Nigdy chyba w historii świata literatury nie było, jak dzisiaj, tylu pisarzy pozbawionych talentu literackiego, którzy mimo tego braku, uprawiają z powodzeniem swój zawód i nagradzani są prestiżowymi nagrodami.
Czytając sprzed pół wieku „Dziennik” Anny Kowalskiej pieczołowicie wymieniający wszystkie pokusy mające na celu zwabić pisarzy do powrotu z emigracji do zmienionej już ustrojowo Polski, nie można się nie zdumieć analogicznymi do czasów dzisiejszych mechanizmami, które odradzają się bujnie dzisiaj, kiedy nic, a nic politycznie nie jest konieczne, nic nie zagraża z zewnątrz, niczego się nie musi.
Kiedy czytam na Wikipedii, kim jest poeta Przemysław Owczarek, przedstawiciel pokolenia roczników siedemdziesiąt, dzisiejszy kandydat do Nagrody Literackiej Gdynia 2010, który wydał jeden tomik, nagrodzony w 2006 Nagrodą Berezina i teraz następny natychmiast pretenduje do ważnego, prestiżowego i finansowego namaszczenia, nie mogę, po szczegółowym zapoznaniu się z tymi utworami, nie zdumiewać się tym polskim fenomenem selekcji negatywnej.
O „Rdzy” pisałam już rok temu na blogu Marka Trojanowskiego omawiając poetyckie wynurzenia Przemysława Owczarka z dzieciństwa, chłopca wyrosłego na wsi polskiej, opisującego w socpoetycki sposób najbliższe otoczenie dziecka.
Nigdy poezja nie była tak mało metafizyczna, pisana tak drętwo i tak pospolicie, jak tam. Rejestracja obrazów, które przeciętny zjadacz chleba przyswaja w ciągu swojego życia i nie wpada na pomysł ich zapisania i otrzymania za nie kilkudziesięciu tysięcy, zdaje się być, czytając „Rdzę” jedynie jego bezdenną głupotą. Dlatego nie mam pojęcia, dlaczego na poetyckich portalach sieciowych, na portalu nieszulfada, na portalu rynsztok czy na portalu Truml oddający z równym Przemysławowi Owczarkowi talentem swe pisemne poetyckie spostrzeżenia latami, cierpliwie i z mozołem, nie otrzymują tych, co on, nagród i druku w tej mnogości pism, o jakich Wikipedia przy Przemysławie Owczarku wymienia. Natomiast właśnie dostaje je, nic od nich lepszy, Owczarek!
Przyjrzyjmy się prozie poetyckiej Przemysława Owczarka bogato zilustrowanej przez multimedialną artystkę Agnieszkę Kowalską-Owczarek. Nie wiem, na ile zbieżność nazwisk mówi tutaj o pokrewieństwie, natomiast pokrewieństwo duchowe tych rycin-kolaży jest faktycznie duże: i ilustracje do tej poezji prozą i same utwory Przemysława Owczarka mają wspólnotę bezosobowości i brak zainteresowania tym, o czym próbują powiedzieć. Przemysław Owczarek jeździ swoim pojazdem po obrzeżach łódzkiego osiedla i przemawia do czytelnika takim właśnie kolażowym schematem wyciętych mechanicznie motywów.
Czytelnik zazwyczaj przystępując do zaznajomienia się z utworem – jako taki sam jak autor byt ludzki – szuka własnych odczuć w utworze i sprawdza, czy są one podobne, a jak napotyka coś, co mu umknęło w oglądzie świata i zostało przyszpilone celnie przez poetę, wpada w zachwyt.
„(…)Wjeżdżam w przecinkę ukrytą w sosnowym zagajniku, niedaleko wiaduktu
kolejowego nad Nerem. Granatowy ford tarasuje drogę. Hamuję.
Na przedniej szybie widzę dwie stopy, podeszwy, które od środka przyssały
się jak małże. Gdzieś we wnętrzu znikły uda, ale dostrzegam biel
drgającego między nimi tyłka. Pieprzą się w tych lasach, gdzie popadnie.
Szefowie z sekretarkami, policjanci z małolatami, żony z akwizytorami, jakieś
podejrzane parki z pryszczami na twarzy. (…)”
Pół wieku chodzę po lasach i łąkach wsi, po obrzeżach różnych miast i jeszcze nie natrafiłam na żadną kopulację, ani ludzką, ani zwierzęcą. Być może jest to mój jednostkowy pech, i jestem sobie sama winna, że poetyckie obrazy Przemysława Owczarka we mnie nie rezonują. Jednak mimo wszystko, ten obraz zawsze będzie rodem z magla, z pospolitego świntuszenia sąsiadek, które narzekają na dzisiejszą obyczajowość bez wdzięku frywolności czy wiosennej witalności. Majowa wycieczka rowerowa podmiotu lirycznego jest w dalszej części podobnie ciekawa, jak przytoczony przykład i podobnie nieprawdopodobna w swoim poetyckim prawdopodobieństwie. Dzięki Bogu Owczarek nie wprowadza wprawdzie realizmu magicznego i wszystkie napataczające się rowerzyście postacie – ksiądz, stara kobieta, malarz Wojtuś, Żydówki, Cyganki, postacie z jego przeszłości, z jego dzieciństwa, postacie z historii, literatury, z książek, Stalin, Janion, Popiełuszko…, ze snów – to wszystko jest jedynie zapchajdziurą wewnętrznej pustki autora. Mentalny kociokwik, strumień świadomości, wszystko jest poukładane i nawet zrytmizowane, tylko nie wiadomo, do czego prowadzi, postmodernistycznie może oznaczać wszystko i nic.
„Tłusty komin elektrowni wzwodzi miasto” napisze freudowsko poeta w czasie, jak jego bohater przejeżdża rowerem, gdy na horyzoncie stoi komin. Przypomina to wszystko słynną scenę filmową z „Polowania na muchy” Andrzeja Wajdy, gdzie ojciec rodziny spędzający cały poza biurowy czas przed telewizorem, absorbował domowników swoim odkryciami:
– o, o krokodyl! – krzyczał, zachwycony, gdy w przyrodniczym filmie na ekranie pokazano krokodyla. Podobnie jest z poetycką jazdą rowerzysty w tomiku Przemysława Owczarka „Cyklist”:
– oo, prezerwatywa! – zdaje się krzyczeć podmiot liryczny spotykając w lesie leżącą prezerwatywę; o, o, wysypisko śmieci! – zawoła, przejeżdżając obok typowej dla naszego lasu dzikiej hałdy; o,o, zbiornik wodny – powie cyklista podjeżdżając pod kanał; O, o, tu padło moje nasienie, wyrósł podbiał! – roztkliwi się melancholijnie.
Poeta Owczarek popełnia największy błąd, jaki może popełnić artysta: mówi o rzeczach, które obchodzą tylko jego, które są jemu tylko miłe i wiadome. Tak, jak zazwyczaj, nie opowiadamy nikomu o swoich chorobach, jeśli nie zamierzamy pozyskać porady, co do analogicznego przypadku u kogoś innego i związanego z tym sposobu leczenia, tak poeta nie powinien dzielić się czymś, z czym czytelnik nie ma co zrobić. Jak ma to zagospodarować?
Jest tam jeden utwór rymowany, jakby kulminacyjny hymn przy końcu utworu, mający na celu wzmocnić zasadność oglądu świata, który, na modłę wiersza Marii Konopnickiej „Jadą dzieci drogą” stara się pokazać, jaki jest świat z perspektywy jadącego:
„(…)tak jak czuję manewruję
świat się kręci i mnie nęci
raz się trybi a raz psuje
maszyneria dobrych chęci(…)
Być może, że i chęci dobre były i nawet mają ją internauci portali „poezja polska” i „Biała fabryka”, pisząc entuzjastycznie o koronkowej robocie formalnej tych 40 obrazków poetyckich zamkniętych w czterech porach roku, gdzie rzekoma perfekcja słowna wtóruje poetyckiemu przesłaniu. Mają je portale cyklistów, którzy widzą w tym tomiku szansę, że może ktoś upomni się o ich prawa na szosie i nie będą już pastwą polowań kierowców samochodów. Ma dobre chęci Karol Maliszewski, pisząc kolejny, entuzjastyczny kicz krytyczny na temat tej książki. Ale to nic a nic nie pomaga drętwej narracji poetyckiej, pozbawionej gracji wycieczce na poetyckim rowerze, z którego wyszło wszelkie powietrze, a koło zębate nie „trybi”. Wycieczki młodego człowieka, który niczego nie widzi, niczego nie odczuwa i nic o świecie nie wie, wiedzieć nie chce, bo nic go on nie obchodzi.
