Znałam motele z amerykańskich filmów drogi i z „Lolity” Nabokova i zawsze łączyłam tę wiedzę z ich dużą różnorodnością, bardziej też jako spelunki dzikiego zachodu, pokoiki do wynajęcia o nieokreślonej nigdy przeszłości i przyszłości, siedliskiem wszelkiego zła i występku. Dramaturgia tych wnętrz, gdzie kręcono horrory, filmy gangsterskie, czarne kryminały i ckliwe romanse, miały zindywidualizowaną obsługę, a przedmioty w pokojach, recepcja i hol nastrojowo projektant wnętrz dostosowywał do fabuły.
Ale rzeczywistość jest zupełnie inna.
Motele, których jest bardzo dużo w Stanach Zjednoczonych, a jadąc od północy w dół zachodnim wybrzeżem do Kalifornii, są tak wygodnie ustawione, by podróżny natrafił na nocleg po kilkugodzinnej jeździe i udał się na spoczynek, z daleka wyglądają niepozornie i niepoważnie. Zazwyczaj są to jednopiętrowe, lekkie domki drewniane, zatopione w starannie wypielęgnowanej zieleni, z zazwyczaj oszklonym i z daleka widocznym, bo całą dobę oświetlonym, niewielkim basenem.
Jest coś w amerykańskim hotelarstwie bezosobowego i wbrew literaturze i filmom, obojętnego, a zarazem dyskretnego. Wszelkie formalności odbywają się raczej bez słów, gesty są oszczędne, przesuwanie kartki papieru, podpis, karta magnetyczna do pokoju, przepisowy uśmiech, ale też dyskretny i powściągliwy, ot obustronna oszczędność życiowej energii. Czy motel jest tańszy, czy droższy – zależnie od stanu, bliskości miasta, innych względów, ceny są różne – to zazwyczaj usługa jest mniej więcej wszędzie identyczna. Przestronne pokoje z obszernymi łóżkami w stylu wiktoriańskim, lampki nocne z dużymi, białymi kloszami, plazmowy ekran telewizora, mahoniowe fotele, w powietrzu bezprzewodowa sieć komputerowa. Biało kafelkowana łazienka, jej luksusowe, lśniące wyposażenie, cztery rodzaje białych, frotowych ręczników – od prześcieradeł kąpielowych, po małe kwadratowe ręczniczki, płyny, pasty, mydełka…
Rano można zobaczyć w całej okazałości, otwierając balkon lub drzwi na korytarz, biegnący zazwyczaj na zewnętrz, piękne, kwitnące otoczenie parkingu i schodząc po schodkach do małego pomieszczenia, gdzie wpadają też kierowcy ciężarówek i nieliczni podróżni, można szybko zjeść śniadanie, biorąc sobie z przeźroczystych pojemników croissanty, pieczywo, wegetariańskie wafle lub mieszankę musli równocześnie nalewając do plastikowego kubka gorącą herbatę, kawę, mleko, słodząc to i przyprawiając torebkami, których stosy posegregowane w pojemnikach zalegają niewielkie pomieszczenie, gdzie nikt nie rozmawia, nikt się nikim nie interesuje, traktując bardziej rytuał śniadania jak tankowanie paliwa, niż powitalną przyjemność.
W tych dniach mija nasza rocznica ślubu. Marek trzydzieści sześć lat temu cały rok po rannych zajęciach na politechnice pracował w studenckiej spółdzielni „Kajtuś”, mył świetlówki i okna w biurach, co dało tak duży zarobek, że do wakacji uzbierał na dwa motorowery, których najnowsze modele od dwóch lat bydgoski Romet produkował w miejsce Komara. Ponieważ kupienie roweru nawet w samej Bydgoszczy było nieosiągalne, a Pegazy w sklepach stały, kupił dwa, dla siebie i dla mnie na naszą podróż przedślubną, którą chcieliśmy odbyć w to lato, gdyż Urząd Stanu Cywilnego wyznaczył nam datę ślubu na wrzesień, a potem rozjechaliśmy się do innych miast, do swoich uczelni i ja miałam jeszcze uszyć sobie suknię ślubną na ślub kościelny. Więc mieliśmy wolne ostatnie nasze miesiące wakacyjne i pojechaliśmy na dwóch motorowerach marki Pegaz, których produkcji wskutek wadliwej konstrukcji po czterech latach zaprzestano, ale myśmy jeszcze nic o tym nie wiedzieli i obładowani namiotem, śpiworami, ciężarami, pojechaliśmy na nasze miodowe wakacje.
