Municipal Tower jadąc ekskluzywną windą podobną do marmurowego grobowca i kiedy usiadłam na jednym z trzech foteli naprzeciwko ogromnego okna, nareszcie zobaczyłam prawdziwy obraz, czyli roztaczającą się panoramę Seattle, na port, z dala widoczne ośnieżone góry i pionowe kreski kolei żelaznej.
Ale w najwyższym wieżowcu w Seattle, w Columbia Center Skyview nie znalazłam niczego. Wszystkie wieżowce mają podobny rozkład dolnych poziomów, gdzie za konsolą siedzi portier, a na różnych kondygnacjach są bary, sklepy, ekspozycje sztuki współczesnej, a najczęściej fotele otoczone roślinnością, na których toczą się biznesowe spotkania. I to wszystko jest bardzo hopperowskie. Edward Hopper nie żyje już ponad pół wieku, ale klimat jego obrazów w dalszym ciągu jest obecny. I mimo, że przestrzenie biurowe są oswajane nowoczesną scenerią, duch płócien Hoppera unosi się wszędzie. Tajemniczej, hooperowskiej pustki doświadczyłam wchodząc sama do obszernej windy i nacisnąwszy numer siedemdziesiąt znalazłam się wśród klaustrofobicznego labiryntu korytarzy absolutnie pustych, gdzie nie było dostępu do żadnego okna, bo okna były tylko w pomieszczeniach biurowych pozamykanych na szyfrowe zamki. Szłam więc trochę zaniepokojona w poszukiwaniu jakiegoś życia w tej konfiguracji, ale nie, nie było żywego ducha nigdzie, nic się z tych oświetlonych pomieszczeń nie wydobyło, żaden dźwięk, żaden zapach, żadna sekretarka nie wyszła trzymając w ręce jakiś dokument.
I taki, nie zobaczywszy nic, wróciłam którąś z kilkunastu wind, tak samo pustą i tak samo sprawną, idealnie funkcjonalną i usłużną.
Zbudziliśmy się z mężem o czwartej w nocy kompletnie wyspani pomylonym czasem i syn, jeszcze pracujący przy edytowaniu filmu, pokazał nam właśnie kupione duże, czarne Volvo. Pojechaliśmy więc ulicami Seattle, gdzie ruch uliczny porannie się rozkręcał, a przy świetle księżyca sprzątacze zamiatali już ulice. Stanęliśmy oglądając najpiękniejszy widok w Seattle z Wzgórza Queen Anne. Położone w dole miasto z rozżarzoną igłą Space Needle żyło kolorowymi światłami na tle czarnego nieba promieniując i celując w tę czerń promienistą, niczym święty, łuną. Czarnowłosy chłopak w białej, skręconej do tyłu czapce z daszkiem i piłkarskiej koszulce Italii stał na ogrodzeniu skarpy, a drugi, wysoki chłopak robił mu zdjęcia. Przynieśli kolejne butelki piwa. Na wieść o tym, że jesteśmy z Polski, natychmiast wymienili nabożnie dwa polskie nazwiska piłkarzy w drużynie niemieckiej. Rozmów, uścisków, bratań i opowieści nie było końca. Ten wyższy miał na imię Mark, a ten niższy Rayan. Młodszy z matki Włoszki, a ojca Algierczyka. Ale ojca nie ma, nie wie, co się z nim stało.
– Blue bird? – spytał mąż.
– Yes, blue bird – przytaknął Ryan.
Myślę, że powinna Pani zastanowić się jednak nad wyborem.
Albo nie bierze Pani udziału w konkursie na blog roku albo wyznaje Pani to o tym druku.
Ja oczywiście nie będę przekonywał, że jest w Pani ta cudowna skromność i że oczywiście, że druk, właśnie dlatego, że cenię sobie w Pani ten element – jak się Pani wyraziła przy okazji – samopoznania 🙂
W każdym razie w tych dziennikach popracowałbym nad tzw. opisami, puszczonymi samopas 🙂 ; uwolnione, bez kontekstów, Pani oczytania, same w sobie tracą na atrakcyjności.
Reszta, szczególnie Ruch w Pani dziennikach jest imponujący. Chociaż najbardziej imponują mi te fragmenty, gdzie Pani konfrontuje swoje lektury z tym, co akurat Pani dotyka/doświadcza. Ten fragment z Sylvią Plath szczególnie zapamiętałem.