Te branżowe kopulacje na obrzeżach Łodzi, bo tam zdaje się rowerzysta napotyka na romanse biurowe i innych grup zawodowych, czyli głównie to zdrady małżeńskie w czasie pracy – (policjanci działają okrągłą dobę, więc są w krzakach najczęściej) – to może specyfika łódzka, dlatego jej nie znasz. Poezja powinna być wysnuta z autopsji i być może podmiot liryczny jest typem inwigilującym i podglądającym. Tę przypadłość musiały roczniki siedemdziesiąt pozyskać z lektur, które w dzieciństwie wchłaniały pasjami. Nienacki w „samochodzikach” przecież radził dzieciom spisywać numery rejestracyjne przejeżdżających samochodów, tam był, w kolejnych książkach tej serii pod pozorem zabawy, konkretny instruktaż, jak powinien się zachować porządny obywatel.
Widocznie Przemysław Owczarek nie wyobraża sobie innego bohatera swoich czterdziestu utworów, jak kapusia. Chciałem tu zacytować recenzje, ale szukając w sieci najpierw wyskakują wyniki, jak to został przejechany albo cyklista, albo owczarek niemiecki. Nic dziwnego, że portale cyklistów łączą z tą książką jakieś nadzieje. Ale mimo Twojej Ewo recenzji, Przemysław Owczarek nagrody w Gdyni nie dostanie, bo napisałaś ją za późno. Rozdanie za nagród za trzy dni i już na pewno decyzja zapadła, bo przecież trzeba taką galę przygotować wcześniej.
te 50 tys. zł. Nagrody Literackiej Gdynia za poezję może przypaść Jakobe Mansztajnowi, bo o nim zdążyłam napisać, a jak piszesz, zaraz po moich blogowych ocenach dostają nagrody. Niestety, nie mogłam pomóc Justynie Bargielskiej, też kandydatce do tej nagrody. Pisałam już o jej fatalnym tomiku „Dating sessions”, co może jej w tym wyścigu do nagrody trochę pomóc, natomiast „Dwóch fiatów”, książki, skoro kandyduje do tak poważnej nagrody, wybitnej, w Bibliotece Śląskiej w ogóle nie ma. Tak, jak nie ma nagrodzonej konkursem Jacka Berezina książki Przemysława Witkowskiego. Pojawiła się natomiast „Cosinus salsa” Moniki Mosiewicz i być może, jest to kwestia czasu, ale zaniedbanie jednak nie do wybaczenia, że są dostępne nie wtedy, kiedy ktoś się nimi interesuje. Bo np. nominowany do Nike „Ekran kontrolny” Jacka Dehnela jest aż w dwóch egzemplarzach i ja o tym tutaj napiszę, czytałam i omawiałam tutaj wszystko Pana Jacka i ciekawa jestem tego tomiku, a tomik w bibliotece jest dostępny.
Ale tak po latach, to nagrodzone książki tych lat, w których teraz żyjemy, będą na pewno listą książek, których nie trzeba brać do ręki. W „Dzienniku” Anny Kowalskiej jest taka lista (np. Żukrowski). W sumie, to dobrze, że są te nagrody, bo tak, to nie byłoby wiadomo, co omijać. Książki z epoki Anny Kowalskiej już się rozsypują. Książki z lat osiemdziesiątych same znikają, drukowane na podłym papierze i podłą farbą, rozpadają się, rozklejają, a druk sam znika. Teraz wydaje się poezję na bardzo dobrym papierze i same się tak łatwo nie unicestwią. Więc taka czarna lista nagrodzonych jest dla kultury konieczna. (Czytam teraz dla równowagi „Lunatyków” Brocha, bo muszę zawsze po lekturze literatury pięknej roczników siedemdziesiąt coś wartościowego poczytać.)
Ale z tą kopulacją w krzakach Rysiu, to masz rację. Takie scenki samochodowego seksu częste są w czeskich filmach, ale tam, jak widzą kochankowie np. grzybiarza, to się płoszą i zawstydzają. U Przemysława Owczarka nachodzone pary oznaczają się wyjątkowym ekshibicjonizmem. Wyobraź sobie, jak z krzaków nagle wyjeżdża rower, na którym siedzi otyły rowerzysta, a para, jak gdyby nigdy nic, kontynuuje. Jest to widocznie rejestracja jakiejś symbiozy i wspólnych trójkątowi potrzeb, tylko, czemu podmiotowi lirycznemu się to nie podoba? To tak jak do nas przychodziła na klachy sąsiadka, maturzystka Justynka, nawiedzała nasze mieszkanie, przeszkadzała kilkakrotnie w ciągu dnia i zawsze kończyła tym, że zabieramy jej czas i że ona nie ma czasu z nami gadać.
Znalazłam wiersze Owczarka publikowane w roku 2007 w Odrze, raczej nie mające nic wspólnego z tym, o czym piszesz.
To rozwiń, proszę, swój komentarz, tak jak się starasz swoje opinie pięknie motywować na portalu Truml. Jakie wiersze czytałaś w Odrze? Ze zbioru „Rdza”? Bo z „Cyklist” fragmenty są dostępne za zgodą autora na blogu „Biała fabryka”. Twój nieprecyzyjny komentarz jedynie wprowadza zamęt i podważa moją wiarygodność, a przecież wierzę, że nie masz takiej intencji.
Mnie starcza energii tylko na jeden akapit. Ale to tuż obok.W googlach. I nie ma tam nic z tego, co przytoczyłaś. Ładne wiersze, zbudowane z metafor. Nic trywialnego.
…”Ten „cykl cyklisty” ujmuje nie tylko wyobraźnią i językową odkrywczością, lecz również konsekwencją wykonania. Perfekcji zapisu odpowiada perfekcja układu.”… napisze Karol Maliszewski w swojej recenzji. Karol Maliszewski z pewnością jest kandydatem do Księgi rekordów Guinnessa w produkcji pozytywnego pustosłowia i nowomowy recenzenckiej.
A jednak literatura polska zna arcydzieła napisane z perspektywy jazdy rowerem. Chociażby „Szkice piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego, gdzie rozmyślania w czasie jazdy wnoszą jakiś ład w analizę problemów, które na siodełku roweru rozważa.
Na Trumlu, jak widać z bogatego Twojego urobku kometarzowego, masz więcej energii. Mój blog widocznie Ci nie służy.
Ja takie parki w samochodzie widzę często. Zwłaszcza w Lesie Łagiewnickim na szlakach rowerowych. Wjeżdżają tam samochodami bo myślą że to las więc odludzie. A nie raczą spojrzeć, że są na szlaku rowerowym (żółte czy niebieskie paski farby na drzewach). Zwłaszcza na dojazdach do ulic miejskich leśne ścieżki rowerowe są szerokie i utwardzone a więc łatwo można samochodem wjechać. I ten drobny szczegół techniczny wiele tłumaczy. Ale nigdy nie widziałem szczegółów … Widocznie nie jestem poetą i nie przyglądam się… zresztą nie o to idzie… Jak chcą niech zaparkują na parkingu bez wjazdu samochodem do lasu. To tak na marginesie
Zamieszczam swój komentarz bo i miasto (Łódź) i środowisko trochę znam… Nagrody Berezina
chyba przyznaje m.in Z.Jaskuła ostatnio słynny w mojej mieścinie z kawiarni literackiej w Teatrze Nowym (ale już nie istnieje) a teraz z utworzenia komitetu poparcia dla B.K…
I nawet kiedyś odszukałem stronę
Stowarzyszenia Pisarzy Polskich o. w Łodzi
w 2006 r Jaskuła nie był w jury
http://www.spplodz.pl/
strony/bierezin_kronika.php
O i nawet p.Owczarek jest w kole młodych pisarzy
Ewo. Ja tu się krepuję. Nie dorastam.
Ach, wrócił Pan jednak…Bardzo się cieszę!