Już po drodze, właściwie na początku naszej podróży jeden Pegaz się zepsuł. Pegazy miały silnik na szwedzkiej licencji z bezstopniową skrzynią biegów, a właściwie bez niej, bo przeniesienie napędu realizowało cierne sprzęgło odśrodkowe, zbudowane z trzech elementów przyczepionych do wałka sprężynkami. Przy jałowych obrotach siła odśrodkowa kompensowana była naprężeniem sprężynek i moplik stał. Po dodaniu gazu siła odśrodkowa wirującego sprzęgła rozciągała sprężynki, obie części sprzęgła łączyły się, a pojazd ruszał. Najwidoczniej sprężynki były wykonane w Polsce i choć pomysł był świetny, to te polskie sprężynki nie wytrzymywały takich obciążeń i pękały. Uniemożliwiało to uruchomienie silnika z tzw. kopa, bo silnik natychmiast gasł. Pozostawała jedynie metoda na pych, co było niezwykle kłopotliwe, bo na każdym skrzyżowaniu, gdzie należało się zatrzymać, procedurę zapalania silnika należało powtarzać. Natychmiast zdaliśmy sobie sprawę, że w taki sposób nie będziemy mogli kontynuować podróży, należy ją przerwać i wrócić. Ale było już na tyle późno, że musieliśmy znaleźć nocleg. Późnym wieczorem, prowadząc Pegazy szosą, udało nam się dotrzeć do Olkusza nie mając już siły na szukanie pola biwakowego, gdzieś wynająć nocleg i rano wysłać popsute pojazdy pociągiem. O żadnym hotelu nie mogło być mowy, skorzystaliśmy więc z anonsu na słupie, jakich wiele zawieszano w czasie wakacji w różnych turystycznych miejscach po całej Polsce informujących o wolnych kwaterach.
Gdy dopchaliśmy nasze Pegazy na podany adres, przysadkowata kobieta otworzyła drzwi wolnostojącego domu i wyczekująco świdrowała nas wzrokiem. Opowiedziałam o naszych motoryzacyjnych niepowodzeniach i poprosiłam o nocleg.
Wpuściła nas do zagraconego meblami małego pokoju, w którym obok dwóch szaf i mnóstwa przedmiotów na etażerkach, tandetnych obrazów na ścianach, stał tapczan nakryty ciężką, nigdy nie praną kapą. Cale szczęście pod nią była świeża i wykrochmalona pościel, ale i tak nie mogliśmy usnąć do rana.
Pobrawszy niemałą kwotę pieniędzy i zwracając nam dowody osobiste, zawyrokowała, że została oszukana, bo nie jesteśmy małżeństwem. W miarę tych wyrzucanych z siebie słów, na które grzecznie próbowałam wtrącić wyjaśnienie, że nasze papiery od kilku miesięcy leżą w USC, kobieta coraz bardziej wzniecała swój gniew, tym razem obwiniając mnie o kolejne kłamstwo i jednoznacznie określając moją domniemaną profesję.
Powlekliśmy się na dworzec w Olkuszu i nawet nie chciało się nam nic mówić. To były nasze ostatnie wolne wakacje, a po dwunastu miesiącach, także we wrześniu, urodził nam się syn.
Czytam twoja piękną amerykańską opowieść Ewo :):)Jesteś w gościnie u “wrześniowego “Syna?
Pozdrawiam ciepło:)
Nie, Jarku, jeszcze jestem w Polsce. Ale nie mogę pisać dalszych odcinków, bo jutrzejsza podróż mnie paraliżuje. Lubię latać (pisać), natomiast bardzo boję się pobłądzić na lotniskach, które bardzo przypominają Sieć i liczne literackie portale i blogi…
Ten syn z marca, starszy z września, co nie za bardzo pasuje do opowiadania…
Również serdecznie pozdrawiam!