Pewnych rzeczy się nie robi, nawet jak się potrafi porządnie je wykonać.
Absolwent polonistyki, który ukończeniem Uczelni został zweryfikowany na okoliczność znajomości polskiego języka niekoniecznie automatycznie jest artystą, czyli kimś, kto z liter potrafi stworzyć nowe byty duchowe i mentalne.
Motywacja dorabiania do pensji pisaniem wieczorami kryminałów warta jest rozwikłania. Powód, dla którego Jarosław Klejnocki napisał i wydał trzecią swoją nieudaną książkę w kategorii literatury pięknej i na dodatek wyda już niedługo, jak czytam w Gazecie Wyborczej, następną, jest godny wszczęcia dochodzenia detektywistycznego.
Moją hipotezą jest przypuszczenie, że uznani pisarze polscy średniego pokolenia wydają, by nie mógł wydawać nikt inny. Podczas gdy cały świat wydaje mnóstwo książek tylko po to, by w tej masie znalazły się też arcydzieła, to polski rynek wydawniczy nastawiony jest właśnie na to, by zatkać kanał wydawniczy tak, by już żaden utalentowany pisarz nie mógł nic wydać, bo budżet państwowych dotacji zostaje zużyty na nich.
To, że nikt nie chce czytać nawet komercyjnych utworów tych pisarzy i że wydawnictwo nic nie zarabia, można zawsze zwalić na głupie społeczeństwo, które się na kryminałach nie zna.
Czytam tak o intencjach artystycznych Jarosława Klejnockiego przytoczonych przez Dariusza Nowackiego:
„(…) “Przylądek pozerów” nosił asekuracyjny podtytuł “powieść antykryminalna”. Podówczas Klejnocki szukał formuły dla swoich lekkich opowieści, wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że tradycyjny, pełnokrwisty kryminał to gatunek martwy. Można go ożywić tylko poprzez krzyżowanie konwencji(…)”.
Obserwujemy na całym świecie renesans powieści detektywistycznych. Postmodernizm wręcz sobie ten gatunek umiłował. Doskonale napisane, nowocześnie, powieści takie nie mają wprawdzie nic wspólnego ze sztuką, natomiast powodują w czytelniku, smakoszu tego gatunku, pożądane dreszcze.
W „Południku 21” niczego z tych światowych tendencji nie ma.
„Południk 21” to powieść wprawdzie oparta na schemacie „Kodu Leonarda da Vinci”, ale nie wiadomo, po co.
Jeśli Dan Brown napisał rzecz o znanej w całym świecie cywilizowanym historii domniemanej kochanki Pana Jezusa, która tajemniczo nie znalazła się w tej roli w żadnej z czterech ewangelii, by powstający Kościół mógł przejąć kontrolę nad ludzką seksualnością, to Klejnocki na polskim podwórku skromnie wysnuwa w swoim kryminale przypuszczenie, że Polak mógł być głównym bohaterem sławnej powieści francuskiej, a nie był.
Nie mam pojęcia, jak Klejnocki chciał zuniwersalizować ten fakt.
Juliusz Verne nagle wycofał się z pomysłu umieszczenia Polaka w swoim cyklu powieściowym o Kapitanie Nemo, była to z pewnością szybka decyzja pisarza, twórcy tak ogromnej spuścizny, bo każde wahanie było dla niego stratą czasu. To, że zamienił swojego bohatera z polskiego powstańca z pierwotnego pomysłu na Hindusa, wymaga, według Klejnockiego rozwinięcia tego powodu na kilkudziesięciu stronach. To, że Jarosław Klejnocki zmienia fakty historii literatury na rzecz wymyślonych sensacji, jest niepojęte.
Wiadomo z biografii Verne’a który był antysemitą i jak każdy sadysta, tchórzem, że wycofał się z pomysłu uczynienia Kapitana Nautiliusa Polakiem ze strachu przed wydawcą, który nie chciał psuć sobie dobrych stosunków z rządem francuskim zaprzyjaźnionym z Carem. Niewiele ten fakt mówi sympatykom Verne’a, których jest na świecie mnóstwo. Verne jest pisarzem modnym w dwudziestym pierwszym wieku, ale zupełnie z innych powodów.