Wie Pan, nawet jak szczegół jest prawdopodobny, to poetycko może nie być i ja przecież nie czytam poezji pod kątem jej przydatności poznawczej, tylko właśnie artystycznej. Ja wiem, że kochać się można wszędzie i skoro można, to ludzie to robią i że może to być poetyckim motywem, czemu nie. Jeśli Pan odnajduje w Łodzi ten sam obrazek, jaki zamieścił Przemysław Owczarek w swoim wierszu, to nie jest to ani na plus, ani na minus. Bo przecież ja nie kwestionuję, że tam stoi na horyzoncie komin. Tam najprawdopodobniej wszystko jest na tym samym miejscu, jak przedstawił to Przemysław Owczarek, bo w procesie twórczym topografia istniejąca jest zawsze bardzo dobrą konstrukcją utworu. Wiedział o tym np. Bolesław Prus spacerując po Warszawie i pisząc „Kroniki” . Ale ja piszę o tej pretensji, o której mówi w komentarzu Rysiek listonosz przywołując Andrzeja Bobkowskiego. Że utwór poetycki, który donosi o tym, o czym wszyscy wiemy, to za mała motywacja, żeby on powstał. Czytelnik ma czytając wiedzieć, że autor wprawdzie „wyjął mi to z ust”, ale musi być upokorzony tym, że sam by tak nie napisał. Na tym polega magia poezji. Jeśli WS uważa, że utwór poetycki polega na prawidłowym kroju poetyckich metafor, to to też jest nieprawda, bo poezja musi być metafizyczna, a nie estetyczna. Nie może być jedynie estetyczna, ponieważ można by ją mnożyć, bo estetyzm to rzemiosło, a nie przeżycie. Ja się na blogu upominam o poezję wynikłą z jednostkowego przeżycia twórcy nietuzinkowego, który tworzy, bo musi, bo inaczej nie wyobraża sobie dla siebie innej egzystencji. „Cyklist” to chałtura, to sprawnie napisane puste obrazki poetyckie, w których nie ma tego magnetyzmu i tego zadziwienia. Przemysław Owczarek rezonuje tylko wśród podobnych sobie poetyckich nudziarzy, jak np. przywołany przez Pana Zdzisław Jaskuła.
Pamiętam, jak Zdzisław Jaskuła debiutował w miesięczniku „Poezja” i jak jako młodzieńcze objawienie piął się po szczeblach, jak harcerz, zdobywając sprawności poetyckie, w czym, jak Pan pisze, pomogła mu polityka. Ale powtarzam, nagradzani są podobni, jak odbicia mentalne jurorów konkursów, równie nie rozumiejących przestrzeni poetyckiej, jej głębi, ale też i celowo jej nie biorący pod uwagę. Bowiem nagradzanie poetów nijakich niczym nie grozi, są wymienni, jak ten nie dostanie, to dostanie inny. To jest wszystko bez znaczenia, kto właściwie dostanie te 50 tys. w Gdyni. Tam też ustawiony jest w tej kolejce Piotr Matywiecki, ja jestem po lekturze monstrualnej ilości jego wierszy „Zdarte okładki”. Podobny nudziarz, z racji wieku wydrukował ich taką ilość, że może nudziarstwem zabić każdego, na dodatek są to wiersze z 40 lat, ani jeden tam nie jest dobry. Ale, Panie Marku, to jest “przemysł poetycki”, to jest jakiś diabelny system. Ja na blogu sobie jeżdżę po tej poezji i nadziwić się nie mogę, jaki dziwny jest ten świat. Ale ona mnie autentycznie boli i ja naprawdę cierpię.
WS, nie gniewaj się, ja naprawdę chcę jak najlepiej. Ale Ty swoim kwestionującym mój odbiór tomiku „Cyklist” komentarzem, nie zawierającym żadnej polemiki, deprecjonujesz moją ciężką blogową pracę, mnie, która chce coś naprawdę powiedzieć, coś udowodnić, przeforsować jakąś tezę w świecie relatywizmu, w Sieci, gdzie wszystko znaczy wszystko, gdzie ludzie mają nicki, nikt nie jest odpowiedzialny za swoje słowo, za swoją godność, gdzie się nic nie liczy. Popatrz jak mnie potraktowano na blogu kumple, gdzie wpisałam się komentarzem po raz pierwszy i ostatni. Popatrz jak ta gównarzeria sieciowa sobie pozwala, jak ignoruje, jak wzgardza, jak potrafi nie odpowiadać na pytania. A jak wylizywać temu, komu się opłaca, jacy potrafią być grzeczni, przymilni, akuratni, kulturalni.
Ten blog, to moja ciężka praca, nie psuj jej i ty, Brutusie.
To nieważne, kto jest w jury. Zazwyczaj w jury są poeci wcześniej nagrodzeni w tym konkursie. Struktura jest taka sama jak w polityce, gdzie wymienia się tylko partie i funkcje, a osoby nagradzane i nagradzające są w tym systemie ujęte. Poeta Jaskuła może jurorować w konkursie na drugim krańcu Polski w całkiem innym konkursie i nie mieć wpływu tylko pozornie.
Ale ja na moim blogu nie mam zamiaru pisać o działaniu mechanizmów administracji poetyckiej w Polsce, bo niczego o tym nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Ja tu piszę o utworach, najczęściej już nagrodzonych, lub czekających na nagrodę, czyli o najlepszych.
Ewo, ja nie deprecjonuję . Nie znam tomiku, który omawiasz. Zaciekawiona zajrzałam do tych wierszy w Odrze i wydały mi sie takie, jak setki innych, o których mówi sie niezłe wiersze. Przecież gdyby nie Twoja recenzja, to bym nie wiedziała o istnieniu Owczarka, nie miałabym szansy go zapamiętać. Każdy poeta, którego omawiasz dzieki polemice zaczyna istnieć. Powinni Cię całowac po rękach.
Ok, ale przecież wydrukowane, a nawet nagrodzone wiersze muszą mieć w sobie jakąś poprawność formalną i zawsze będą „lepsze” niż te z portali poetyckich pisane przez zupełnych ignorantów, którzy tylko naśladują. Przecież ktoś po Liceum Plastycznym nigdy jednak nie popełni tych wszystkich błędów, które popełni malarz amator, a obaj są zazwyczaj pozbawieni smaku, talentu, artyzmu. Po otrzymaniu dyplomu ASP rzecz jest podobna, żaden dokument nie zrobi z nikogo artysty, ale wyeliminuje pewne rzeczy, wynikłe tylko z niewiedzy i treningu. W malarstwie klasycznym są pewne zasady, pierwszy plan jest ciepły, bo kolory zimne, jak barwa nieba, oddalają. W poezji rymy zrażają, ponieważ są wytarte i są synonimem grafomani, i żaden profesjonalny poeta nie będzie rymował. To są zasady rządzące rzemieślnikami przyuczonymi do zawodu. Portale poetyckie robią tę niedźwiedzią przysługę, że przyuczają, wprowadzają w arkana sztuki ludzi, którzy powielają pewne schematy jak chwyty gitarowe i nie znając nut, grają melodię. Prawdziwy artysta łamie schematy, działa niekonwencjonalnie, ale świadomie, bo ma wielkie wewnętrzne zaplecze duchowe, a nie jedynie materialną powierzchowność.