Miłego pobytu, proszę nie zapomnieć o kartce dla mnie jakiejś sympatycznej 🙂
Panie Rafale, Pan sobie na żadną pocztówkę ode mnie nie zasłużył. Nie dlatego, że Panu się nic nie podoba na moim blogu, ale dlatego, że mi się nic nie podoba na Pana blogu. I nie życzcie mi tak w kółko obłudnie, bo ja jestem cały czas zadowolona.
Jeszcze nie tak dawno żydowska sekta ogłosiła swoim pobratymcom, że są rzeczy na tym świecie, które człowiek może otrzymać za darmo, potem ten nieludzki pierwiastek w religijnej rewolcie ewoluował rzecz jasna i wystarczyło kilka monet i też się otrzymywało to, co protoplaści, sekciarze nazywali ,,za darmo”. Potem znowu i to się zmieniło, bo wiadomo – wszystko się nieustannie zmienia, jakby nie mogło się nie zmieniać. No ale gdyby nic się nie zmieniało, to byśmy dzisiaj – gdyby oczywiście było nam dane – rozmawiali o polowaniu na mamuty, zasłaniając się jakimś listkiem figowym.
A na koniec Pani mi mówi, że w ogóle świat na głowie stanął i teraz zasługi przelicza się na wartość bloga. Może i dobrze, że bl0ga, a nie głowy mamuta. Chociaż – przyznam się Pani – że nie mam pewności czy jednak rzecz nie rozbija się o głowy niewinnych zwierząt, a blogiem, to się tylko tak mami człowieka, czyli mnie, ale dość już tego teologicznego gadania.
Cieszę się, że jest Pani zadowolona.
należę tylko do jednej strefy, mimo, że tu Pani Mirka sugeruje urojenie. Należę tylko do Sieci, do bloga i nie mogę przejść do rzeczywistości innej, nie dlatego że nie chcę i się nie staram. Pan, Panie Rafale obłudnie tego nie chcę pojąć i traktuje mnie po młodzieńczemu zabawowo. A ja jestem śmiertelnie poważna. Mój blog to ja, tak jak dla Gustava Flauberta nim była Pani Bovary. Nie jestem nudzącą się staruszką, która nie ma co z czasem zrobić, jak sugerują tu liczni „skrzywdzeni”, gdy o ich nagrodzonych utworach ośmieliłam się pisać. Nie osiągnęłam w swoim życiu tego, co artyście w moim wieku jest dane: że pod koniec wszystkie drzwi są otwarte. Przeciwnie. Zamknięte są na amen, a ponieważ są zamknięte i nic nie mogę wam „pomóc”, jestem jedynie drwiną. Być może, że proces ewolucyjny, o którym Pan pisze, powinien iść przynajmniej w kierunku likwidacji drwiny. Byłby to postęp ludzkości, który zawdzięczalibyśmy blogom.
Na to nie mogę się zgodzić, bo Pani od początku rozpisuje role i to jest jak u Gombrowicza, Pani przecież o tym wie, muszę najpierw pozbyć się tego co, wydaje mi się, Pani mi przypisuje (pomijam już moje mieszczańskie pojmowanie tego i owego), żeby tej gęby się pozbyć; przychodzę tutaj z inną gębą, też cholera nie swoją i za chwilę będziemy mieli tutaj Iwonę księżniczkę Burgunda jak tak dalej pójdzie.
Oczywiście, że to Pani. Wiem o tym i dlatego niezręcznie mi z tą przyklejoną, rozdziawioną gębą zaglądać na Pani stronę, bo kiedy nie komentuję – a przecież wypowiadam się/nie wypowiadam tutaj od zaledwie miesiąca – a tylko czytam, czuję się komfortowo. Kiedy próbuję coś tutaj napisać, natychmiast dopadają mnie… no jak z tej bajki o mrówce i świerszczu.
W każdym razie kibicuję Pani.
Tak, ja jestem Iwoną, księżniczką burgunda, a podczytujący ten blog to królewski dwór. Nie wiem, kiedy mnie zabiją i bardzo się spieszę, bo mam tak dużo materiału do popsucia dworowi tej zabawy, że nie wiem, czy zdążę. A dworowanie ze mnie to przecież też skracanie mi życia.