Autor szydzi na końcu powieści z nadgorliwości dociekań win naszych przodków. Kolaboranci w polskim społeczeństwie, uważa autor, są napiętnowani nadmiarowo, jak Żydzi w nazistowskich Niemczech do kilku pokoleń wstecz.
Ciężki, nieprawdziwy powód morderstwa, do niczego nie wiodący, niczego nie uzmysławiający poza tym, że autor „Południka 21” jest najprawdopodobniej przeciwny lustracji i teczkom, ujawnieniu, kto na kogo donosił w PRLu i pokazany jest przy pomocy kolejnego wcielenia Borewicza.
Komisarz Ireneusz Nawrocki, niezdara zakochany po uszy w swojej żonie, pozlepiany, jak Frankenstein z różnych skrawków „mocnych policjantów”, jest przede wszystkim toksyczny.
Autor wierzy, że czytelnik jest po jego stronie, że też by sadystycznie zastrzelił kogoś, kto porwałby mu żonę i dziecko i trzymał w luksusowej willi przez kilkanaście godzin.
Autor też wierzy, że czytelnik będzie rył ze śmiechu, jak zobaczy imiennika autora powieści, doktora Klejnockiego w więzieniu, który przechytrza głupią jak zawsze, policję. Że czytelnik jaśniejszy zacierać będzie rączki, jak przeczyta o Łysku i zaraz w swoim niewielkim rozumku pojmie, że to chodzi o Waldemara Łysiaka. Ach, i ten ukłon w kierunku Sierakowskiego i Dunina-Wąsowicza.
„Południk 21”, to nie jest nawet ten „sposób”, jaki zastosował Niziurski w „Sposobie na Alcybiadesa”, gdzie mimo wszystko, uczniowie dzięki fortelowi coś zyskiwali.
Tu czytelnik nie dostaje w zamian za oddanie kilku godzin życia na lekturę, absolutnie nic. Cały elaborat o sekcie sztyletników, która, jak AK w czasie II wojny światowej była grupą terrorystyczną przeciwko okupantowi, jest tak nieciekawy i nieinteresujący, a zarazem tak szkalujący pamięć walk narodowowyzwoleńczych Polaków pod zaborami, ich szlachetnych rozpaczliwych działań, że nie mam pojęcia, dlaczego pedagog licealny niszczy nasz narodowy mit w tak nieprzyjemny sposób.
I ta Ukrainka Oksana Tatarczuk, ten kobiecy bohaterski policjant, który wyciąga kolegę z delirium przy pomocy nieformalnych, jak dr House, wybiegów. I ten cały czas ton policyjnego heroizmu, pracy źle opłacanej, ten niezdecydowany ton ni to czarnego kryminału w stylu egzystencjalnego Simenona, ni to produkcyjniaka w stylu soc, jak to ciężko harują służby, by obywatel czuł się bezpiecznie.
Miałam nadzieję chwilami, że chociaż, tak jak Tyrmand w „Złym”, pokaże Klejnocki kawał dzisiejszej Warszawy, coś zauważy. Ale opis zabawy kilkuletniego Jasia w kulkach w sklepie „Smyk” nie jest doświadczeniem epoki i jej przemian.
Jeśli Jarosław Klejnocki nie posiada krzty samokrytycyzmu, jak może trafnie wypowiadać się na łamach pism i na portalach literackich? Czy nie jest to mord na literaturze współczesnej?
Jak to możliwe, że jest na dzisiejszej scenie krytycznoliterackiej ważnym, opiniotwórczym głosem, od którego opinii zależy ocena pracy pisarzy, którzy nadchodzą?
I skoro Jarosław Klejnocki tak współczuje oficerom policji, że za marną pensję tak ciężko pracują, że nie mają nawet na przyzwoity alkohol, to może lepiej wpłynąć na Wydawnictwo, by drukowało ich kryminały pisane po pracy w ramach polepszenia budżetu domowego?
Robiliby to z pewnością lepiej, niż akademiccy profesorowie.
Nie szlachetniej byłoby ustąpić profesjonalistom pola polskiej literatury kryminalnej?
Pod recenzją Dariusza Nowackiego z „Południka 21” komentarze internautów też nieprzychylne. Ale po co Ewo czytasz kryminały, skoro nie lubisz tego gatunku?