Nie oceniając poezji p.Owczarka odbieram to szerzej jako pewną strukturę, gdzie swój swojego chwali i nagradza. Jest to pewna struktura, którą obsadzają i eksploatują bardziej obrotni i cwani. Może jestem niesprawiedliwy i mylę się ale takie mam wrażenie. A ludzie naprawdę wartościowi są na marginesie albo zrezygnowali albo ich nie ma. I jeśli pojawili by się a byliby spoza pewnych środowisk to zostaliby rozjechani, wyśmiani, wyszydzeni. To takie ogólne moje wrażenie o sytuacji w sztuce, poparte dobrą czy nawet bardzo dobrą znajomością teatrów łódzkich niejako “od wewnątrz” (stąd zaczepiłem o Z.Jaskułę który teraz w Łodzi jest rozgrywany, bo nie wiem na ile w tym jego decyzji i woli np. teraz proponowany jest przez PO na dyrektora Teatru Nowego a Teatr Nowy jest areną walk między frakcjami aktorów, polityków… pomieszanie z poplątaniem) a słabą innych dziedzin. Dokładnie jest tak, że wiem co w teatrach piszczy ale teatr mnie nie interesuje (bo jestem m.in zbrzydzony ludźmi tam pracującymi a dokładniej tzw. artystami i sposobem w jaki kreuje się “wartościowe” wydarzenia, jak się je finansuje, reklamuje, komu płaci się, kto jakie pisze recenzje i dlaczego…) bo właściwie to interesuje mnie literatura i takie inne… Ale byłem kiedyś uczestnikiem forum e-teatr a tam pojawiały się takie nazwiska jak I.Stokfiszewski, P.Czerski…
Ale właśnie wróciłem z wypadu rowerem do lasu
i mówiąc górnolotnie i w stylu holderlinowskim
nie lubię gdy wieczorna cisza i pewna świętość lasu zostaje zbrukana przez zmotoryzowanych albo sam ją w sobie niszczę pisząc to co teraz…
Niekiedy lepiej milczeć
Pozdrawiam Wierny Czytelnik
Przeglądając E.Canettiego “Prowincja człowieka” znalazłem o poetach… ” Każdy z poetów, który dorobił się nazwiska i broni swego tytułu, wie doskonale, że przestał być poetą właśnie dlatego, że broni swych pozycji niby pierwszy lepszy mieszczuch. Ale nie brakowało i takich, którzy byli tak bardzo poetami, że właśnie to nie mogło im się udać, Umierają wypaleni i uduszeni mając do wyboru: albo żyć naprzykrzając się wszystkim jako żebracy, albo w zakładzie obłąkanych. Ten, któremu się powiodło… ledwo znosi ich dłuższą obecność…”
Przeglądając w WiKi dane p.Owczarka mam wrażenie, iż jako człowiek ustawiony i zabezpieczony poezja jest dla niego pewnym dodatkiem (i jest to pewne szersze zjawisko: życie z poezji a nie dla poezji) cytując znów Canettiego ” zastanawiam się, czy wśród tych co budują swe wygodne, pewne i prościutkie życie akademickie na życiu pisarza, który żył w nędzy i rozpaczy, jest choćby jeden, który się tego wstydzi”
Widocznie (wyciągając wnioski z/wg Canettiego) nie są poetami, bo bronią swoich pozycji niczym pierwszy lepszy mieszczuch
i są dobrze zabezpieczeni. Niby poezja ale spiżarnie pełne, psy za trzymetrowym ogrodzeniem oraz ciepłe posadki
(Pozwoliłem sobie na złośliwość, raz na jakiś czas można)
Artysta plastyk musi posiąść kulturę i wiedzę o sztuce, muzyk oprócz tego warsztat, ale pisarz jest amatorem, samoukiem. Polonistyka, to jest najgorsze, co może go spotkać, bo tam nauczą go słowotoku. I co ma biedak zrobić? Uczy się w środowisku. Kiedyś to były czsopisma, a teraz internet. I tak się wszyscy wygładzaja, jak kamienie w rzeczce. Czasami do głowy przychodzi mi taki paradoks, że geniuszem, prekursorem zostaje ten nieudolny, nieumiejący naśladować. Ma ogromne wewnetrzne ciśnienie, a nie potrafi tak, jak inni. Wie jak trzeba, ma wrodzone poczucie smaku, ale uparcie wychodzi mu coś, czego nie akceptuje. A potem zjawia sie odkrywca, entuzjasta i… powstaje nowy kierunek w sztuce. Chciałabym być odkrywcą, dlatego szperam w sieci.
Jak omawiałam tu antologię poezji ułożoną przez Tadeusza Dąbrowskiego, zdziwiona naliczyłam tam przewagę redaktorów naczelnych pism literackich. Widzę, że Przemysław Owczarek też jest jakimś naczelnym. To niczym jak gatunek w przyrodzie lub funkcja wojskowa.
Jednak Ci, którzy społecznie są obligowani do ochrony i wyszukiwania talentów, sami siebie podsuwają do celebry. Ten bezwstyd, który politykowi każe trąbić na cały świat, że jest najlepszy na świecie, ta nieuzasadniona niczym pycha, przeniknęła trwale do sztuki i jest w dzisiejszym świecie artystycznym normą. Pięknie przywołany przez Pana, Panie Marku, Elias Canetti pisał o kruchości pojawiającego się na ziemi talentu, o jego życiowej niezaradności i o wielkim jego wewnętrznym przymusie i determinacji tworzenia. Canetti nie tylko pisał tak, jak w przytoczonych przez Pana fragmentach. W jego licznych mowach i odczytach, które wygłaszał już po otrzymaniu Nagrody Nobla, apelował o ochronę prawdziwych artystów, tych jedynych gwarantów trwałości świata w najwartościowszej jego postaci. Oddawał hołd Brochowi, że ocalił Kafkę, wymieniał liczne niezyskowne akty heroizmu inicjowane dla ocalania wartości duchowych ludzkości. Pisał o utworach (np. Gilgamesz) które nie utraciły po wiekach nic ze swojej aktualności i świeżości. Nasza polska beztroska w tej chwili trwoni wszystkie zdobycze modernizmu międzywojennego. Ja tu już pisałam, że taki Schulz mógł mieszkać na prowincji i zostać przez Warszawę uznany. Dzisiaj, w dobie Internetu, w czasie takiej łatwości komunikacji, jest to niemożliwe. Mój blog ma dziennie od dwustu do pięciuset wejść dziennie – zależnie o czym piszę – i jestem konsekwentnie przemilczana i ignorowana. Czasami zabłądzi tu jakiś namaszczony artysta i mi tu naurąga i mnie wyśmieje. I to jest jego wkład w to nasze wspólne polskie dobro.
Dobrze, że to napisałaś, bo mogę z całą stanowczością powiedzieć, że to jest nieprawda. Jak sobie przypominam, to ostatnio Dubravka Ugresic w jakimś eseju grzmiała, że skrzypka kształci się od trzeciego roku życia, a pisarz uważa, że on nie musi. Pisarz to najtrudniejszy zawód na świecie. Tak jak filozof uważa, że nie musi się zajmować kwestią istnienia Boga, ksiądz światem polityki, tak pisarz nie ma mieć ani warsztatu, ani światopoglądu. Czyli co ma mieć, by tworzyć? Pobożne życzenia? Dobry nauczyciel języka polskiego jest tak samo ważny, jak dobry nauczyciel od skrzypiec czy pędzla. Niestety, wykształcenie, to sprawa losowa i trzeba się kształcić samemu. Ale bez wykształcenia nie ma prawa żaden artysta zabierać się do jazdy, jak w pojeździe na szosie, bo zabije albo siebie, albo współjadących. Kawiarnie literackie, teraz fora internetowe portali literackich, to dobre miejsca dla licznych hochsztaplerów, patentowanych leni, ale nie dla prawdziwych artystów. Zawsze może to być relaks, ale nigdy istota. Miło jest przebywać wśród inteligentnych i żywych osobowości, ale to może być tylko inspiracja, zapłon, ale nie pozyskiwanie wiedzy niezbędnej dla tworzenia. Mit odkrycia tych różnych vangoghów, to przecież mit. Każdy artysta prawdziwy wie o tym, że jest prawdziwy i nikt nie musi mu tego mówić. To nie jego się odkrywa, tylko mu się łaskawie przyzwala na istnienie. Odkryj mnie WS., odkryj!
I jeszcze o internetowych portalach poetyckich. Tam jest dużo uczestników, jak w każdej zbiorowości ludzkiej, którzy pod pozorem pisania wierszy albo szukają partnera, albo głuszą lęk egzystencjalny, albo po prostu chcą się spotkać z kimś i pogadać. Dlatego zawłaszczenie dla własnych potrzeb ich aktywności i gorliwości jest stosunkowo łatwe, bo w sumie sami są sobie winni. Akwaryści uczą się, jak obchodzić się z rybami na swoich forach, hodowcy owczarków dzielą się swoimi doświadczeniami, natomiast na forach literackich trwa jakiś neurotyczny popis do niczego nie prowadzący dla uczestników, natomiast czerpią z tego jakieś korzyści koordynatorzy. Jakie, to już sama wiesz, bo jest to dokładne przeniesienie i powtórzenie działalności związków artystycznych ze starego systemu.
