Odejście dwa dni temu Franciszka Starowieyskiego, któremu udało się nie przekroczyć osiemdziesiątki, wyzwoliło w sieci niezliczone wywiady najsławniejszego chyba w dwóch epokach – PRl-u i IVRP polskiego artysty sztuk wizualnych.
Przedarłam się przez wszystkie wywiady z artystą w pismach kolorowych zastanawiając się, w jaki sposób człowiek dopasowuje się tak idealnie do całkiem odmiennych czasów. Pozorny konformizm jest w jego osobowości nie tylko kamuflażem, ale i rękojmią sukcesu.
Populistyczny sposób kreacji na arystokratę, dandysa i narcyza w prowincjonalnej Polsce święci tryumfy niezmienne, nienaruszalne i nieśmiertelne. Plon sieciowych komentarzy wraz z gloryfikacją zmarłego artysty przez profesjonalne ciała opiniotwórcze oddelegowane do tego celu pensją pracodawcy świadczą o tym, że duch w narodzie nie ginie.
Odszedł ostatni, po Jerzym Dudzie-Graczu, Zdzisławie Beksińskim malarz przez lud polski umiłowany.
W czasie, gdy Zachód dopuszczał szerokiej publiczności do głosu grupę Monty Pythona u nas funkcjonował Kabaret Starszych Panów, ściśle współpracujący, z cenzurą. Gdy w londyńskiej TV funkcjonowały takie osobowości jak Stephen Fry, nas bawił Franciszek Starowieyski.
To, że w reżimowej Polsce zapotrzebowanie na arystokratę w stylu Waldorffa, Przybory i Starowieyskiego było powszechne, wszechpanujący w polskiej TV Krwawy Maciek zdawał sobie dobrze z tego sprawę. O zjawisku życia arystokratycznego w proletariackiej Polsce, jego łatwości i wszelkich przebieranek, gdzie natychmiast o zmianie ustroju wszelkie przedwojenne służące i wiejski baby natychmiast przeistaczały się, jako żony dobrze zarabiających kacyków partyjnych w damy i kupowały dzieciom pianina, byłoby i nawet jakimś w sumie pozytywnym wzrostem infekowania kulturą narodu. Gorzej jest, gdy infekcja następuje bezpośrednio w sztuce.
Starowieyski jest sztandarowym przykładem ilustracji narodowych potrzeb, zadawalania najprymitywniejszych obyczajowych ambicji i wzrostu społecznego dobrego samopoczucia. To, że Starowiejski w wywiadach pisze, że Polska jest najbrzydszym krajem na świecie, jest jedynie zwykłą kokieteria i aksamitnym smagnięciem bacikiem w czasie igraszek miłosnych z polskim społeczeństwem. Starzejący się artysta, z niezaspokojonym, wiecznie głodnym i samonakręcającym się nienasyceniem neurotycznym, czyli żądaniem podziwu, nie będzie sobie nikogo zrażał.
Kicz dyżurnych artystów zawsze jest demoralizujący. Moje koleżanki, które mimo wszystko odmawiały rozbierania się na plenerach, by pozować artyście. Tam brylował i jego osobowość w nudzie, pospolitości i drętwocie naszych kolegów malarzy podziwiały. Wspominały go z zachwytem.
Spotkałam Franciszka Starowieyskiego w latach osiemdziesiątych. Stał przed wrocławskim BWA samotny, mały i przestraszony. Znałam go tylko z telewizyjnych popisów w filmach dokumentalnych, jak to w centrum Paryża wyłuskuje językiem z muszli ostrygę pokropioną zabraną z domu, by było taniej, cytryną.
Byłam jedyną osobą w poblizu, jedynym widzem, toteż grzecznie mnie wciągnął do środka, by pokazać mi plon trzydniowego teatru rysowania. Nie było już wina, gołych modelek i publiczności. Na wszystkich ścianach ogromnej sali, od sufitu do podłogi widniały czarnobiałe, przewalające się potworności nieznanego pochodzenia i powodu ich powstania. Franciszek Starowiejski z niepokojem przypatrywał się mojej twarzy i spijał każdy mój grymas. Ze smutkiem nie napotkał żadnej aprobaty i zachwytu, mimo, że moje usta, dowartościowane aż takim uhonorowaniem mnie przez Wielkiego Artystę, pospiesznie wyrzucały z siebie zupełnie coś innego.
Pożegnaliśmy się ciepło i pozostawiłam go znowu samego, przytłoczonego ciężarem upiorów, które sam wyzwolił.
Xymena Zaniewska w teleekspresie powiedzała, że lubił owłosione nogi kobiet.
Tak? Nie wiedziałam. Jak byłam w latach siedemdziesiątych w Paryżu to tam nie do pomyślenia, by się kobieta na ulicy z nogami owłosionymi pokazała. A właśnie chyba wtedy Franciszek Starowieyski tam wynajmował pokój oprócz tego, że miał mieszkanie w Warszawie i chyba też coś w Nowym Jorku. W każdym razie, skoro deklarował, że jest psem na kobiety, nie zauważył takiego szczegółu. Może Xymena wymyśla. Albo to taki pikantny patriotyczny konserwatyzm sarmacki.
I antyki, które nie patriotyczni Polacy przemycali do Nowego Jorku by tam spieniężyć, wykupywał za własne dolary i przywoził na powrót do Polski.
To akurat opowiadał w telewizji. Szafa, czy komoda to była. Jak on to przewoził? Chyba statkiem. I gałki dorabiał dłutkiem identyczne, tak, jak było pierwotnie. Wielki pedant to był. Ciekawe, czy jakaś aukcja będzie, bo to pamiętam, kolekcjoner przecież. Czy tak duża, jaką zmarły dzień wcześniej Yves Saint Laurent miał: „Ogromne pieniądze na aukcji kolekcji YSL.”
…poprawiłam tekst trochę, ale zupełnie nie mam czasu na cyzelowanie zdań. Komiks mnie zżera, nie wiedziałam, że to aż tyle pracy. A chciałabym aktualizować blog jednak tym, co się dzieje na zewnątrz komiksu, czyli niemal dwadzieścia lat później. Ach, będą teraz odchodzić po kolei wszyscy… Ach, moje nekrologi…