Nie lubię, ale to są bardzo specyficzne kryminały, pisane przez elity intelektualne dzisiejszej Polski. Taki Maciej Słomczyński pisał swoje kryminały, jako Joe Alex wstydliwie i wyrażał się o nich lekceważąco. Nie wiem jak potem to interpretował, bo zdobywały coraz większą popularność i były filmowane, ale pamiętam jego telewizyjną wypowiedź, w której się tłumaczył, że pisał i wydawał je wyłącznie dla zarobku, by mieć luz finansowy w czasie tłumaczenia Szekspira i Joyce’a.
Natomiast teraz pisarze piszą kryminały docelowo i są z tego dumni.
Tak, nie znoszę tego gatunku. Ale co roku w ramach adwentowego postu się umartwiam. Więc mam nadzieję zdążyć do nowego roku ze „Śmiercią w darkroomie” Edwarda Paswicza, „Morderstwem w La Scali” Tomasza Piątka”, „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Olgi Tokarczuk. I już na święta „ Jedenaście” Marcina Świetlickiego.
Już nie mogłem się doczekać! Trochę Pani Klejnockiego zmiażdżyła – czy słusznie pojęcia nie mam, bo, jak już pisałem, jego kryminalnej inkarnacji nie znam. Mogę tylko powiedzieć, że nieco zdziwiło mnie, gdy dowiedziałem się, że bierze się za kryminały. Nie wyglądało to naturalnie, podobnie jak cokolwiek kuriozalnie wygląda Klejnocki z fajeczką w spocie reklamującym książkę.
Zawsze rozczulało mnie pojęcie “polska literatura popularna”. Jej znaczna część jest popularna tylko z nazwy. Poza kilkoma wyjątkami – Grochola, Kalicińska, Krajewski – jej nakłady są przecież podobne, lub minimalnie wyższe od tzw. książek z górnej półki. Nie wielu też, z tego przynajmniej co mi wiadomo, pisarzy pop z pisania u nas żyje. Kiedy Zygmunt Miłoszewski wydał swój horror “Domofon”, marzył w radiu, że machnie jeszcze jedno czytadło i, niczym Stephen King, będzie trzaskał grubą kasę. Do dziś pisuje recenzje gier komputerowych w “Newsweeku”. Pewnie wina leży gdzieś po środku – jak zawsze.
Pani Ewo, chcę jeszcze pochwalić jakość pani pracy recenzenckiej – jej rzetelność, bezkompromisowość. W zeszłym tygodniu Leszek Bugajski narzekał w “Newsweeku” na śmierć prawdziwej krytyki, która z czytania czyniłaby nie komercyjne zamówienie albo hermetyczny bełkot, tylko przygodę duchową. Mam wrażenie, że Pani jest tego bliska. I nie piszę tych słów, żeby kadzić.
Tam na blogu Jarosława Klejnockiego, jak Pan napisał – „miażdżą” ten artykuł Leszka Bugajskiego z „Newsweeka” o wiele bardziej, niż ja „Południk”, bo tam to robią zbiorowo, kilku dyskutantów. W sumie chyba słusznie, bo donosy prasowe na samych siebie były znaną taktyką poprzedniego ustroju i celował w tym np. Jerzy Urban na łamach „Kultury” Rakowskiego w felietonach, takie bunty pozorowane były po to, by bardziej zdezorientować opinię publiczna. Nie miało to od początku nic wspólnego z żadną prawdziwą krytyką i do dzisiaj nie ma. Blog Jarosława Klejnockiego, jak teraz czytam, portal niedoczytania i Newsweek nie mają absolutnie nic wspólnego z prawdziwymi problemami literatury współczesnej.
Miałam nadzieję, że chociaż młodzi coś z racji swojej młodzieńczej krwi krążącej w ich żyłach żywego będą pisać. Czytał Pan o poezji Mirahiny w dzisiejszym wydaniu na niedoczytaniach? I to pierwszy odcinek!
Tych ludzi nie da się powstrzymać od pisania takich głupot. Ani roczników brulionu, ani tych studentów. To jakieś pisanie zastępcze, jakieś naprawdę pisanie po to, by nie pisać tego, co się powinno pisać. Ja tam już mogę zrozumieć Jarosława Klejnockiego, skoro był wiele lat pedagogiem, to mógł zgłupieć, ja uczyłam tylko rok i byłam bliska obłędu. Ale ci młodzi ludzie na niedoczytaniach? Przecież tam teraz każdy artykuł jest głupi. Ja nie mam czasu, moje życie się kończy i ja wciągam takie głupoty.