Jezu! Czy ja mówię, że pisarz nie powinien się kształcić? Mówię, że najlepsza szkoła to za mało. ZA MAŁO. Do wiedzy o sobie musi pisarz dochodzić sam, bo to jest przede wszystkim samowiedza. A na drodze do samowiedzy jest niewiara w siebie, a nie pewność, że jest się wielkim.
A po drugie. Czy to źle że samotny człowiek szuka na portalu zrozumienia u innych? Na ogół spotyka go zawód.
Przecież pisarzami są różni ludzie, z różnymi osobowościami. Jeden jest rozwydrzony, inny zwężony. Nie ma to nic wspólnego z jakością utworów, jakie wydają na świat. Pisałam w sensie szerszym. Ktoś, kto nie jest pewien, że jest pisarzem nie powinien nim się stawać i każda właściwie niepewność jest korzystna, by tego nie robił. Sztuka nie ma funkcji terapeutycznej, chociaż może człowieka ratować, ale to jest obok, a nie jest to cel sztuki. Dlatego jak pytasz o problem samotności, to to nie ma nic wspólnego ze sztuką, z poezją i pisarstwem. Każdy człowiek jest samotny, każdy umiera sam i czy mieszka w licznej rodzinie i przebywa wśród oddanych przyjaciół, to i tak jest sam, bo tylko w samotności może powstać utwór, nawet jak jest pisany w przepełnionej kawiarni.
A jeśli chodzi o proces samokształcenia, to też sprawa indywidualna. Prawdziwy artysta wie, czego nie wie i to uzupełnia. No i w literaturze pięknej lepiej, jak pisarz coś jednak przeżył już, ale niekoniecznie. To wszystko jest przecież nieistotne, bo robi się to mimochodem.
Jeśli fora internetowe składają się z głupców, to niewiele się z nich skorzysta, a leniwy z natury człowiek chętnie przebywa wśród głupców, bo się tam dobrze czuje. Dlatego, jak użytkownicy portali piszą, że czują się „fantastycznie” na portalach poetyckich, zawsze jest to podejrzane.
Jest to zresztą bardzo polska specyfika. Jak Komitet Paryski jechał do Paryża i zebrawszy odpowiednie na ten pobyt fundusze w Ministerstwie Sztuki, to polska brać malarska cały pobyt piła nie wychodząc z jakiejś malowniczej mansardy i dobrze się bawiła, a jej największym wyczynem artystycznym były bale noworoczne gdzie udało się zaprosić Jeana Cocteau. Potem wybuchła II wojna światowa i samo powiadomienie nowych władz od kultury Polski Ludowej o pobycie w Paryżu wystarczyło, że kapiści, zupełni ignoranci i beztalencia, pozajmowali wszystkie kluczowe stanowiska w Akademiach Sztuk Pięknych i w Państwowych Wyższych Szkołach Plastycznych w całej Polsce. Mniej zaradni obsadzili wszystkie licea plastyczne. W szkołach kapizm panował niepodzielnie. W liceum plastycznym malowało się krzyżykami i kto malował inaczej i śniegu nie widział rozbitego na wszystkie kolory tęczy dostawał dwóję.
To jest opowiastka o tym, jakie są skutki, jak za dużo fałszywych artystów zbierze się do kupy.
Cześć Ewa!
Dawno tu nie zaglądałem, a jak już otworzyłem, to widzę, że niezła naparzanka się odbywa. No to i ja dołożę trochę swojego, bo uwielbiam porządne mordobicie.
Nie zgadzam się z tym, co napisałaś o książce Owczarka. Zachęcony przez Ciebie sięgnąłem i mnie – niestety – się podobało. Pewnie mam marny gust. To fajny – nie mówię, że wybitny, ale fajny – pomysł z zapisem rowerowych peregrynacji. A że egotyczne, nakierowane na siebie – taki jest charakter prozy poetyckiej, która nawiasem mówiąc jest piekielnie trudnym gatunkiem. Schulz też był w swoim pisarstwie egotyczny i wsobny, choć opisywał świat zewnętrzny. A że Owczarek Schlzem nie jest, to chyba akurat dobrze – inne miejsce, inny czas, inna wrażliwość. Nawiasem mówiąc te parki w lesie to żadna fikcja – potwierdzam ich wszeteczne istnienie 🙂
Piszesz, że Owczarek przedstawia coś, co interesuje tylko jego. A czyś nie na tym polega sztuka? A co robi np. Stasiuk? Nawiasem mówiąc u Owczarka wyczuwam coś nieodparcie stasiukowego. Artysta zaczyna od siebie, a dopiero sposób wykonania – moim zdaniem u Owczarka naprawdę niezły – sprawia (lub nie), że odbiorca może się w tym przejrzeć (lub nie). Sama ciągle podkreślasz, że twórca powinien iść własną drogą, więc nie rozumiem dlaczego gromisz kogoś, kto to czyni. Może po prostu temat Ci nie podszedł?
Dla mnie ta rowerowa proza jest czymś, co ja nazywam maksymalnym skupieniem widzenia i sam od czasu do czasu uprawiam, choć jeszcze nie bardzo umiem. Polega to na tym, że fiksujesz zmysły na konkretnym przejawie rzeczywistości – tu jest nim jazda rowerem (bo dlaczego nie miałaby być?) – i wyżymasz go do ostatniej kropelki, wyciskasz z niego wszystko, co się da. Napisałem kiedyś tą metodą zainspirowany książką Stasiuka “Przez rzekę” opowiadanko o nadchodzeniu świtu. Cztery czy pięć stron tylko o tym jak facet stoi między blokami i patrzy na przechodzenie nocy w dzień. Ale go nie pokazuję, bo z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się źle zrobione i musiałbym je poważnie przeredagować. Zresztą chyba nawet je zgubiłem.
Zarzekasz się też, że nie piszesz o mechanizmach środowiskowych. Nieprawda, piszesz jak najbardziej, tylko w sposób zawoalowany, na zasadzie: ja się tam nie znam, ale tak coś czuję, że coś tu śmierdzi.
Przychylam się do tego, co WS napisała o samoświadomości pisarza. Warsztat, obycie w materii literackiej to rzecz drugorzędna, którą nabywa się z czasem, jeśli ma się dostateczną pokorę i upór. Pisarz w odróżnieniu od muzyka czy malarza jest skazany na samouctwo. Oczywiście zawsze można iść na jakiś kurs creative writing (pełno teraz takich ofert), ale to tylko strata niemałej kasy. To skrajna naiwność uważać, że książkę da się napisać zgodnie z jakąś recepturą, tak jak piecze się ciasto. A do tego sprowadza się filozofia takich kursów – mówią ci ile zdań poświęcić na strzelaninę, ile na seks, a ile na wewnętrzne rozterki bohatera. A wszystko w ostatecznym rozrachunku sprowadza się do wyciągania forsy od naiwniaków wierzących, że podbiją świat. Niestety, nie podbiją.
Fora internetowe to nie to samo, co kawiarnie. Wiem, bo popróbowałem jednego i drugiego. Fora i w ogóle Sieć to erzac, półśrodek – ważny, ale nigdy docelowy. Natomiast zgadzam się z Tobą, że jeśli chce się zrobić coś naprawdę ważnego, trzeba tzw. środowisko traktować jako rozrywkę, interludium pomiędzy ciężką pracą w samotności.
Czytam Twój blog Marcinie regularnie, ale jak moja sprawa z wiejskim Internetem się ustabilizowała, to akurat na temat Twoich bieżących notek nie mam nic do powiedzenia.
Cieszę się, że nareszcie ktoś kompetentny przybył z odsieczą i książkę przeczytał. I, że jest głos przeciw mojej notce po lekturze właśnie tej książki, o której napisałam.
Nie kwestionuję realności przedstawień, ani trafności wyboru tematu. To przecież, czy ktoś lubi rower czy nie, nie ma nic do rzeczy. To tak jak w malarstwie, malarz jabłek przegrywałby z malarzem koni, bo konia „trudniej namalować”.