Odnośnie Pana bloga, to ja wiem, że nie ma na nic czasu jak się pracuje i że to jest bardzo trudne. I ludzie wybierają poprawność i milczenie, bo takie publikowane niedoróbki są ich kompromitacją. Ja nie, ja wybieram kompromitację i te wszystkie braki eksponuję. Nie celowo, wiem, że na druk jeszcze za wcześnie, ale ja już naprawdę nie mam czasu. Więc mój blog jest takim pomiędzy literaturą bez widoków na jakąś zmianę. Ale myślę, że jeśli ktoś ma autentyczne predyspozycje literackie, codzienny trening blogowy daje w tej profesji bardzo dużo. Zachęcałabym Pana to takiej jednak blogowej pracy i wszystkich młodych wstępujących pisarzy, bo blog jest formą żywą i ona ma energię, której często twórcom nie wystarcza, jak piszą w samotności i do druku. Często zaglądam do portali i blogów właśnie w tym celu, nie wampirycznie, ale w symbiozie. Ale są i dwa końce, blogi i portale mnie deprecjonują i niszczą, bo wykorzystują fakt, że się mnie nie czyta i dają innym informację, że czytać mnie nie warto. I to mnie faktycznie osłabia i niszczy moją pracę, odbiera energię. Bo to, że tak jak w krajach lepiej rozwiniętych (nawet i w byłych demoludach) odkrywa się talenty sieciowe, animatorzy kultury opłacani przez społeczeństwo powołani do tej misji szperają w Sieci i ich odnajdują, w Polsce jest odwrotnie. Proszę się przyjrzeć, co o moim blogu napisała w wątku na liternet pl. jurorka konkursów literackich Mirka Szychowiak. Jak pokrętnie, jak makiawelicznie mnie tam chwaląc, zdeprecjonowała.
Niestety, Pan robi podobnie. Ale doceniam Pana dobre intencję i wierzę Panu, że to nie Pana wina i że mój blog to Trójkąt Bermudzki.
Pani Ewo, przyzwyczaiłem się już do Pani retoryki i dość względnej oceny tego co się o Pani pisze, dobrze pisze – zawsze jest to pokrętne, obłudne i w rezultacie deprecjonujące.
Zrozumiałem też – proszę to docenić, że nieledwie miesiąc tutaj zaglądam, a tyle już pojąłem – mniej więcej i próbuję sobie to w głowie poukładać skąd u Pani takie radykalne ciągoty. I radzę sobie z tym. I myślę, że ma Pani do tego prawo, tzn. nie na zasadzie: kto spełni określone warunku ma np. prawo do zasiłku dla bezrobotnych, tylko, że Pani wkład w literacką Sieć jest nie do przecenienia.
Więc w rezultacie nie jest to jednak radykalizm a naturalna konsekwencja Pani wyborów.
I jak Pani po raz kolejny napisze, że jestem obłudny albo ktokolwiek inny razi obłudą, to informuję, że potrafię to już objąć 🙂
Co do mojego bloga, to tak, zgadzam się z Panią, że warto popracować. Nie zgadzam się – jeżeli to mnie dotyczy – że wybieram przemilczenie i poprawność, bo akurat tego o moim blogu powiedzieć nie można i to nie jest moja natura. Ale jak pisałem na stronie liternetu – mnie pewnie z racji wyborów intelektualnych interesuje interpretacja/nadinterpretacja tekstu, mniej doraźna recenzja. I ten trop wyznacza mi przestrzeń na blogu, w której chcę się poruszać. Stąd między innymi moja powściągliwość na blogu. W literaturze, jeżeli mam o niej pisać, interesuje mnie jej totalność, że tak się wyrażę. Od ekonomii przez socjologię, itd. po każdy interesujący wątek, z którego można mniej lub bardziej na wyrost można ukuć jakieś ogólniejsze spostrzeżenie.
Stąd np. przy okazji książki Tokarczuk pochylam się nad Duszejko, ponieważ podobnie jak w Instalacji Idziego Sosnowskiego pojawia się ten sam typ bohatera, o podobnych religijnych konotacjach, wyautowanych, itd. Więc też stawiam sobie inne pytania przy okazji tych bohaterów. Interesuje mnie co takiego zmieniło się w literaturze, w społeczeństwie, że trzeba było stworzyć takich dziwaków i posłać ich do ludzi, wiedząc, że ich tzw. misja jest na starcie niewykonalna.