Odnośnie nazwisk, które Pan wymienił, to przecież nikt nie zabrania pisania poczytnych książek, ja noszę mamie książki z biblioteki, ja wiem, co czytają gospodynie domowe, co czytają emeryci. To jest potrzebne i nie ma sensu przeciwko temu protestować. To jest zawód, pisarze piszą dla pewnych grup, mają swoich entuzjastów i jest ok., Ale ja tu piszę o pisarzach – artystach. Jeśli Marka Krajewskiego krytyka przyporządkowuje do artystów, to to jest nadużycie. Nie, Marek Krajewski nie jest twórcą wartościowych kryminałów. To chałtura, jak każda inna. Nie lubię Kinga, ale dla tej kategorii pisarzy powinien być wzorem. King jest skromny, uważa, że nie będzie nigdy Kafką, że jest zwykłym wyrobnikiem, robi to, co potrafi i co lubi i to jest zdrowe. Natomiast ten typ pisarza jak Klejnocki, Tokarczuk, aspirują, wzajemnie się wylizują i wspierają i chcą reprezentować literaturę wartościową. Przecież nie są w stanie, to ludzie powierzchowni.
Czy wie Pan, że nie dość, że Klejnocki wylizał w „Południku 21” Sierakowskiemu i Duninowi-Wąsowiczowi, to jeszcze na koniec dziękuje Oldze Tokarczuk za konsultacje, psychologiczne? Co za prowincja.
W miażdżeniu artykułu Bugajskiego niestety wziąłem udział, a nawet je zapoczątkowałem (Marcin Królik to ja). Rzeczywiście, trochę byłem na niego zły, bo chciałem tę książkę Tokarczuk przeczytać, ale jego tekst zupełnie mi tę chęć odebrał – jakby przekłuł oponę.
Myślę, że ten artykuł, jakkolwiek tu i ówdzie przerysowany, miał jednak sporo słuszności. Nawet zasygnalizowałem to na końcu swojego postu, ale później jakoś nie było okazji, by tę myśl rozwinąć. Nikt jej zresztą nie podjął, więc i ja cicho siedziałem.
A, to nie wiedziałam, że Marcin Królik. Miło mi.
Przeczytałam ten artykuł w Nesweeku, ale w Sieci jest chyba fragment, więc skupiłam się na komentarzach. Tam jest sensowny głos podpisany Tomasz Sobieraj.
Staram się tak nie uogólniać i pisać na podstawie jednego utworu, bo przecież artyści są w drodze i mogą czymś pozytywnym zaskoczyć. Jednak świadomość, że czeka mnie lektura kolejnej książki Olgi Tokarczuk, a przeczytałam wszystkie, bardzo mnie stresuje i napawa strachem, bo nie przypuszczam by było to doświadczenie pozytywne.
Ale dziwię się Panu, że cały ferment wokół opinii Leszka Bugajskiego Pana zniechęca do lektury kryminału Olgi Tokarczuk. Mnie zniechęcają wyłącznie poprzednie książki carycy polskiej literatury gdzie np. w „Biegunach” gloryfikację wystawiania ludzkich trupów w gablotach uważam za nieetyczne ze strony pisarki.
Krzysztof Varga jeszcze bardziej dokopał Leszkowi Bugajskiemu w „Dużym Formacie” pewnie słusznie, ale jak przeczytam Tokarczuk, to będę wiedzieć, o co mu chodzi. Na dodatek jestem wegetarianką właśnie ze względów moralnych, a nie zdrowotnych i będzie mi może łatwiej.
Jednak Varga chyba myli surrealizm z przekazem realistycznym, a Tokarczuk to mieszanina gnozy z realizmem magicznym, czego nie trawię. Ale nie czytałam i nie jestem też pewna, czy Varga czytał.
Do książek Olgi Tokarczuk mam uczucia wielce mieszane. Podobał mi się np. “Prawiek i inne czasy” – fakt, że czytałem to jakieś osiem lat temu – ale już przeczytane niedługo potem “E E” odbierałem niczym protokół z sekcji zwłok.