Nie ma tu stasiukowych analogii, bo u Stasiuka, jeśli coś ma wartość, to opisy przyrody, natomiast u Owczarka są one bez wartości. Nieprawdą jest, że wolno artyście pisać o swoich odczuciach, robić, pisząc językiem Gombrowicza, literacki bemberg. Pisarz, jeśli swoje dziwactwo chce narzucić światu, czyli czytelnikowi, musi albo to przedstawić tak sugestywnie, że to dziwactwo staje się automatycznie wspólne, nawet jak go nikt w sobie jeszcze nie odkrył, albo pokazać dziwactwo znane, ale zupełnie inaczej, niż człowiek je zna. Słowem, proces uniwersalizacji musi przebiegać bezwarunkowo i to jest wpisane w intuicję twórczą. Prawdziwy artysta po prostu nie zajmuje się problemem w inny sposób, nawet jak pozornie można powiedzieć za Stachurą, że wszystko jest poezją. Owszem, ale tylko w wydaniu prawdziwego artysty. Nigdy tu nie pisałam w tym sensie, że ma się uprawiać wsobną artystyczną samowolkę. To jakieś nieporozumienie.
W tym też sensie autentycznie zachwycałam się fragmentami Twojej Marcinie prozy na Twoim blogu, nie, żeby Cię sieciowo podrywać i Ci się podlizywać, byś mnie linkował, tylko uważam, że masz samorodne poczucie właściwego wyboru właśnie tych, trafnych dla utworu obrazów i potrafisz bardzo zmysłowo je literacko oddać. Tego się nie da nauczyć, to jest jak barwa głosu, jak linie papilarne. I właśnie to jest w osobowości artystycznej, czego Owczarek nie posiada. On przerysowuje rzeczywistość, podczas gdy trzeba pokazać jądro i istotę.
Oglądany świat na wycieczce rowerowej przez podmiot liryczny poety Owczarka nie jest według mnie kreacją artystyczną, jest opowieścią zwykłego człowieka, który posiada trochę bardziej rozwiniętą narracyjną możliwość słowna od przeciętnego zjadacza chleba. Mnie nie zachwyca, oczywiście zaraz się mnie posądzi o złą wole i że się nie znam. Zastanawiałam się nawet, czy liczne erotyczne fantazje, jakie podmiot liryczny przywołuje z różnych powodów – jak abstynencja seksualna podmiotu lirycznego wynosi miesiąc, czy jak widzi opalającą się kobietę – nie jest dla mnie zrozumiała, bo jestem kobietą i widzę to inaczej. Ale nie, erotyzm tutaj jest też pospolitym pożądaniem ubranym w jakieś egzaltowane ciuchy słowne.
Cóż Marcinie, nie chcę się powtarzać, nie przekonałam Cię co do tej książki, bo piszesz to po dyskusji, czyli wiesz już, jakie jest moje zdanie.
Schulza przywołam w kontekście nie pisarstwa Owczarka, bo tu nie ma żadnych analogii, tylko, jako przykład, że z polskiej dziury, z Drohobycza, nauczyciel rysunków mógł w międzywojennej Polsce być zauważony. Przecież nie mam pojęcia, jak wygląda dzisiaj życie literackie w realu, bo jestem tylko blogerką, a nie organizatorką życia poetyckiego w domach kultury i bibliotekach. Wczoraj internauta czytający mój blog napisał mi, bym dzisiaj przyszła na spotkanie z Ewą Kuryluk w Bibliotece Śląskiej, ale ja jestem teraz na wsi, więc nawet i ta szansa przyjścia do mnie Wielkiego Świata mnie ominęła.
Natomiast w dyskusji z WS to chyba nie zrozumiałeś. Albo dobrze mnie zrozumiałeś, więc powtórzę swoje zdanie. Nieprawdą jest, że można nauczyć się muzyki i malarstwa na kursach, w szkole i na uczelni. To, o czym piszesz, modne w Stanach, a teraz w Polsce różne seminaria nauki pisania mają dla jednych wartość, dla innych nie. Po prostu to, co traktujesz jako naukę kreacji artystycznej, w innych mediach jest to rzemiosło i takim rzemiosłem jest też nauka pisania i czytania w nauczaniu początkowym w podstawówce. Nuty w muzyce to nic innego, jak alfabet w literaturze, rysunek to wizualna nauka powtórzenia rzeczywistości na papierze. Natomiast ten wyższy stopień wtajemniczenia, czyli artyzm, to jest sprawa indywidualna. Jeśli ktoś w sobie nie posiada umiejętności przyswajania zdobyczy kulturowych, zamieniania swojego, bądź cudzego życia na materię sztuki, czyli jeśli nie jest artystą, to żaden upór, żadna ambicja niczego nie wskóra. Wszystko, jak kulą w płot. I taki jest właśnie „Cyklist”. Niczego nie wnoszący obraz świata pewnego rowerzysty. I nic więcej. Nie chcę już pisać o duchowości, bo to temat śliski, ale tam jest, u Przemysława Owczarka sama materia, nic nie iskrzy. To jak akt płciowy bez miłości.
A co do Sieci, to jeszcze nie wiadomo, jak to się potoczy, bo to narzędzie. Komentarz pisany, to coś innego, niż wypowiedź słowna w kawiarni. Ale Sieć pozwala na komunikację z osobami wybranymi, a nie przypadkowymi. Ale, jak widać z życia sieciowego, niekoniecznie tę cudowną możliwość daje się wykorzystać.
Wiesz, jak tak sobie czytam artykuł w “Newsweeku” o perspektywach wykorzystywania Sieci do prowadzenia cyberwojny i na przykład zdalnym zamienianiu samochodów czy kserokopiarek w bomby, to od razu chce mi się wyrwać kabel z gniazdka.
Jeśli zaś idzie o stasiukowe analogie u Owczarka, to mi szło nie tyle o wykonanie, co o przyjętą metodę. Stasiuk też tak robi, że czepia się jakiegoś motywu i obrabia go do upadłego. Choć prawdę mówiąc parę lat temu robił to nieco udatniej. “Jadąc do Babadag” nie mogłem za cholerę strawić, co bardzo zasmuciło moją żonę, bo kupiła mi tę książkę w prezencie urodzinowym.
Bardzo mi schlebiają Twoje pochwały mojego pisarstwa – wiem, że nie chwalisz dla podrywu, na pewno nie Ty – ale tę adekwatność formy do treści musiałem naprawdę długo, w mozole i samotności wykuwać. I właśnie na tym to polega. Kiedy piszę, nie ma dla mnie nic innego – wydawców, czytelników, kawiarń, cały jestem wąskim strumieniem płynącym do tego jedynego celu, jakim jest tekst. Na czas pisania najchętniej zamknąłbym się w jakimś klasztorze i siedział tam pół roku bez przerwy. A potem wracałbym do Tego Świata, napełniał się i znów znikał w samotni, by to wszystko przetworzyć. Ale niestety, nie da się.
Zdania o Owczarku nie zmieniam, ale teraz lepiej rozumiem Twój punkt widzenia.
Mam zaliczone wycieczki rowerowe do Pragi, Wiednia i Budapesztu, kila ładnych tysięcy przejechanych kilometrów i nigdy nie trafiłem przypadkiem na takie miejsca rui i rozpusty jakie cyklist Owczarek opisuje, a Marcin potwierdza. Nie przeczę, że są miejsca schadzek, nawet niektóre są słynne, jak lasek Buloński, lub bliżej, lasek u wylotu Mysłowic, ale żeby tam trafić trzeba mieć nieodpartą potrzebę i znać adres, albo mieć “roztargniony rower niczym zwierzę w rui“, jak holender (sic!) Owczarka.
Nie są to jednak miejsca na szlakach i trasach turystycznych i nie ma mowy, aby się tam znaleźć przypadkiem.
Do takiej podróży jaką uprawia cyklist Owczarek potrzebne są raczej jakieś spidy, i kilka prac Salvadora Dalego, atlas ptaków polskich, takoż grzybków i nie trzeba się w ogóle ruszać z domu.
Być może w Pradze, Wiedniu i Budapeszcie takich leśnych brewerii się nie wyprawia. Nie twierdzę też, że u nas są normą, ale się zdarzają – w lasach otaczających moje rodzinne miasto na bank. W krzaczorach okołołudzkich, jak widać, też. Czasem, szczególnie w lecie, swoje robią tam lokalne tirówki. To znaczy, mam na myśli moje lasy, nie łódzkie, bo tych nie znam. Ale małe dymanko na łonie natury to betka w porównaniu z nielegalnymi wyścigami kładów, które rujnują leśne poszycie.