I dla mnie to jest pasjonujące. Stąd jestem zdania, że Tokarczuk myli się, mówiąc, że wyszedł spod pióra dreszczowiec moralny.
W każdym razie dziękuję za zalecenia, wezmę je pod uwagę.
pozdrawiam serdecznie
Bardzo Panu dziękuję za serdeczne słowa i również pozdrawiam. Ale to nie znaczy, że jak już gdzieś pisałam, nie piszę bloga dla uprzejmości. Nieprawdą jest, że gdziekolwiek w Sieci o mnie napisano dobrze. Nigdzie nie oddano mi bezstronnej sprawiedliwości właśnie odnośnie tej stachanowskiej pracy na rzecz literatury, o której Pan pozytywnie pisze. Ale to Pana tylko zdanie, napisane tak ogólnie, że trudno potraktować je jako głos w mojej obronie. Natomiast pisze się o wielkiej mojej szkodliwości i to właśnie wprost i bez żadnych przykładów i dowodów. Może Pan mnie traktować jako sieciowego dziwaka i jako jakąś Pańską słabość typu: jesteś wredna, ale i tak cię lubię – jednak to nie jest głos wspierający. Niepojęte jest, że tabuny ludzi parających się literaturą nie chcą przyjąć do wiadomości, że literatura to donos, to odkrywanie dywanu, pod który pozamiatano niewygodne rzeczy. Prawdziwa literatura to drążenie, to mozolne odkłamywanie, a nie ciągłe przylizywanie. Jeśli głos Jarosława Trześniewskiego, który jedyny pełnym głosem wsparł mnie na liternet pl., a teraz wspiera Biankę Rolando, na której tutaj nie pozostawiłam suchej nitki, to przecież natychmiast taki głos ulega dewaluacji i staje się niewiarygodny. Nic dziwnego, że potem oficjalny ruch wydawniczy nie bierze literatury sieciowej pod uwagę. Bo jesteście niewiarygodni. Nie mam pojęcia, komu zależy na niszczeniu w ten sposób Sieci, bo ewidentnie widać, komuś zależy.
No i Pan, Panie Rafale jest podobny też i do mojego blogowego komentatora Tomasza, który tu wcześniej pisał pod nickiem sarnata. On też chce wszystko zrelatywizować, swoją jakąś wyidealizowaną, nieprawdziwą wizją świata. Pan mi pisze, że to mój wybór. To wszystko to przecież absolutne minimum, co robię i co potrzeba robić, by literatura w Sieci nie stała się hobby dla nudzących się emerytów nie przyznających się do wieku i gettem dla wszystkich frustratów, których nigdy nikt nie wydrukuje.
A Duszejko to postać nieprawdziwa, wyssana z brudnego palca Tokarczuk i niech Pan nie wytraca energii na literaturę popularną przeznaczoną dla starzejących się bibliotekarek, które ze zwierząt oglądają jedynie tylko własnego kota. Tokarczuk jest przez niedowład polskiego życia literackiego przyporządkowana literaturze wysokiej, podczas gdy ona do końca życia będzie pisała tylko niemoralne czytadła, bo się nie rozwija, podobnie jak Jacek Dehnel.
Mój blog nie jest zbiorem myśli o literaturze, bo to robią, robili i będą robić wspaniale pisarze na całym świecie o wiele lepiej niż ja. Mój blog jest miejscem w Sieci, łatwo dostępnym, umożliwiającym wymianę, konfrontację i inspirację. Bo twórczość to tajemnica i nie wiadomo za jaką przyczyną i kiedy otwierają się nam w mózgu pewne kody dostępu, wcześniej zablokowane. Dlatego tak ważne jest w Sieci funkcjonowanie twórczych, bezinteresownych ognisk. Dlatego blog w moim pojęciu nie ma funkcji docelowej ekspozycji, bo od tego jest skończona już książka. Blog to coś chwilowego, współistniejącego, samorodnego i w moim pojęciu, bardzo cennego. Ale to nie robi się samo, Pan prowadząc bloga wie, jaki to wysiłek. A przecież napisać komentarz na cudzy blog to też bezinteresowny wysiłek i ja to wiem i ja to doceniam. Więc proszę się nie gniewać, że tak się wściekam.