Dobrze Pani zauważyła, że w polskim środowisku literackim zapanowała ostatnio kryminalna moda, a nawet – ośmielę się stwierdzić – rodzaj snobizmu. W dobrym tonie jest teraz znać np. Stiega Larsona czy Hemminga Mankela. No i oczywiście napisać własną crime story. Skąd się to bierze? Myślę, że nasi pisarze poszukują w ten sposób drogi do tzw. przeciętnego czytelnika. Wszak przez całe lata ścieżki te rozmijały się dramatycznie.
Jeśli chciałaby Pani przeczytać artykuł Bugajskiego w całości, służę skanem. Mogę wysłać go na adres mejlowy, który widnieje pod Pani zdjęciem.
To proszę słać, jak to nie kłopot. Bardzo, bardzo dziękuję.
Wie Pan, ja znałam tylko Ryszarda Bugajskiego, tego reżysera od „Przesłuchania”.
Czytam na Wikipedii, że Leszek Bugajski był bardzo aktywny literacko w tamtych latach, stąd aluzja Klejnockiego do jego wcześniejszych opinii, gdzie przecież musiał być dyspozycyjny. W stanie wojennym wolność słowa była niemożliwa.
Plastycy wtedy bojkotowali wystawy, żaden szanujący się malarz nie brał udziału w czasie stanu wojennego w oficjalnym życiu kulturalnym. U nas Duda-Gracz natychmiast założył nowy związek malarzy, postulował odbieranie pracowni artystom, którzy aktywnie nie udzielają się i nie wspierają hunty Jaruzelskiego.
Bardzo mi trudno oceniać teraz po tym wszystkim dzisiejszy głos Leszka Bugajskiego czytając jego CV. W tych latach z dnia na dzień całe redakcje zmieniały pracowników i wchodzili tam nowi ludzie na niejsce zwolnionych, lub emigrujących. To było tajne, zostawały tytuły, a ludzi cicho wymieniano. Tak robiono wtedy kariery literackie.
A Stieg Larsson to światowej sławy pisarz, nie lubię, jak pisałam tego gatunku, ale pisze rewelacyjnie. Przeczytałam „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”- 630 stron jednym tchem. Nie ma w Polsce tej miary pisarza.
Dzięki, Panie Marcinie. Przeczytałam artykuł “Newsweeka” w całości dzięki Panu i wiem teraz, wbrew zniekształceniom na blogu Jarosława Klejnockiego, o co mu chodzi. Będzie mi pomocny, jak będę pisała o najnowszej książce „carycy” – Olgi Tokarczuk. Po przeczytaniu jestem zdecydowanie po stronie Leszka Bugajskiego i szyderczy głos Krzysztofa Vargi (którego pisarstwo przecież lubię), jest bardzo stronniczy i niesprawiedliwy wobec słusznych analiz Bugajskiego, jest o tyle wredny, że zarzuca Bugajskiemu skrzywdzenie Olgi Tokarczuk postulując pozostawienie całkowitej moralnej samowolki artyście.
Mogę się tylko wypowiedzieć na temat „Biegunów”, książce wysoce nieetycznej, mającej swe korzenie w faszyzmie i kiczu. Ponieważ na moim blogu Pan Jacek bronił Olgi Tokarczuk, zacytuję do kompletu. Dostało się Panu Jackowi:
„(…)Nową książkę wydał też pierwszy dandys polskiej literatury – Jacek Dehnel. Jego “Fotoplastikon” sprawia wrażenie typowej książki “ratunkowej”, jaką pisarz publikuje. gdy wyczuwa, że już czas na potwierdzenie swojej obecności, a nie ma żadnego świeżego pomysłu na to, co mógłby napisać. Dehnel ładnie więc skomentował kolekcję starych biografii oraz widokówek i tak powstał zbiór mini esejów, z których nic nie wynika. To seria prozatorskich wprawek napisanych nie wiadomo po co.(…)”
Na linkowanej tutaj przeze mnie stronie „Alterkino” jest film „Pobierz film” Wlk. Brytania, 2008, 52 min.
reżyseria: Jamie King. I tam jest wytłumaczona idea sieciowego dzielenia się skanami, linkami i wszelkim dobrem, które może ludzi ciemnych trochę rozjaśnić.