Nie tylko się zdarzają, ale są normą, bo wypełniają słuszne potrzeby mieszkańców wielkich aglomeracji, ale nie są tak nachalnie widoczne, jak w Cykliście. Przejechałem również wzdłuż Odry do Szczecina i dalej do Ustki, śpiąc wyłącznie w lasach i nie udało mi się nic z tych rzeczy zobaczyć. No, ale to było w latach 90., choć nie sądzę aby obyczajność mogła się na tyle zmienić, aby teraz dymano się na szlakach rekreacyjnych czy drogach do kościołów.
Owczarek pisze pod pewną tezę, choć nie bardzo wiem jaką, ale wcale nie taką jak Erlend Loe, autor Dopplera, którą się inspiruje.
Podobno Owczarek kosi wszystkie konkursy poetyckie, ale w konkursie “Wakacje na dwóch kółkach” organizowanym przez radiową “trójkę” w latach 90. nie miałby żadnych szans.
No właśnie, być może lektura “Dopplera” Erlenda Loe jest tutaj konieczna, by i zrozumieć te narkotyczne wizje i nawiązania do Salvadora Dalego („…Z lasu wynurza się fortepian i żebrze o pastę Elmex”…). Utwór ma, zgodnie z patronem z motta, zmierzyć się z panującą cywilizacją i jej skutkami. Jeśli Andrzej Bobkowski na swojej „wycieczce” rowerowej w czerwcu 1940 roku prowadzi na rowerze prawdziwy dialog ze sobą, chcąc zrozumieć, co się stało na świecie i jaki wpływ na to miała kultura i docieka tam intelektualnie przyczyn upadku wartości, to w „Cyklist”, w utworze przecież wyróżnionym nominacją do ważnej Nagrody – a nie jest to jakiś tam tomik, jakich wiele się pojawia na rynku – jest to zupełnie nieczytelne.
I nieważne, czy się pieprzą po lasach czy nie, bo ważna jest obscena i ekshibicjonizm. Z utworów zawartych w „Cykliście” wynika, że dzisiejsza obyczajowość dopuszcza jawność stosunków seksualnych, że nawet wiadomo, kto z kim i jakie mają zawody, najprawdopodobniej można się tego domyśleć po samochodach służbowych, reklamach na karoserii, nie wiem. I ten plotkarski ton, te wieści z drugiej ręki, są jak Ewa napisała, bardziej z magla, niż z intelektualnej troski. Podobnie rzecz się ma z miłością francuską w krzakach w towarzystwie gumy do żucia w ustach.
Na dodatek, przy takiej ruinie ekologicznej przyroda dopisuje, ptaszków nie brakuje, a koła rowerowe rozjeżdżają prawdziwki i maślaki. Tytułowy cyklista wiedzie filozoficzną rozmowę z babinką spotkaną w lesie na temat fotografii, oddaje hołd kulinarny Makłowiczowi i bardzo dwuznaczny poezji Jacka Dehnela („…Ha! Rżnąc
panów szablą w oka mgnieniu. Radziwiłłów i de Neelów, lelum polelum.
Aż się miasto zarumieni od rymów i pożogi…)
Słowem, wszystko jest wszystkim i jak Loe, czytając w wydawnictwie: „ …”Doppler” to szalona, absurdalna, a jednocześnie zabawna powieść, niepozbawiona poważnych podtekstów i krytyki współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego…” to „Cyklist” jest zamazaniem właśnie tej kwestii.
Może Marcinie niepotrzebnie przywołałam Twoją prozę w kontekście pretendenta do ważnej nagrody utworu „Cyklist” Przemysława Owczarka. Zabrzmiało to jednak jak podlizanie się Tobie, bo Ty przecież zostałeś wyróżniony we Wrocławiu w konkursie na opowiadanie, więc też jednak jesteś doceniony. Ale chciałam być zrozumiana i nie rozumiesz mnie w dalszym ciągu i WS, której prozę, też cenię. Chodziło mi o specyficzny, indywidualny i wrodzony rys w wypowiedzi artystycznej, czego według mnie Przemysław Owczarek nie posiada. Przeczytałam wczoraj jeszcze raz „Rdzę”, bo wiesz, już jestem niepewna moich sądów. I jednak podtrzymuję opinię o bezosobowości i nijakości twórczości Przemysława Owczarka. Mnie chodzi o lukier, o to, co piękna kobieta posiada w twarzy. Jeśli zestawimy dwie twarze kobiet, z których jedna jest harmonijnie ukształtowana przez naturę, ale nijaka i nic nie mówiąca, natomiast druga może mieć rozbieżnego zeza, może mieć za duże usta, a jednak ma tę słodycz, ten, nazwijmy to, „lukier”. I pospolitość pierwszej twarzy, której nic nie brakuje spełni i zadowoli potrzeby każdego mężczyzny, natomiast za drugą mężczyźni będą szaleć i jej pożądać nawet, jak będzie nieosiągalna. I o to upominam się w literaturze, by jej nie robił każdy, kto potrafi składać słowa. Jak piszesz o trudności w gatunku prozy poetyckiej, to przecież sztuki piękne to nie ekwilibrystyka cyrkowa. Z pewnością nie każdy potrafi rzucać nożami w przywiązaną kobietę na arenie cyrkowej, by jej nie zabić, a jednak pewna ekwilibrystyka literacka zabija. Zabija w czytelniku wszelką wrażliwość i poczucie piękna.
No dobra, poddaję się, nie mam argumentów. Mogę tylko obiecać, że spróbuję jeszcze raz się naszemu rowerowemu poecie przyjrzeć. Muszę też, jak widzę, przeczytać “Rdzę”. Ale nie dziś ani jutro. Jutro zamierzam – i to dosłownie! – chodzić po bagnach.
> Przechodzień
Wiesz Przechodniu, to że Owczarek coś tam kosi, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Kiedy jestem sam na sam z książką, nie zastanawiam się nad listą nagród, jakie autor zdobył. Jak mi nie pasuje – choćby i dostał Bookera, rzucę w kąt. Stasiuka “Jadąc do Babadag”, mimo iż uhonorowane Nike, do dziś nie skończyłem i ku łzom Kasi wątpię czy kiedykolwiek do końca dobrnę.
A że akurat rowerowe przygody Owczarka mi się spodobały – cóż, mea culpa.
Czy Ci się to podoba czy nie, jednak żyjemy w systemie stymulującym wszelkie aktywności przy pomocy nagród, grantów, posad et caetera. Jak można efektywnie wyróżnić, docenić twory pracy jednostek nieprzeciętnych, wybitnych, twórczych, jak nie przy pomocy nagród? Jak inaczej wyznaczać cele i wartości artystyczne, naukowe jak nie przez promocję najlepszych?
Dopóki taki system posługuje się miarami prawdziwymi, światowymi, posiada kryteria otwarte, póty szeroko rozumiana kultura prężnie się rozwija, a naród nie stacza się w zaścianek i marginalizuje, a przeciwnie może stawiać czoła najlepszym.
Niestety, żyliśmy kilkadziesiąt lat w izolacji od prawdziwego świata i była tu tworzona tylko fikcja w każdej dziedzinie życia, gdzie promowano przeciętniactwo. I myślę, że nie przezwyciężyliśmy tego zjawiska, jak zresztą wielu innych negatywnych zjawisk, wraz z obaleniem komuny.
I raczej się na to nie zanosi.
Może dlatego częściej niż powinieneś irytujesz się książkami, które zwabiły Cię właśnie otrzymanym namaszczeniem.
Dodałabym jeszcze do komentarza Przechodnia sztandarowy przykład Marcela Reich-Ranickiego, jako dowód, że w każdym państwie i w każdym systemie mówienie własnym głosem i wygłaszanie swojej opinii wymaga i odwagi i konsekwencji. W słynnym swego czasu filmiku na YouTube reklamowanym przez blog kumple, pięknie spolszczonym przez Macieja Kaczkę, w mowie wygłoszonym w czasie gali telewizyjnego rozdawania nagród, w której niemiecki krytyk literacki Marcel Reich-Ranicki odmawia przyjęcia nagrody, tłumaczy, że miał przez całe życie naciski zewnętrzne, by mówić dobrze o pewnych utworach i którym się oparł. Idąc za myślą Przechodnia, nie wiadomo, na ile w Polsce osoby powołane do publicznych ocen są niekompetentne i faktycznie wygłaszają sądy o literaturze z czystością sumienia, a na ile są pod wpływem jakiś grup nacisku. I w tym sensie Marcinie pisałam, że nie znam mechanizmów, które panują w dzisiejszej Polsce, bo przecież nie da się wykluczyć i tego, co pisze Przechodzień.
Słowem, nie ma w Polsce Marcela Reich-Ranickiego, bo nawet, jak się myli, powinien być dopuszczony do głosu. Wszelkie oddolne blogowe głosy są niszczone albo przemilczeniem, albo stwierdzeniem, że „Takim to się nie powinno podawać ręki”. Deprecjonuje się ich kompetencje, wyszydza oskarżeniami o grafomanię. Więc na moim blogu czuję się zaszczuta i mam poczucie, że moja wielka blogowa praca jest marnowana. Masz Marcinie prawo do własnego głosu, gustu i chwała Ci za to, że to tutaj piszesz. Nigdy nie nawoływałam tu do jakiś rewolty typu, „kto nie jest z nami, jest przeciwko nam”. Zwróciłam uwagę WS, że wypowiada się tutaj na podstawie jakiś tekstów z „Odry”, których nie cytuje, ani nie wymienia, o które chodzi, niszcząc moje wysiłki blogowe. Proszę tylko tych, którzy tu się wpisują, by uzasadniali swój sąd, bo ja staram się to robić.
Ja prosto z Mazur, więc proszę o wybaczenie, gdybym nieco bełkotał.
No cóż, ja swojego sądu o Owczarku już lepiej uzasadnić nie umiem, ale chcę Cię Ewa zapewnić, że fakt mojego podobania się nie miał nic wspólnego z ogonem nagród ciągnącym się za facetem. Po prostu koncepcja zapisu rowerowego strumienia świadomości wydała mi się na tyle fajna, że nie zgrzytałem zębami podczas czytania. Nie mówię, że to było super, przełomowe i w ogóle spadłem z krzesła, ale zwyczajnie dało się przetrawić. To znaczy ja byłem w stanie przetrawić.
I tu wracam do wpisu Przechodnia. Ani mi się podoba ani nie podoba system stymulowania kultury poprzez nagrody – nie zawsze, umówmy się , zasłużone (nawiasem mówiąc moje opowiadanie wyróżnione we Wrocławiu też nie należało do wybitnych i raczej nigdzie go nie pokażę, chyba że po mocnych przeróbkach) – ten system to fakt, a z faktami się nie dyskutuje. Ja mówię o czymś zupełnie innym: o kulturowej samoświadomości, dzięki której to nie nagrody i listy zasług stymulują odbiorcę do obcowania z danym dziełem – bo ja tu cały czas do odbiorcy piję – a umiejętność własnego osądu. Człowiek świadomie uczestniczący w kulturze powinien być trochę jak polujący wilk (Ty Ewa jesteś takim wilkiem), powinien posiadać ciekawość poznawania rzeczy przemilczanych oraz umiejętność odsiewania szumu od faktycznej wartości w tych nagłośnionych.
Nagrody, granty… kurcze, przecież wielu artystów bez nich siedziałoby dziś w szkole i uczyło polskiego albo plastyki. Ja przyjmuję to jako status quo, element gry zwanej Sztuką. Ale nie to powinno znajdować się w centrum. Piszesz o oddolnych blogowych inicjatywach: okay, załóżmy że czytam napisaną przez jakiegoś blogera (nie mówię, że Ciebie) totalnie chlastającą recenzję, która zaczyna się od listy nagród – w mniemaniu autora niezasłużonych. Wiesz jakie podejrzenie się wówczas we mnie budzi? Że bloger zamiast intelektualnie przetrawić sam materiał, zwyczajnie się wyzłośliwia. I czym wobec tego jest taka recenzja – polemiką z opierścieniona dłonią, czy próbą rzetelnego spojrzenia na sam utwór? Zapisem przygody z nim, a właściwie w tym kontekście raczej koszmaru?
No dobra, kończę, bo Mazury jeszcze ze mnie nie opadły, a mam jeszcze trochę zaległej pisaniny. Mam nadzieję, że nie masz ochoty mnie zasztyletować? To co tu piszę nie jest oskarżeniem, tylko pewnym dociekaniem – otwartym i giętkim.
Nie Marcinie, nie zasztyletuję Cię, ani nie posypię proszkiem, jak Jozina z Bagien w latach siedemdziesiątych http://www.youtube.com/watch?v=v9MTGNaEXGM, chociaż podobnie wynurzasz się z mazurskich bagien, jakbyś był znikąd i o niczym nie wiedział, dopiero się narodził i zagrażał prażanom swoimi poglądami.
Całe lata siedemdziesiąte to był symulacja życia artystycznego, pisał o tym piekle artystów Zbigniew Herbert w „Panu Cogito”, protestował Rafał Wojaczek przechodząc na ulicę przez oszklone witryny fasady domów. Ani z tym wszystkim nie walczę, ani nie mam wpływu, jest to zjawisko światowe i o tym jest „Spisek sztuki” Jeana Baudrillarda. Jeśli, jako młody człowiek porównujesz mój blog do pierwszego z brzegu bloga z pretensjami, to trudno, nic na to nie poradzę. Ale wolałabym w necie nie czytać bezczelnych tłumaczeń Edwarda Pasewicza, że musiał, jako juror, przyznać nagrodę wbrew regulaminowi konkursu, który wykluczał u kandydata na nagrodę wcześniejszy debiut papierowy, ponieważ lepsza praca na konkurs nie napłynęła. Łamanie zasad, to tylko przyłapanie jurorów na gorącym uczynku, bo przecież, jeśli prace nie są dostatecznie dobre, to nie powinno się przyznawać w ogóle nagrody. Ta degeneracja więc nie dotyczy lat siedemdziesiątych, które doskonale znam, w tych czasach wystarczyło się przespać na plenerze z komisarzem, by jeszcze pod koniec imprezy dostać bardzo poważną sumę pieniędzy za Nagrodę i móc z takim CV z wybitne osiągnięcie składać podanie o stypendium. To było niesłychanie łatwe, ponieważ, imprez było mnóstwo i mechanizm działał automatycznie. Nikogo nie obchodziły prace, jedynym gwarantem wybitnej jakości był jakiś papier jakiegoś lokalnego, nieważnego gremium, które miało jakieś pieczątki. Marcinie, ja się na to napatrzyłam przez pół wieku, od momentu, kiedy jako dziecko dostałam nagrodę w Japonii, a za mnie pojechało inne dziecko. Ale żyjemy dzisiaj i ja nie mam pojęcia, co się dzieje, bo ja jestem wykluczona z życia społecznego. Jeśli na poetyckim portalu nieszuflada czytam pochwałę namaszczenia Nagrodą Marii Janion, za to tylko, że jest kobietą i młodzież nie wyśmiewa tego, nie protestuje, to mnie się wszystkiego odechciewa, szczególnie pisania o nagrodach na blogu. Jeśli ja na blogu kumple odzywam się, a trzej młodzi właściciele bloga, Redaktorzy, bojownicy o wolność netu, którzy przecież walczą za publiczne fundusze, zbierają pokazowo jakieś pieniądze dla utalentowanej wiejskiej dziewczynki, mnie ignorują, a jak wejdzie tam np. Jarosław Klejnocki, to się tam od razu korzą, to ja taką netową młodzież („awangardową” ha, ha!) mam za nic i ja nie będę się już hamować przed niczym, by ich wszystkich tutaj drobiazgowo opisać i posypać moim trującym proszkiem na podstawie ich heroicznej pracy dla polskiej literatury. Nie unicestwię, ale może ten Redaktor tak bezczelnie nie będzie na tym rowerze jeździł bez sensu mi po głowie. Modrzejewska musiała emigrować, bo się w Warszawie w teatrze nie dało wytrzymać. Wyspiański: „O kocham Kraków – bo nie od kamieni przykrościom doznał – lecz od żywych ludzi” napisał to bezpośrednio po tym, jak w konkursie o posadę dyrektora Teatru został pominięty. Gdyby dostał tę nagrodę, może nie umarłby tak młodo. Ale inne narody mają przynajmniej zabezpieczenie w samopomocy wzajemnej artystów, jeśli zawodzą urzędy, artyści się wzajemnie wspierają. Takim bezstronnym orędownikiem był w modernizmie np. Ezra Pound.